Unia Europejska

Menasse, Guérot: Zamknięci w narodowych celach

„Więcej Europy” to frazes, jeśli nie wiemy, co to właściwie znaczy.

Niezależnie od historycznie logicznej erozji demokracji państw narodowych, które nie przekształciły się jeszcze w rozwiniętą demokrację transnarodową, zagrożenia dla demokracji reprezentacyjnej przyjmują dziś różne formy i nie są bynajmniej problemem wyłącznie europejskim. Można wymienić ich co najmniej cztery.

Pierwsze to zmiana paradygmatu: z demokracji na efektywność. Podporządkowanie polityki wymogom efektywnego wykorzystania kapitału i maksymalizacji zysku, choćby kosztem warunków życia, niejako z definicji systematycznie wysysa z demokracji wszelki sens – o ile taka polityka w ogóle poszukuje jeszcze demokratycznej legitymacji. Drugie zagrożenie dotyczy kwestii społecznej – demokracji nie gwarantują bowiem abstrakcyjne prawa politycznej partycypacji, lecz równe szanse, których brak tę partycypację uniemożliwia. Socjologowie od dawna już wiedzą, że głosy tej części klasy średniej, która obawia się społecznej degradacji, pokazują ch gniew i stanowią ostrzeżenie – dlatego ludzie ci głosują przeciwko swym obiektywnym interesom. Od dawna wiadomo też, że biedni w ogóle nie chodzą już głosować, gdyż nie wierzą, że ich głos może jakkolwiek na politykę wpłynąć. Trzecie zagrożenie wiąże się z ekonomią polityczną internetu, a zwłaszcza z efektami jego wypaczonego zastosowania à la NSA, którego wpływ na demokrację reprezentacyjną nie jest jeszcze w pełni rozpoznany.

Ostatni punkt dotyczy natomiast czegoś, co determinuje demografia, a mianowicie politycznego osłabienia europejskiej młodzieży, której rola w kształtowaniu europejskiej przyszłości wymyka nam się z rąk – i której przyszłość właśnie zdradzamy. Udział młodych ludzi między 18 a 25 rokiem życia wśród głosujących na wszystkie europejskie partie populistyczne jest powyżej krajowych średnich. Orban i Le Pen, Lucke i Wilders oferują bowiem „alternatywę”, a owa fikcja – w ponurym labiryncie instytucjonalnym europejskiego zarządzania kryzysem – znajduje drogę do rozczarowanej opinii publicznej, tak jak woda po pęknięciu rury przesiąka przez ściany i doprowadza do zawalenia się całej konstrukcji gnijącej od środka. Naiwna jest wiara, że głosy na Marine Le Pen znów powrócą do poziomu 6 czy 8 procent z obecnych 25 tylko dlatego, że francuska gospodarka w końcu urośnie o 1 procent.

Tak długo, jak nie będziemy potrafili opowiadać o Europie, tak długo ludzie będą słuchali opowiadaczy narodowych baśni. I w tych baśniach szukać będą bohaterów, z którymi mogliby się utożsamić.

„Więcej Europy” to jednak oklepany frazes, a „lepsza komunikacja” to bezużyteczne pojęcie, jeśli elity polityczne nie są gotowe powiedzieć, co właściwie to „więcej Europy” znaczy – bojąc się przekonywać na serio i konsekwentnie do innowacyjnych postnarodowych koncepcji politycznych. Nie potrafią zauważyć, że prezentując się w swych tyradach jako „gorący Europejczycy”, ostatecznie kompromitują ideę Europy. No bo kto chciałby przyszłości będącej efektem ich politycznej gorączki?

W czasach, kiedy struktury świata rozsadzane są cyfrowo i gdzie to internet determinuje, po pierwsze, naturę interakcji kulturalnych, po drugie, ludzkie spostrzeżenia (albo ich rozproszone w algorytmach kawałki), po trzecie wreszcie, tempo ludzkich stosunków… W epoce, kiedy wszystkie granice są rozmywane (rynki finansowe, gospodarka), względnie w epoce bez granic (łańcuchy produkcji, dostawy energii, problemy ekologiczne, kosmos)… dyskurs o Europie mimo to trzyma się granic kurczowo jak nigdy przedtem: granice fiskalne nałożone dla ratowania euro, granice dostępu do świadczeń społecznych dla obywateli UE, granice dla uchodźców, granice na każdym kroku.

