Jeśli komuś obiecywano nawet renacjonalizację banków, trudno mu zmierzyć się z faktem, że zagraniczne korporacje pozywają nasze państwo.
Kolejne rządy i parlamenty UE – ostatnio Polski – odpowiadają sobie na pytanie, czy przyjąć wielkie nowe umowy handlowe: CETA z Kanadą i TTIP z USA. Z jednej strony pojawia się marchewka – szansa na większą integrację gospodarczą w ramach UE i z USA. Ale jest też i kij – gniew elektoratu. Ten nie bez racji podejrzewa, że rządy zbyt mało troszczą się o interesy krajowego pracownika, przedsiębiorcy i podatnika, żeby jeszcze w środku europejskiego kryzysu podejmować decyzje, które mogą uprzywilejować firmy zza oceanu. Temat ten wywraca tradycyjne podziały, nie tylko na naszym kontynencie – dość powiedzieć, że Donald Trump uczynił z odmowy podpisania TTIP jeden z ważniejszych tematów kampanii, a Hillary Clinton musiała w jej połowie zmienić stanowisko: oboje wbrew wcześniejszym liniom swoich partii.
W Europie, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę kraje, które toczą dziś własne boje z Brukselą – Wielką Brytanię, Węgry i Polskę – też dochodzi do interesującego przetasowania. Eurosceptyczna prawica, z wyłączeniem skrajności, zaczyna się przychylać do podpisania umów, zaś proeuropejska lewica mówi, że ten największy obecnie gospodarczy projekt UE nie jest wart finalizowania. Co mamy z tego rozumieć i dlaczego tylko nieoczywiste odpowiedzi i paradoksalne stanowiska zdają się mieć w tym bałaganie sens?
Klucz: suwerenność
Przeciwnicy podnoszą wspólnie jeden podstawowy argument. Sprowadza się on do prostego i nośnego hasła: „suwerenność”. Od brytyjskiego UKIP-u po grecką Syrizę – nawet jeśli zazwyczaj wrzucanie ich do jednego worka nie ma sensu – po kontynencie krąży przekonanie, że oto właśnie zasada umożliwiająca istnienie nowoczesnego państwa demokratycznego, tzn. zdolność do stanowienia obowiązującego prawa przez parlamentarną reprezentację narodu, jest przez ponadnarodowe ciała konsekwentnie niszczona. Kilka barwnych incydentów z niedawnych sporów wewnątrz Unii pokazuje zasadność tych obaw – i nie trzeba wchodzić w zawiłości europejskiego prawa i podejmowania refleksji nad naturą samej suwerenności, żeby to zobaczyć.
Gdy w ubiegłym roku Janis Warufakis wszedł w spór z liderami państw strefy euro, został wykluczony z dalszego udziału w posiedzeniu. Anegdota głosi, że ówczesny minister finansów Grecji starł się z przewodniczącym eurogrupy Jeroenem Dijsselbloemem, od którego domagał się podania podstawy prawnej dla takiej decyzji. Dijsselbloem miał odpowiedzieć, że eurogrupa to nieformalne ciało, więc nie jest związane żadnymi traktatami. A jej przewodniczący – czyli sam Dijsselbloem właśnie – uznaje obowiązującą dotychczas zasadę jednomyślności, ale w tym wypadku nie widzi, żeby jakiekolwiek wyraźne zasady powstrzymywały go przed wyproszeniem Warufakisa.
Historie takie jak ta uświadamiają nieprzekonanym, że problem jest realny, a konflikty między instytucjami Unii i rządami krajowymi nie zrodziły się wyłącznie w głowie populistów w rodzaju Nigela Farage’a i spin doktorów kampanii na rzecz Brexitu.
Zdolność do autonomicznego kształtowania polityki podatkowej bądź migracyjnej, ochrona praw człowieka czy wpływanie na ład medialny kolidują na dobre i na złe z obecnymi regułami, których – znów: na dobre i na złe – pilnują ponadnarodowe instytucje. W czasach belle époque sprzed kryzysu można było wiele spraw rozstrzygać za pomocą utartych metod lub po prostu zamieść pod dywan, czekając na lepszą okazję. Dziś jednak poważne różnice domagające się natychmiastowej interwencji i pomniejsze ich odpryski, same z siebie nieistotne, zlewają się w jeden wielki odruch sprzeciwu wobec tego, co – faktycznie bądź w fantazjach radykałów – zagraża suwerenności.
