Obserwując protesty na wschodzie nie można nie zapytać, czy „stan wojenny”, względnie „Majdan/Donbas” na Białorusi nie byłyby dla nas katastrofą.
Nie mam wątpliwości, że największe od sześciu lat demonstracje, jakie od kilku dni trwają w Mińsku i kilku innych miastach Białorusi, mają spontaniczny i autentyczny charakter. Powodów, by wyjść na ulice, Białorusini mają aż nadto: od niesławnego „dekretu o pasożytnictwie”, który był katalizatorem protestów, przez spadek poziomu życia (spadek poziomu konsumpcji żywności, bezrobocie), trwający już proces „uwłaszczenia nomenklatury” i związane z nim nierówności, aż po dyktaturę polityczną, do której nie wszyscy obywatele są w stanie się przyzwyczaić.
czytaj także
Oglądając obrazy wleczonego przez OMON emeryta i pałowanych studentów, trudno nie sympatyzować z domagającymi się zmian Białorusinami. Trudno nie mieć nadziei, że to jakiś początek „scenariusza polskiego”, który najprościej mówiąc zaczyna się od obalenia autokratycznego reżimu, a kończy wpisaniem kraju w mniej lub bardziej doskonałą przestrzeń demokracji, praworządności i praw człowieka. A jakby tak jeszcze, ucząc się na cudzych, tj. naszych błędach „szoku bez terapii”, przeprowadzili transformację w sposób mniej dla społeczeństwa białoruskiego bolesny – i już, mamy gotową bajkę o tym, że istnieje postęp w dziejach.
Ta bajka zaczęła się od Okrągłego Stołu, bo mimo zmiażdżenia ruchu społecznego 13 grudnia okazało się, że władza nie tylko gotowa jest rozmawiać, ale nawet podzielić się władzą. W Polsce wiedzieliśmy na pewno, czego nie chcemy, ale czego chcemy w zasadzie też. Żeby było normalnie. Owszem, normalność, demokrację, dobrobyt i kapitalizm wyobrażaliśmy sobie bardzo różnie (raczej Bonn niż Waszyngton, mówiąc słowami profesora Kowalika), ale kierunek był jasny, tzn. na Zachód. Albo prościej: byle dalej od Wschodu. Kilku naszych polityków rozumiało wtedy, że geopolityczne window of opportunity otwiera się tylko na moment i tylko na tak długo, jak długo rosyjskie państwo i jego zbrojne ramiona będą gnić i zdychać pod ciężarem korupcji, a właściwie oligarchicznej mafii.
A do tego wszystkiego Niemcy i reszta towarzystwa mieli interes w tym, by mieć „Zachód na Wschodzie”, czyli peryferia własnego bloku na swej wschodniej granicy (zamiast rubieży wroga), mieli motywację polityczną (rozwój integracji europejskiej przez poszerzenie), gospodarczą (tania i wykwalifikowana praca plus rynki zbytu), wreszcie interes psychologiczny („oni chcą być tacy jak my”) i na deser dobre ideolo (Europa Środkowa jako porwany przez Sowiety kawałek Zachodu).
czytaj także
Dużo, prawda? Przez lata wierzyliśmy, nie tylko w Polsce, że bajka o bezkrwawej jesieni ludów może mieć swój dalszy ciąg. To miało sens. Unia Europejska trwała, serbski Otpor obalał Miloševicia, a Gruzini Szewardnadzego. Kolorowe rewolucje, inicjowane i przeprowadzane przez zmęczone dyktaturami narody, mogły się – względnie – udać nie tyle nawet dlatego, że miały uznanie Zachodu, ale że w geopolitycznym układzie sił Zachód miał większe chęci i możliwości im sprzyjać niż Rosja szkodzić. Szale wagi niemal już równoważyły się w Kijowie, ale wówczas to Polska, może po raz ostatni, zdążyła dołożyć odważnik – Aleksander Kwaśniewski z wesołego Olka z Charkowa został mężem stanu, bo swój realny kunszt dyplomatyczny i kontakty zatrudnił do tego, by powstrzymać scenariusz kremlowski. To znaczy taki, w którym Janukowycz z Medwedczukiem topią pierwszy Majdan we krwi, a Ukraina staje się rosyjską gubernią.
Potem było jeszcze Partnerstwo Wschodnie, po tym, jak w Gruzji Rosja okazała się już nazbyt, jak na możliwości Zachodu, asertywna. Starego dobrego Prometeusza z czasów Henryka Józewskiego i młodego Giedroycia ubrano – pożyczam tę metaforę od Marka Cichockiego – w niebieski kostium, a złote gwiazdki, czyli walizki pieniędzy dla organizacji pozarządowych. dołożyła Komisja Europejska i jeszcze Wiadomo Kto na dokładkę. Tylko że to se chyba już ne vrati.