Teraz, kiedy granice narodowe zostały de facto przezwyciężone, kiedy ciężarówki nie muszą już zatrzymywać się przy szlabanach, kiedy nie ma już kontroli paszportowych, rządy państw od nowa próbują tzw. obrony interesów narodowych, tam, „gdzie obywatele są naprawdę ”, to znaczy w krajowej beznadziei, względnie – choć to jest to samo – w beznadziejnym nacjonalizmie. Na przykład Niemcy, które są przeciw unii transferowej. Na przykład Francja, która nie chce żadnej zmiany polityki energetycznej. Na przykład Wielka Brytania, która w ogóle chce się wypisać z interesu. I to wszystko w momencie, kiedy europejskich obywateli łączą ekspresowe pociągi i tanie linie lotnicze, biznesmeni i wylewający się zewsząd europejscy turyści: transnarodowa Europa, od dawna już spleciona i szczęśliwie powiązana handlem, wymianami, małżeństwami i zależnościami wszelkiego rodzaju – nie wspominając już o nieprzejrzystej mozaice dzielonych wspomnień i wspólnych katastrof. Z europejską młodzieżą urodzoną po 1989 roku, która nie ma już pojęcia, co znaczy granica narodowa, jeśli nie wypuściła się gdzieś poza Europę.

Fikcja narodowych interesów

XXI wiek nie jest wiekiem narodów ani granic – chodzi o obywateli i o rozwój takiej organizacji politycznej oraz regionalnego (samo)rządu, które przekroczą ograniczone i słabnące możliwości państw narodowych, niezdolnych już ani utrzymać problemów z dala od swych granic, ani rozwiązać ich wewnątrz nich. Chodzi o wynalezienie europejskiej demokracji, demokracji wielu demosów. Chodzi o zorganizowanie europejskiego społeczeństwa obywatelskiego i danie mu głosu w systemie europejskim. Chodzi o zniesienie hegemonii dyskursu narodowego i stworzenie przestrzeni dla transnarodowej dyskusji i polityki.

Trudno dziś mówić o opinii Niemiec, tak samo jak Francji, Finlandii czy Portugalii – gdy chodzi o kryzys strefy euro, politykę energetyczną czy przestępczość, jest ona zupełnie nieuchwytna. Są Francuzi popierający zmianę ich polityki energetycznej, podczas gdy niemieccy monopoliści jej sobie nie życzą.

Lekcja z pierwszej połowy XX wieku jest taka, że wszystkie „interesy narodowe” to taka sama fikcja, której utwierdzanie i obrona przyniosły niezmierzone, acz realne cierpienia ludziom nią uwiedzionym, oszukanym i wobec niej bezbronnym.

Upieranie się przy tej fikcji narodowych interesów w kontekście tendencji postnarodowych rodzi nietwórczą sprzeczność, która nie może przynieść żadnej rozsądnej syntezy: w efekcie głos społeczeństwa i interesy jego obywateli zazwyczaj przegrywają. Wykorzystują to wielonarodowe korporacje, wyzyskując jednolity rynek, a jednocześnie szukając możliwości uniknięcia płacenia podatków poprzez rozgrywanie państw przeciwko sobie – na szkodę obywateli Europy, trzymanych w wąskich celach tożsamości narodowej i społeczno-politycznych gorsetach. Nie mogą się oni bronić przed kosztami gry, przeciw której buntują się tyleż słusznie, ileż bez widoków na powodzenie, pozbawieni prawa głosu.

W tym samym czasie bogaci Francuzi zmieniają szybko obywatelstwo i zostają Belgami, aby uniknąć podatku majątkowego we własnym kraju. Trudno o bardziej jaskrawy przykład wypaczenia koncepcji narodu.