Oczywiście, łatwo dziś zapomnieć, że państwa przystępujące do UE zapytały swoich obywatelki i obywateli w referendach, czy zgadzają się na przystąpienie do bloku i że spójność prawna w UE – czyli częściowe „zrzeczenie się suwerenności”, jeśli trzymać się unijnego języka – jest jednym z fundamentów projektu integracyjnego. Jak pogodzić te koncesje z pragnieniem suwerenności i na ile za obecny stan rzeczy realnie odpowiada degeneracja unijnego ładu po rozszerzeniu w 2005 roku – to dyskusja zbyt skomplikowana, żeby dało się ją prowadzić w warunkach kryzysu legitymacji elit. A ten jest niestety faktem, podobnie jak kryzys debaty publicznej. Bardziej zawiłe argumenty przegrywają z barwnymi przykładami, w rodzaju niesławnej „regulacji krzywizny banana”. Swoją drogą, Unia nie nakazuje prostowania bananów, a cała historia o absurdalnych wymogach legislacyjnych UE to dziedzictwo głębokich lat 90., gdy czołowy dziś antyzachodni populista w Polsce, Paweł Kukiz, straszył nas jeszcze ZCHN-em, a nie Europą.
To, że faktycznie istniejące problemy artykułują hałaśliwi populiści, tylko utrudnia ich rozpoznanie. Konieczność uproszczania wszystkiego do maksimum i wyostrzenia polaryzacji na potrzeby cyklu wyborczego uniemożliwia wybrzmienie głosów odrębnych. Argumentu z populizmu używa się, żeby uciszyć część z tych, którzy wskazują na całkiem realne deficyty UE – analogicznie jednak, argumentu z „establishmentu” i z „elit” używają populiści, chcący zdyskredytować całą klasę polityczną, by jak najszybciej samemu zająć miejsce po politykach odesłanych na emeryturę. Dociekanie, kto „tak naprawdę” jest owym populistą i kto, czego „tak naprawdę” chce, może okazać się tylko jałową wprawką w psychologii politycznej. Wiemy jednak mniej więcej, jakie diagnozy i recepty wskazują różne partie i ruchy, mamy też poręczne narzędzie, żeby skonfrontować je z rzeczywistością tu i teraz. Pomagają w tym właśnie umowy handlowe – teraz bowiem, gdy trzeba powiedzieć „sprawdzam”, realne programy wychodzą na wierzch.
Różne bunty, różne plany
Zostawmy na boku rozstrzygnięcie, czy „erozja suwerenności” to trend realny – realne są zmiany, jakie pojawienie się tej kwestii wywołało w Europie.
Politolodzy wskazują na „suwerennościowy zwrot”, który otworzył nowy podział na kontynencie, tylko częściowo tożsamy z podziałem na populistów i konwencjonalne partie.
Po jednej stronie są ci, którzy odrzucają dzisiejsze instytucje świata zachodniego – UE, WTO, NATO – widząc w nich wyłącznie narzędzie zewnętrznej dominacji; po drugiej zaś ci, którzy z mniejszym bądź większym entuzjazmem się pod nimi podpisują, widząc w obecnym ładzie ze wszystkimi jego wadami jedyne lekarstwo na anty-ład, katastrofę, nowy Weimar i ostateczną renacjonalizację polityki. Ta bowiem miałaby spolaryzować świat już nie według bloków wspólnych interesów, lecz zbieżności z interesami nowych-starych imperiów, którym trzeba się będzie podporządkować.
Ten prosty schemat pozwala podzielić ugrupowania polityczne i ich elektoraty ponad tradycyjnymi różnicami między prawicą i lewicą – sprzeciw wobec NATO słychać na niemieckiej radykalnej lewicy i u polskich nacjonalistów, przeciw euro i ściślejszej integracji gospodarczej kontynentu występują i brytyjscy konserwatyści, i grecka Syriza, przed dalszym inwestowaniem w globalizację spod znaku nowych umów handlowych TTIP i CETA ostrzega zarówno część establishmentowych partii w Europie – np. socjaldemokraci i Zieloni – jak i część ich najzagorzalszych wrogów z peryferiów. Takie pomieszanie może być kuszące, bo umożliwia zblokowanie politycznych przeciwników – z prawa lub lewa – z partiami skrajnymi. Zarazem jednak niewiele wyjaśnia.
Choć cały sprzeciw wobec dzisiejszego działania UE próbuje się ująć jako jeden spójny nurt – „The Economist” w swoim czasie publikował sondaże, w których greckie partie: lewicową Syrizę i neofaszystowski Złoty Świt ujmowane były razem – różnice da się rozpoznać, a mnożące się kryzysy je unaoczniają.