Unia Europejska nie zastanawia się dziś, jak znów przybliżyć do siebie Wschód, nie mówiąc o jego wchłonięciu, tylko na której rzece kończy się ta „prawdziwa” europejska cywilizacja (rozważając m.in. Odrę i Nysę Łużycką).
czytaj także
Rosja dalej nie potrafi gasić pożarów ani zapewnić dobrobytu swym obywatelom, ale jej wywiad i armia, w tym ostatnio hackerzy, to światowa ekstraklasa. Jest mało atrakcyjna jako alternatywne imperium, ale szalenie skuteczna w sabotażu i wichrzycielstwie.
Talenty polskich elit do prowadzenia skomplikowanych gier dyplomatycznych potraktuję dyplomatycznym milczeniem. I linkiem:
czytaj także
I co teraz? Białoruś najmocniej okcydentalizują bezpośrednie kontakty z Litwą i Polską – od handlu przez pracę aż po studia; z kolei od Rosji najmocniej ją chyba oddziela sceptycyzm Białorusinów wobec geopolitycznych ambicji Wielkorusów. Wszystko to zapewne szlag trafi jeśli w ramach bratniej pomocy dla rosyjskojęzycznych Federacja Rosyjska zainstaluje sobie w Mińsku gubernatora, a przy okazji jeszcze trzecią bazę wojskową, w pobliżu naszych granic. Czy dojdzie do tego po krwawym spacyfikowaniu protestów przez samego Łukaszenkę, czy dopiero po interwencji „zielonych ludzików”, to kwestia liczby ofiar i moralnego wizerunku prezydenta.
czytaj także
Jego legitymacją do władzy była stabilność, a nie terror, zapewne też nie chce przejść do historii jako naprawdę krwawy dyktator. Ale geopolityczny efekt obydwu scenariuszy dla Polski byłby podobny.
Dramat Białorusi polega dziś może przede wszystkim na tym, że (inaczej niż w naszej sytuacji w końcu lat 80.) Rosji nie zależy na stabilizacji wewnętrznej, a wręcz przeciwnie. Dla Rosji problemem nie jest to, że w wyniku protestów jakaś „niewłaściwa” opozycja przejmie w Mińsku władzę i „odwróci sojusze” (bo wie, że Zachód nie ma sił ani ochoty na „odwracanie” Białorusinów); protesty mogą być za to okazją do ściślejszego związania prezydenta ze sobą (jeśli stłumi je bardzo brutalnie) bądź wymiany go na bardziej lojalnego (jeśliby w Mińsku nastąpił jakiś „mały Majdan”).
Czy nie znaleźliśmy się w tej przerażającej sytuacji, w której stopniowe wygaśnięcie protestów i wypuszczenie zatrzymanych po 1-2 tygodniach z aresztów to najlepszy dostępny scenariusz? Czy Łukaszenka, po pierwsze, utrzymujący dziś władzę, po drugie, czyniący to bez rozlewu krwi i nadmiernych represji, to aby nie najmniejsze zło, jakie może dziś spotkać Białoruś i Polskę? Gdy siedzi się za biurkiem w Warszawie, dywagacje o tym, czy „wariant gierkowski” (pałują, ale nie strzelają, a jak zamykają, to na krótko) jest dla Mińska najlepszy z możliwych, brzmi niestosownie. Ale nie można nie zapytać, czy scenariusz „stan wojenny”, względnie „Majdan” (a potem scenariusz „Donbas”, względnie „ratunek ludności rosyjskojęzycznej przed białoruską ekstremą nacjonalistyczną”), nie byłyby katastrofą.
Zdaję sobie sprawę, że dla wschodnioeuropejskich prometeistów – do których środowisko Krytyki Politycznej chce się zaliczać i jest zaliczane – taka diagnoza to dramat. Niedramatyczny wniosek, jaki można z niej wysnuć (o ile ktoś jej przesłanek nie obali), mógłby być następujący: patrzmy Łukaszence na ręce, domagajmy się zwalniania więźniów albo chociaż ich przyzwoitego traktowania. Robiąc z Łukaszenką biznesy dopisujmy do kontraktu wypuszczenie dysydentów na stypendium; wspierajmy różne nurty opozycji po cichu: pieniędzmi, pobytami studyjnymi, informacją o świecie dla nich i dla świata o nich. Puszczajmy Białorusinom dobrą, prozachodnią telewizję i róbmy z nimi internetowe portale. Ale nie wzywajmy ich do kolejnej, demokratycznej rewolucji – zwłaszcza, kiedy nawet na parę setek, o setkach tysięcy nie wspominając, uchodźców z Brześcia nie jesteśmy gotowi.