Najważniejsze w tym wszystkim jest rozpoznanie, że w ten sposób demokracja państw narodowych nie może już dłużej funkcjonować, ale zarazem europejska demokracja w ten sposób jeszcze nie działa. Co oznacza z kolei, że w roku 2014 wszystko zawisło na jednej ważnej kwestii, którą stawiamy przed wszystkimi obywatelami Europy, a nie przed państwami narodowymi: czy jesteśmy gotowi i czy chcemy skonstruować naprawdę demokratyczną, to znaczy konsekwentnie ponadnarodową Europę? Czy jesteśmy na przykład gotowi przedyskutować poważnie – na początek dla strefy euro – europejski system ubezpieczenia od bezrobocia? Albo uniwersalnie europejskie prawa pracownicze, odpowiadające stosunkom społecznym w funkcjonujących od dawna europejskich łańcuchach produkcji? Jakąś odpowiedzią byłoby tu jednolite świadczenie ubezpieczeniowe dla obywateli strefy euro. Czy jesteśmy gotowi rozmawiać o wspólnym systemie podatkowym z takimi samymi podstawami wyliczenia?

Czy jako europejscy obywatele jesteśmy gotowi ustanawiać równe i wspólne ramy dla naszego – indywidualnego – poszukiwania szczęścia i potraktować serio zasadę równych praw dla wszystkich? A może jednak uznajemy za najnormalniejszą rzecz pod słońcem, że bezrobotny w Niemczech może się chełpić tytułem mistrza świata w eksporcie, pełen nienawiści dla bezrobotnych „nierobów” z krajów-importerów – choć problemem i jego, i tych drugich są raczej europejscy milionerzy w Londynie, którzy unikają, zazwyczaj bezkarnie, płacenia jakichkolwiek podatków?

Bogaty Grek, biedny Niemiec

Obecny system euro wymusza gospodarcze porównania jednych krajów z innymi. W kwestii unii transferowej wytwarza się podział, często z szowinistycznym podtekstem, na dawców i biorców, ewentualnie na Północ i Południe. A przecież nie całe Niemcy są bogate i nie cała Grecja czy Włochy są biedne. Gdybyśmy potrafili nauczyć się rozumieć strefę euro jako jedną wspólną gospodarkę narodową, którą przecież i tak od dawna jest, wówczas możliwe byłoby – logicznie i po ludzku – rozważenie systemu transferów, które stworzyłyby mechanizm wyrównań fiskalnych między (zawsze uprzywilejowanym) centrum a (zawsze upośledzonymi) gospodarczymi peryferiami. Albo od regionów miejskich do wiejskich (w wymiarze transnarodowym), tak bardzo dotkniętych problemami z infrastrukturą w całej Europie.

Samo pojęcie eksportu wewnątrz strefy euro jest również mylące, niewątpliwie jednak wpływa na obecną dyskusję na temat nierównowag handlowych. Tak samo jak nie mierzy się ani nie porównuje eksportu między Hesją i Brandenburgią, nie powinno się tego robić na przykad między Niemcami a regionami hiszpańskimi. Jeśli bowiem spojrzeć na statystki eksportu-importu wewnątrz UE, widać, że Europa ma rynek wewnętrzny – nie ma jednak wyobrażenia gospodarki jako całości, kierowanej i opodatkowanej na poziomie wspólnotowym. Faktycznie mamy legalną wspólną walutę w osiemnastu krajach, ale do tego jeszcze mamy systemy rachunków narodowych i krajowe budżety, podporządkowane suwerenności krajowych parlamentów.

To sprzeczność w czystej postaci, której efekt może być tylko jeden: kryzys!

Euroland od dłuższego czasu jest rynkiem wspólnym, ale nie w społeczno-politycznym wymiarze krajowych parlamentów czy krajowych wydatków publicznych. Ogólnoeuropejskie ubezpieczenie od bezrobocia byłoby jakimś rozwiązaniem, pasującym do coraz wyraźniej widocznej rzeczywistości: stoi za nim idea niebezpośrednich, negocjowanych transferów niezwiązanych jednak granicami krajów; poza wszystkim dawałoby to poczucia tożsamości.

W dotychczasowej strukturze zarządzania Europą – jako że dominacja podejścia w kategoriach państw narodowych nie została realnie zniesiona – pojedyncze gospodarki państw Europy będące członkami strefy euro muszą ze sobą konkurować pod względem np. produktywności, eksportu czy wzrostu. Wada takiego zarządzania Europą polega na tym, że pojedyncze kraje mają wyznaczone szczegółowe cele makroekonomiczne, które muszą wypełniać na własną rękę – z drugiej strony nie stworzono dla nich w strefie euro właściwie uregulowanych, równych standardów w sferze społeczno-politycznej. To nie może zadziałać!

Wykastrowana demokracja

Tak długo, jak struktury EU pozostaną bez zmian, rację będzie miał Colin Crouch, który w swej książce Post-Democracy mówi, że „zawsze możesz zagłosować, ale nie masz wyboru”. Ktokolwiek proponuje prawo głosu w wyborach europejskich jedynie na poziomie krajowym, a zarazem w wyborach krajowych domaga się kontroli podporządkowania transnarodowym interesom gospodarczym, nie powinien się dziwić, że głosowania nie traktuje się jako instrumentu skutecznej partycypacji.

A ktokolwiek przed wyborami do Parlamentu Europejskiego powoływał się na polityczną partycypację obywateli, a zarazem poprzez narzucanie narodowych ograniczeń wytwarzał podziały w sferze szans życiowych i możliwości tych obywateli; ktokolwiek wychwalał Europejski Projekt Pokoju, nie myśląc przy tym o harmonii społecznej; ktokolwiek wskazywał na rosnący dobrobyt w bilansach i statystykach, choć tym, czego naprawdę potrzebujemy, jest Europa socjalna – nie powinien być zaskoczony, że ludzie głosują na partie demagogów, którzy czują się jeszcze bardziej uprawomocnieni przez efekty tego głosowania. To znaczy: nie ma znaczenia, jak większość głosuje. Komisja, kierując się neoliberalnymi wytycznymi, zgłaszać będzie te same inicjatywy, lobbyści dalej zabiegać będą o posłuch, Rada podejmować będzie decyzje w środku nocy, bez możliwości przypisania komukolwiek wyraźnej odpowiedzialności, a interesy europejskich obywateli zostaną zdradzone.

Żadna kampania PR żadnymi obietnicami nie przekona obywateli i obywatelek Europy o znaczeniu ich prawa głosu.

Skoro europejska demokracja jest wykastrowana, to populiści triumfują. A kiedy już Parlament Europejski będzie do nich należeć w pełni – zniesienie progu 3 procent może stworzyć w nim warunki „weimarskie” – będzie to woda na młyn tych, którzy zawsze wiedzieli, że to nie jest prawdziwy parlament. „Zlikwidować Parlament Europejski” to już nie tylko hasło brytyjskich dyplomatów, którym jego rola i władza jest cierniem w oku. Krzywo patrzą na niego także niemieccy prawnicy, którym trybunał w Karlsruhe pomaga zamieniać Bundestag w Kongres dla całej strefy euro. Wygląda na to, że trzeba być spoza Niemiec, by zrozumieć, jaki to polityczny skandal.

Jest to skrócona wersja tekstu, który ukazał się m.in. na łamach węgierskiej edycji kwartalnika „Lettre Internationale”. Całość w kolejnym numerze „Krytyki Politycznej”. Dziękujemy pismu oraz autorom za zgodę na przedruk.

Tłum. Michał Sutowski. Tytuł i śródtytuły od redakcji.

Robert Menasse – austriacki pisarz, eseista, felietonista i tłumacz. W Polsce ukazała się m.in. jego Demokracja nie musi być narodowa (2013).

Ulrike Guérot – niemiecka politolożka, wielojęzyczna publicystka europejskich mediów, autorka pomysłu Res Publica Europeana, członkini Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych.

Czytaj także:

Ulrike Guérot: Unijni starcy nie rozumieją, co się dzieje z młodym pokoleniem


***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij