Cieszy mnie tak naprawdę jedna rzecz: może Russell Brand, komik i neofita rewolucji, w końcu się zamknie.
Wyniki wyborów do parlamentu w Westminsterze są już znane. David „zostańmy na dobrej drodze” Cameron przez kolejne kilka lat prowadzić będzie brytyjską gospodarkę po autostradzie oszczędności, fiskalizmu i budżetowych przetasowań, a „Red Ed” Miliband jest czerwieńszy ze wstydu niż kolory jego własnej partii. Kolory, które notabene i tak mocno wypłowiały po solidnym praniu zafundowanym laburzystom przez dekadę słabego przywództwa. Nick Clegg, szef centrowych Lib-Demów, który do niedawna jeszcze mógł marzyć o byciu smaczną przystawką do konserwatywnej koalicji, dziś nie jest nawet herbatnikiem przy five o’clock. Nicola Sturgeon, która poprowadziła szkockie SNP do miażdzącego zwycięstwa na własnym boisku – zdobywając jakieś 90% spośród wszystkich miejsc w Szkocji – będzie teraz polityczną rozgrywającą na miarę… tu wstawcie nazwisko jakiegoś angielskiego piłkarza pierwszej ligi. A Farage? Może w końcu postanowi przetestować swoje hasła i uda się na emigrację, bo nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie znów próbował kariery w brytyjskiej polityce.
Poza poważnymi analizami – na które jeszcze będzie czas – warto przyjrzeć się najciekawszym fenomenom, które dały o sobie znać przy okazji wyborów Brytyjczyków. Co nas zaskoczyło, a o czym z pewnością możemy powiedzieć, że było do bólu przewidywalne?
Jednomandatowe okręgi betonujące
Można powtarzać to do znudzenia, ale wybory w Wielkiej Brytanii pokazały to czarno na białym:
JOW-y nie otwierają partiom drogi do uzyskania proporcjalnej reprezentacji parlamentarnej.
Mówiąc prościej, to, jak głosują, na kogo głosują i co myślą wyborczynie i wyborcy, nijak się ma do finalnego składu wyłonionego w wyborach parlamentu. Jak to wygląda w wynikach, które po wczorajszej nocy publikują brytyjskie media? Laburzystów i torysów dzieli mniej więcej milion głosów i mniej niż 5% poparcia. Tymczasem, według najświeższych danych z exit poll, daje to różnicę aż 100 mandatów w parlamencie, który łącznie mieści 650 krzeseł. Konserwatyści mogą zdobyć samodzielną większość przy głosach 35% mieszkanek i mieszkańców Zjednoczonego Królestwa. Dla odmiany Scottish National Party i ich liderka, Nicola Sturgeon, mogą odkorkowywać szampana, choć zebrali „jedynie” od 4 do 5,5% głosów. Wystarczyło jednak – a przy tej ordynacji i wewnętrznych podziałach targających brytyjskim społeczeństwem jest to łatwiejsze niż kiedykolwiek – żeby swoi zagłosowali na swoich, aby w wyniku tego SNP wzięło niemalże wszystkie okręgi w Szkocji, pozostawiając trzem większym od siebie partiom po jednym mandacie od szkockich wyborców. Ta sama, typowa dla JOW-ów konieczność „wzięcia” całego okręgu, by wprowadzić kogokolwiek do Westminsteru, ostudziła ambicje mniejszych partii. UKIP zdobył zaledwie jedno miejsce, a koalicjant Camerona, Liberalni Demokraci, osiem.
Farewell, Farage
Nigel Farage wykonał olbrzymią pracę w mobilizowaniu angielskich rybaków – wcale nie kpię! – przeciwko kwotom połowowym na dorsza i deindustrializacji wybrzeża. Popchnął też – obecny we wszystkich klasach społecznych, choć dotychczas jakoś utrzymywany w ryzach – narodowy i postimperialny szowinizm do poziomu, o który zahaczały do niedawna tylko tabloidy w swoich gorszych momentach. Wreszcie, ujął miliony – a ściślej około 3 milionów – wyborców populistyczną szczerością faceta z okolicznego pubu, który „mówi, jak jest”. Bo czy imigranci są zakażeni HIV częściej niż synowie i córki Albionu? Są. Czy chcemy HIV na Wyspach? Nie chcemy. Farage z chęcią kontynuowałby tę licytację – dla niego kampania nigdy się nie kończy – ale brutalnie przerwała mu ją porażka w rodzimym okręgu. Zgodnie z obietnicą złożoną wyborcom, ustępuje z funkcji szefa UKIP. Ale zapowiada, że może jeszcze wrócić.
Nieobecni
Po porażce rezygnują: wspomniany już Farage, Ed Miliband („Biorę pełną odpowiedzialność za porażkę”) oraz Nick Clegg, który ze łzami w oczach mówił o „miażdżącej i bolesnej przegranej”. Ten ostatni zresztą dał popis nadmuchanej retoryki, przestrzegając przed rozpadem Wielkiej Brytanii, końcem liberalizmu i właściwie całej Europy – a wszystko to w kontekście skromnych ośmiu miejsc, które udało się jego partii zdobyć. Nie zobaczymy też ani jednej nowej twarzy Zielonych – swoje miejsce utrzyma tylko Caroline Lucas, pewniaczka (blisko 50% głosów) z nadmorskiego okręgu Brighton Pavillion.
Zamiast egzaminu – Westminster
Mhairi Black, dwudziestoletnia studentka uniwersytetu w Glasgow, startująca z list SNP, wysadziła z fotela sekretarza ds. zagranicznych w gabinecie cieni laburzystów i poważnego kandydata do objęcia teki w ewentualnym przyszłym rządzie koalicyjnym. Douglas Alexander, bo o nim mowa, w poprzednich wyborach wygrał kilkunastotysięczną przewagą głosów, a i do tych podchodził z zapasem sił i nadziejami na kolejną kadencję. Laburzyści nie docenili jednak impetu, z jakim SNP weszło w tę kampanię, która – w szczególności po telewizyjnych debatach z udziałem Sturgeon – zmieniła się w pokaz siły szkockich nacjonalistów.
Black nie wygrała jednak tylko dzięki temu: nie brakuje jej charyzmy, jest zaangażowana w politykę dosłownie od dzieciństwa, a niewyparzony język tylko dodaje jej autentyzmu.
Największe trudności, które musiała w tej kampanii pokonać, ściągnęła na siebie sama – tweetując o klubie piłkarskim Celtic (że ich nie cierpi) i wytykając palcami głosujących na „nie” w szkockim referendum niepodległościowym (że są samolubni). Black obiecuje jednak politykę dla wszystkich „na północ i południe od granicy”. W wyborczym credo ma – co dość przewidywalne – walkę o zablokowanie szkodliwych dla Szkocji inwestycji Londynu i, oczywiście, sprawienie, że głos Szkocji zostanie w końcu z uwagą wysłuchany. A praca dyplomowa, którą Black, studentka trzeciego roku, obiecała dokończyć po wyborach? Jej tematem jest rozrost struktur SNP. Black planuje uporać się z nią szybko – w Londynie będzie już praktyczką politycznej gry. I najmłodszą osobą w angielskim parlamencie od 350 lat.
To istotny akcent równościowy i symbolicznie ważna zmiana, ale nowy-stary Westminster nadal będzie klubem starych mężczyzn. Choć rekordowa liczba kobiet w tym parlamencie, około 180, cieszy i buduje, to jednak wciąż stanowią one zdecydowaną mniejszość – jedną trzecią – politycznej reprezentacji w Zjednoczonym Królestwie. Co ciekawe, w ubiegłej kadencji Westminsteru procentowy udział kobiet był właściwie taki sam jak w Polsce, czyli ok. 24%.
Dobra wiadomość? Mniej Russella Branda
„The Guardian” podsumowuje wybory z nieskrywanym zażenowaniem. Gazeta oficjalnie popierała Milibanda i teraz desperacko szuka jakichś dobrych wiadomości. Nigdy nie rokuje to jednak dobrze, kiedy redakcja łagodzi nastroje nagłówkami w stylu „wszyscy umrzemy” oraz „dziś święto tarty kokosowej w USA, zjedzmy coś”. Poza wąskim kręgiem wyjątkowo ekscentrycznych Brytyjczyków nikogo nie cieszy też chyba fakt, że Paddy Ashdown, poprzednik Clegga, zapowiedział, że zje własny kapelusz, jeśli przewidywania exit polls się potwierdzą. To chyba marny spektakl.
Cieszy naprawdę jedna rzecz – być może Russell Brand, komik i neofita rewolucji (znany szerzej jako „były chłopak Katy Perry”) w końcu się zamknie.
Bo jego powyborcze orędzie, w którym obłąkańczo – niektórzy powiedzieliby „to tylko kokaina” – bełkocze „wierzymy w Podemos”, może naruszyć nerwy nawet najbardziej cierpliwych. Kiedy szukałem dobrej polskiej analogii dla jego zeszłotygodniowej, transmitowanej we wszystkich mediach randki z Milibandem, przyszło mi do głowy tylko: Palikot z Wojewódzkim przy wódce zakładają komórkę Syrizy na Pradze-Północ. A wszystko to na żywo w telewizji. Niby warto rozmawiać, ale czasem lepiej nie robić tego przed kamerami.
**Dziennik Opinii nr 128/2015 (912)