Dla części nowych partii i organizacji oddolnych wrzucanych siłą rozpędu do antyeuropejskiego worka – sympatyków Corbyna w Wielkiej Brytanii, Razem w Polsce, ruchu DiEM25 czy hiszpańskiego Podemos – ściślejsza integracja w ramach UE nie jest niczym kontrowersyjnym, otwarte granice to absolutna oczywistość, a wspólna Europa socjalna plan na przyszłość. Zarazem te same siły polityczne sceptycznie odnoszą się do unijnej ortodoksji finansowej. Nowe porozumienia handlowe, jak TTIP i CETA, zostają przez te ugrupowania uznane za formę uprzywilejowania bogatych kosztem biednych i kolejny krok w stronę zwiększenia i tak zbyt dużego wpływu ponadnarodowych korporacji na standardy prawne w całej wspólnocie i poszczególnych krajach.
To właśnie ten wpływ rodzi zdaniem lewicy emocję, która nadaje dziś impet siłom populistycznej prawicy – chodzi o sprzeciw wobec wszystkiego, co jawi się jako zewnętrzne naruszenie naszej suwerenności. Aby usunąć przyczynę frustracji, należy zatem suwerenności bronić: na lewicową modłę – przede wszystkim na poziomie rynku pracy, osłon socjalnych i polityki handlowej czy dostępnych instrumentów (również unijnej!) polityki gospodarczej.
Dlatego właśnie niepodpisywanie umów handlowych to, zdaniem partii i ruchów społecznych lewicy, sposób na zachowanie Unii, ale bez jej cementowania w obecnym kształcie. Potencjalna reforma miałaby w przyszłości polegać na odejściu od fiskalnej ortodoksji i prymatu wolnego handlu nad interesami poszczególnych państw i wspólnoty.
Nawet jeśli to plan życzeniowy, to nie można odmówić mu pewnej logiki. Po drugiej stronie bywa z nią różnie.
Co ciekawe bowiem, wśród partii, które głośno zgłaszają pretensje wobec dzisiejszej UE z prawej strony, sprzeciw wobec TTIP jest mniej słyszalny. Brytyjscy konserwatyści, wielcy zwolennicy umowy z USA jako „tradycyjnym sojusznikiem Wielkiej Brytanii”, sami się zakiwali do narożnika. Jednocześnie bowiem opowiadali się za umową z USA – którą Wielka Brytania miałaby podpisać jako część UE – i… wyprowadzili swój kraj ze wspólnoty. Premier Węgier Viktor Orban jest znanym krytykiem Komisji Europejskiej, ale jego aktualna gra przeciwko Brukseli dotyczy głównie spraw wewnętrznych i kwestii uchodźców – Budapeszt raczej nie grozi wetem TTIP. O „okłamywanie społeczeństwa” w tej sprawie oskarża premiera Orbana jego radykalna konkurencja z prawej – partia Jobbik. Z kolei Prawo i Sprawiedliwość w Polsce, po sprzecznych sygnałach wysyłanych w trakcie zeszłorocznej kampanii, zdaje się zdecydowanie popierać i TTIP, i CETA – zapowiedzieli to niezależnie od siebie pisowscy ministrowie i spraw zagranicznych, i rozwoju.
Te same siły prawicy, które sprzeciwiają się dyktatowi Brukseli, jednocześnie opowiadają się za umowami gospodarczymi przenoszącymi kompetencje gospodarcze rządów na wyższy, ponadnarodowy poziom. Weźmy choćby zawarty w umowach o wolnym handlu mechanizm arbitrażu, ISDS, który pozwala nakładać na państwa wielomiliardowe odszkodowania za „nieuzyskane przychody”, jeśli firmy uznają, że prawodawstwo krajowe okazało się dla nich niekorzystne. Głośniejsze sprawy w związku z tym mechanizmem dotyczą np. zakazu wydobywania gazu łupkowego w kanadyjskim Quebecu – państwo zostało pozwane przez kanadyjską firmę wydobywczą, występującą w tej sprawie za pośrednictwem swego amerykańskiego biura, którego prawa rzekomo zostały naruszone. Mechanizm ISDS już teraz budzi też wielkie kontrowersje w Unii i prowadzi do sporów między firmami z krajów członkowskich a państwami – np. francuska Veolia spiera się o 100 milionów euro z rządem Litwy, domagając się odszkodowania za decyzje o wyborze dostawcy energii. Problem z ISDS dobrze pokazuje retoryka użyta w tej sprawie przez Veolię – rzeczniczka firmy zasugerowała bowiem, że nie może liczyć na neutralność i obiektywizm litewskich sądów, a zatem sprawę powinna rozstrzygnąć zajmująca się arbitrażem kancelaria prawna z… Australii.
Prawica w ślepym zaułku
Politycy prawicy z jednej strony krytykują brak kontroli rządów krajowych nad instytucjami unijnymi i postulują renacjonalizację polityki w wielu obszarach. Jednocześnie opowiadają się za wprowadzeniem umów handlowych, które zmierzają w kierunku dokładnie przeciwnym. Czy mają świadomość, w jaki problem się pakują?
Można sobie wyobrazić gniew wyborców, którym obiecywano większą kontrolę nad rynkiem, faworyzowanie krajowych firm nad ponadnarodowymi, a nawet renacjonalizację banków (o wszystkim tym mówił w Polsce PiS), gdy tylko przyjdzie im zmierzyć się z faktem, że zagraniczne korporacje pozywają państwa do sądów, krajowe regulacje przechodzą przez „przegląd” na międzynarodowym szczeblu, a kontrolę nad ich egzekwowaniem trzyma jedno ciało polityczne… w Brukseli.
Próba ograniczenia ingerencji instytucji unijnych i jednoczesna zgoda na nałożenie kolejnego parasola instytucjonalno-prawnego na Unię w obecnym kształcie – obejmującego jeszcze potężnych graczy w postaci USA i największych firm zza oceanu – to po prostu sprzeczność. Zupełnie też nie idzie w parze ze sprzeciwem wobec ściślejszej integracji, nie mówiąc o chęci ewentualnego wyjścia z UE, bo to wbrew założeniom transatlantyckich umów handlowych. Ryzykownym planem jest też pomysł podpisania ogromnej i doniosłej w konsekwencjach umowy, a dopiero później przejście do reformy samej UE – a coś takiego można wydedukować z publicznych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego. Czy to nie właśnie odrzucenie prób dalszej integracji w tym samym kluczu gospodarczym – uznawanym nieraz za „kolonialny” – nie powinno być pierwszym krokiem do ewentualnej reformy politycznej instytucji UE, której domagają się prawicowcy?
Po co je więc popierać? Narzuca się kilka odpowiedzi. Pierwsza jest taka, że partie w deklaracjach antyunijne, bardziej prosocjalne i niechętne globalizacji – PiS czy Fidesz – w gruncie rzeczy nie kwestionują reguł gospodarczych panujących w dzisiejszej UE, a liberalny model w relacjach z USA jest im zwyczajnie bliski. I dlatego nie zgłaszają obiekcji – są bliżej centrum czy znienawidzonego „establishmentu”, niż głosiły. Ich obietnice ochrony gospodarczej suwerenności były fałszywe, a sprzeciw wobec Brukseli ma głównie „kulturowy” charakter – tj. dotyczy sfery wartości i języka. Druga odpowiedź może być taka, że na fali rozczarowania Brukselą, prawicowi zwolennicy TTIP i CETA po prostu orientują się na inny sojusz, tzn. gospodarczą unię z USA, której jak najszybsze wprowadzenie byłoby ruchem wyprzedzającym ewentualny rozpad lub dalszy impas w Unii. Coś podobnego jest już dziś całkiem realną perspektywą dla Brytyjczyków – tylko że ci są o wiele silniejsi niż cała grupa wyszehradzka razem wzięta. Jeśli jednak prawica antycypuje po prostu sojusz z USA, to w warunkach zacementowania stosunków gospodarczych w UE za pomocą TTIP i CETA zapowiedzi reformy UE, jakie składa Jarosław Kaczyński, a nawet obietnice przewodzenia Europie w przyszłości, jakie wygłasza Viktor Orban – są zwyczajnie nieprawdziwe. W każdym z obu scenariuszy jakaś obietnica wobec wyborców zostaje złamana, niekoniecznie zaś udaje się uratować narodową suwerenność.
Największy problem polega na tym, że podpisanie obu umów w dzisiejszych realiach będzie paliwem dla tych sił, które z radykalnej strony atakują dzisiejszych polityków za zbytnią uległość i sprzyjanie Brukseli. Podsyci te same emocje, która umożliwiły Brexit i mogą w przyszłości otworzyć drogę do kolejnych referendów. Jeśli referenda te faktycznie mają rozbić Unię, to nie będzie czego reformować – ale podpisane umowy zostaną. Nawet jeśli państwa dzięki unijnej implozji rzeczywiście miałyby odzyskać narodową suwerenność, to za jaką cenę i jak realna byłaby to suwerenność? I czy oby na pewno o to chodzi?
W sobotę, 15 października, o godz. 13 w Warszawie odbędzie się demonstracja Stop TTIP i CETA. Start pod Ministerstwem Rolnictwa, ul. Wspólna 30.
**Dziennik Opinii nr 288/2016 (1488)