W kampanii wszystkie partie są zgodne co do wolności w sieci. Ale gdy napotkają realną politykę?
„Unia Europejska powinna wprowadzić bardziej restrykcyjne przepisy ograniczające gromadzenie danych przez firmy działające w Internecie”. Według Latarnika Wyborczego z tym twierdzeniem zgadza się większość komitetów wyborczych (oczywiście tych, które wypełniły ankietę). Nawet PiS i PO przemówiły w tym punkcie wspólnym głosem. Z kolei kandydaci Nowej Prawicy i SLD – komitetów, które z potrzebą podniesienia standardu ochrony danych się nie zgodziły – najwyraźniej zmienili zdanie w czasie debaty przedwyborczej zorganizowanej przez Fundację Panoptykon, Fundację Nowoczesna Polska i Fundację Wolnego i Otwartego Oprogramowania. W dyskusji o ochronie praw cyfrowych wszyscy byli zgodni: więcej wolności i więcej praw.
Więcej wszystkiego, byle nie zrazić wyborców.
Jeśli dać wiarę tym zapewnieniom, komitety wyborcze od lewa do prawa odrobiły lekcję ze sprawy ACTA. Na debacie przedwyborczej nie było osoby, która nie opanowałaby na przyzwoitym poziomie języka cyfrowych praw i wolności. Nawet jeśli niektórzy kandydaci gubili się w szczegółach, w sferze zasad wszyscy mówili jednym głosem: „nie” dla masowej i prewencyjnej inwigilacji, „tak” dla liberalizacji prawa autorskiego i równie mocne „tak” dla wolnego i otwartego oprogramowania. Dyskusja nie utknęła więc w polemikach, lecz przeniosła się na poziom operacyjny: jedni wierzyli w europejską regulację (Michał Boni, Katarzyna Kręźlewicz, Artur Wieczorek), drudzy w zmianę technologiczną (Krzysztof Iszkowski), trzeci w skuteczność polskich służb i organów (Jacek Wilk). Gdyby w takim składzie zasilili parlamentarne ławy w Brukseli, mielibyśmy szeroki i dość egzotyczny front na rzecz cyberprzestrzeni wolnej od niesprawiedliwości i inwigilacji. Świat byłby piękny.
Świat realnej polityki nie jest jednak piękny. Jest przede wszystkim pragmatyczny. To dlatego w oficjalnych programach wyborczych partii, które zarejestrowały swoje komitety w wyborach do Parlamentu Europejskiego, prawa i wolności obywatelskie w zasadzie się nie pojawiają lub trafiają na margines innych tematów (stosunkowo najbardziej widoczne są w programie Twojego Ruchu i SLD). Zapewne dlatego przepytywani przez nas kandydaci mogli się zgodzić w tylu kwestiach: ich partie w temacie praw cyfrowych zostawiły swoim członkom carte blanche. Wystarczy przejrzeć spisy treści: dopłaty dla rolnictwa, rozwój infrastruktury, bezpieczeństwo granic, polityka prorodzinna, energia atomowa, a nawet Ukraina. Jeśli Internet, to w narracji o cyfrowym impecie dla gospodarki, ale nigdy jako problem… Czy na pewno żyjemy w tej samej rzeczywistości?
Zadając to pytanie nie sugeruję, że którakolwiek z wyżej wymienionych spraw i polityk nie jest ważna i że zamiast niej powinny się pojawić prawa obywateli w cyfrowym świecie czy wolność od masowej inwigilacji. Nie chodzi o to, co zwycięży w rankingu politycznych stawek, ale o język, jakim kandydaci na eurodeputowanych opisują świat.
Postpolityczny konsensus sprowadził ich dyskusję do spraw w gruncie rzeczy światopoglądowych: dla jednych ważniejsza jest integracja europejska, dla innych polska suwerenność, ale na koniec wszyscy obiecują rozwój, szczęście i bezpieczeństwo. Bo mogą – nikt ich z tego nie rozliczy.
Gdyby jednak debatę przedwyborczą sprowadzić na niewygodne konkrety – jak choćby dylematy europejskiej reformy prawa o ochronie danych osobowych czy postanowienia Transatlantyckiego Partnerstwa o Handlu i Inwestycjach – mogłoby się okazać, że programu zwyczajnie brak. Lub jest zupełnie nierealistyczny.
Bardzo konkretne pytania o sprawy, które rzeczywiście pojawią się na agendzie Parlamentu Europejskiego w nadchodzącej kadencji, znalazły się w kwestionariuszu opracowanym przez koalicję organizacji pozarządowych pod szyldem Mam Prawo Wiedzieć. 29 stron i 65 pytań z takich dziedzin jak prawa konsumentów, prawa obywateli, technologie cyfrowe czy równouprawnienie to dobra rozgrzewka przed maratonem, jaki czeka tych, którzy pojadą do Brukseli. Ale też swoiste przedsięwzięcie edukacyjne: chcieliśmy pokazać kandydatom, że europejska polityka nie ogranicza się do dotacji, budżetu i sporów o kształt instytucji unijnych. W istocie coraz głębiej wkracza w sprawy wewnętrzne i coraz mocniej kształtuje przestrzeń naszych praw i wolności. Niestety, w ferworze kampanii z 1278 kandydujących niespełna 200 znalazło czas na wypełnienie tego kwestionariusza. Znamienne, że wśród wielkich nieobecnych są liderzy list wyborczych. Najwyraźniej w prawdziwej polityce nie trzeba się nawet krygować na merytoryczność.
Czy wypada jeszcze wierzyć w obietnice przedwyborcze? Gdzie jest granica między tradycyjną wyborczą kiełbasą a czystą hipokryzją? Na to pytanie kandydaci zapewne odmówią odpowiedzi. Choć w tym szczególnym okresie kampanii w zasadzie nie odmawiają – dzięki czemu nawet niszowe organizacje pozarządowe są ich w stanie wyciągnąć na rozmowę. Z doświadczenia wiemy, że dużo trudniej będzie, kiedy już obejmą stanowiska. Kalendarz eurodeputowanego w zasadzie nie dopuszcza bezpośredniego kontaktu z obywatelem. I w sumie trudno mu się dziwić – spraw w Parlamencie jest dużo, zainteresowanych rozmową obywateli również, coś trzeba wybrać.
Gorzej, że ani spotkania przed ani spotkania po wyborach nie gwarantują wrażliwości naszych reprezentantów na takie tematy jak prawa cyfrowe czy masowa inwigilacja. Ta jest wypadkową „wielkiej polityki” rozgrywanej na poziomie europejskich ugrupowań (a nie partii narodowych) i poziomu społecznej frustracji. Jeśli regulacyjne wahadło znów niebezpiecznie przegnie się na stronę interesów komercyjnych a obywatele tupiąc wyjdą na ulice, ich frustracje zapewne wrócą na szczyt politycznej agendy. Dopóki jest jednak cicho, pozostaną tematem marginalnym.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych