Dawid Krawczyk sprawdził dla was polską wersję najnowszego trendu z Doliny Krzemowej. Grzybki, LSD i w polskiej wersji również amfetamina. A wszystko w mikrodawkach, żeby żyć lepiej, mocniej, głębiej.
Szukałem ich trochę. Ktoś tam napisał pod artykułem z „Marie Claire”, który wrzuciłem na fejsa, że „Działa!”. Ktoś inny, że niby działa, ale żebym nie spodziewał się eksplozji kreatywności. Później się krygowali, że no tak, próbowali, ale w sumie to było jakoś dawno i nie pamiętają, jak to tam w końcu było. Albo odpisywali, że zajmują się czymś innym i nie czują się ekspertami akurat w tej dziedzinie.
Przeczytałem o nich jeszcze później w „GQ”, „Elle”, „New Yorkerze”, „The Verge”, „Guardianie”, BBC. Nawet „Business Insider” się nad nimi pochylił. Wjechali do mainstreamu na dobre gdzieś w okolicach zeszłego roku – od lajfstajlowych pisemek, po tzw. poważne tytuły. Oni, czyli microdoserzy. A po polsku: ludzie wrzucający kwasa i grzyby (i inne dragi) w dawkach mikro – kilkudziesięciokrotnie mniejszych niż te skutkujące psychodelicznym tripem.
Oczywiście wątpliwe jest, czy microdoserzy w ogóle istnieją – to znaczy, czy ludzie, których łączy jedynie sposób przyjmowania substancji psychoaktywnych, są jakąś spójną grupą. Ale wdzięcznie się o nich pisze, graficy i ilustratorzy mogą się wyżyć i strzelić jakiś psychodeliczny obrazek, więc nie ma co psuć im zabawy. Gdyby nie hajp wokół dzielenia kartoników z LSD na kilkumilimetrowe paprochy, bylibyśmy też ubożsi o takie wspaniałe nagłówki jak: „Micro-dosing: The Drug Habit Your Boss Is Gonna Love” czy „How dropping acid saved my life”.
Samo zarzucanie kwasa w niewielkich ilościach, czy wcinanie kilku małych grzybków też nie zaczęło się przecież wczoraj. Jednak nie bez powodu reporterzy ruszyli stadnie do klawiatur, żeby opisać zjawisko dopiero niedawno.
Mikrodawkowanie psychodelików stało się najnowszym super hot trendem w Dolinie Krzemowej, a jak coś staje się popularne wśród pionierów branży IT z Palo Alto, to zostaje globalnym trendem niejako z definicji. A tak poza tym, to przecież dobra historia, że kiedyś Steve Jobes tripował szaleńczo i wymyślał iPhony, a dzisiaj awangarda przyszłości też ciśnie na kwasie, ale już spokojniej, z umiarem. Programistki i designerzy nie muszą odbywać już transformacyjnych tripów do Indii, wystarczy, że do śniadania przed jogą przyjmą po prostu kapkę kwasu.
Poza tym żyjemy przecież w czasach „psychodelicznego renesansu”. Naukowcy znowu pasjonują się tym, co LSD, psylocybina czy MDMA robi nam w głowach. Kiedy czytacie ten tekst, ktoś w Kalifornijskim MAPSie (Multidisciplinary Association for Psychedelic Studies) pewnie srogo tripuje połączony od stóp do głów z aparaturą zbierającą dane. O zbawiennym wpływie grzybów, kwasu i ekstazy nie przeczytamy już tylko na reddicie czy w hyperrealowskich trip raportach, ale w pismach naukowych kalibru „Journal of Psychopharmacology” i „Lancet”.
A jak się sprawy mają w Polsce? Kiedy kilka miesięcy zapytałem o to prof. Jerzego Vetulaniego odpisał mi krótko: „Nie znam żadnych polskich badań w tym kierunku ani planów badawczych. Boję się, że w kraju, w którym posiadanie marihuany jest karane więzieniem, użycie psychodelików byłoby bardzo ryzykowne”. Podobne opinie wyrażali inni psychiatrzy i psychofarmakolodzy. „Gdyby ktoś coś opublikował, wiedzielibyśmy o tym” – tak odpowiadali mi wszyscy.
W swoim stylu odpisał mi też Kamil Sipowicz, autor Encyklopedii polskiej psychodelii: „Nic mi nie wiadomo o tym, żeby ktoś w Polsce ze sfer naukowych zajmował się psychodelikami. Znam jedynie przypadek produkowania LSD z kału w PRL-u. Opisane to jest w mojej książce Hipisi w PRL-u, w rozmowie z [Jarosławem – przyp.red.] Markiewiczem”.
Żadna z osób, do których w końcu dotarłem, nie zajmuje się naukowo psychofarmakologią. Wszyscy przyglądają się swoim reakcjom po mikrodawkach, ale nie roszczą sobie praw do stawiania kategorycznych tez o uniwersalnej skuteczności bądź nieskuteczności brania dragów w małych ilościach. Od razu muszę też wyznać, że żadna z tych osób nie produkowała LSD z kału (albo przynajmniej żadna się do tego nie przyznała).
Usłyszałem za to, jak mikrodawkuje się w Polsce. Czy to, że posiadanie dragów jest w tym kraju skryminalizowane było dla nich ważne? Skąd wpadli na pomysł, żeby wziąć mniej? I oczywiście, czy mikrodawki działają? Oto ich odpowiedzi.
Mason: mogę oglądać swoje myśli jak każdy inny obiekt
Rozmawiamy na Skypie. Mason to nie jest imię mojego rozmówcy, ale nie chce żebym cytował go z tym, które ma w dowodzie. W końcu grzyby (a właściwie psylocybina), nawet w najmniejszych ilościach, to w Polsce towar nielegalny.
– To nie jest przyjemne uczucie, kiedy szukasz na łące czegoś, co zapewnia ci w miarę normalne funkcjonowanie, co wyostrza ci myślenie, wzmaga empatię i masz świadomość, że za chwilę mogą pojawić się policjanci i zacząć przeszukiwać ci kieszenie – mówi Mason.
– Policjanci? Na łące?
– Sama możliwość zaistnienia takiej sytuacji, nie tylko przy zbieraniu, ale także podczas przeżywania tripu powoduje stres – odpowiada zaraz po tym, jak przyznaje, że na łące jeszcze nigdy policjantów nie spotkał. – Może poczujesz potrzebę przeżycia tego tripu na świeżym powietrzu, może odczujesz potrzebę wyjścia do parku. Może będziesz chciał pobiegać razem z psem. Jest wielce nieprawdopodobne, że zechcesz kogoś zbić, albo zabrać komuś torebkę. W każdym razie, jeżeli zechcesz sobie pobiegać, pokrzyczeć, pośpiewać, potańczyć w blasku księżyca, to na pewno nie będziesz chciał spotkać policjantów.
Mason może tak długo, a ja mu nie przerywam. Mówi spokojnie, myśli ma ułożone w pełne zdania. Wiedział, że do niego zadzwonię od jakichś kilku dni, ale całą kwestię ma przemyślaną zdecydowanie od dłuższego czasu.
– Wiesz, że spożyłeś coś, co jest zakazane. Z drugiej strony wiesz, że nie robisz nikomu nic złego. To jest ciężka sytuacja, ciężko się z nią pogodzić. Zwłaszcza, kiedy jesteś po drugiej stronie, kiedy jesteś już nieco stripowany. – Mason cedzi. – Bardzo nieprzyjemnym uczuciem jest to, że pod wpływem substancji psychoaktywnych musisz nieco wystrzegać się tego, że jesteś szczęśliwy. Bo jeśli będziesz zbyt szczęśliwy, zbyt otwarcie szczęśliwy, ktoś to rozpozna i się zaniepokoi. Jest to jakaś paradoksalna, absurdalna, obrzydliwa sytuacja.
Zanim dojdziemy w rejony rozmów o mikrodawkowaniu, dowiem się, że dla Masona kiedyś to alkohol był jedyną substancją, która wprawiała go w odmienne stany świadomości. Później miał „kilka doświadczeń psychodelicznych” i uznał je za „bardzo interesujące”. Po LSD doszedł do przekonania, że „starczy mu tych mocnych szarpnięć”. – Nabrałem zaufania do grzybów – wspomina. – Poczułem, że są to dobrzy przewodnicy. Mając wciąż jakąś tam ilość grzybów w zasięgu, postanowiłem sprawdzić, jak to jest obudzić się i zjeść kilka z nich.
Dawka grzybów, która skutkowała psychodelicznymi tripami w przypadku Masona, to jak sam mówi „od pięćdziesięciu wzwyż”. – Grzyby przyjęte w wielkiej dawce potrafią mnie wykopać bardzo daleko, w takie miejsca, o których nie jestem w stanie opowiedzieć, bo rozpada mi się język i rozpadają mi się pojęcia. Spożywane w niewielkich ilościach codziennie rano, niemal w zastępstwie porannej kawy dają dobry, pozytywny efekt. To coś jak wyostrzenie obrazu. Poczułem się tak, jakbym przeszedł ze standardu VHS na DVD.
Mason podkreśla, że przyjęcie zaledwie kilku grzybów nie przypomina haju po kilkudziesięciu. – Grzyby otworzyły mnie na pewne wątpliwości. Im częściej spożywam je w małych ilościach, tym częściej się uczę. Okazało się, że różne sytuacje, które spotykają nas ciągle w życiu, zaskakujące, nieprzyjemne, albo dramatyczne wcale nie muszą być takie straszne. Nabrałem nieco większego dystansu do swoich emocji i myśli po grzybach i okazało się, że zamiast pogrążać się w czarnowidztwie, mogę obserwować swoje myśli, jak każde inne obiekty, jak chmury na niebie czy puszkę czegoś tam na trawie.
Kiedy poprosiłem o przykład, opowiedział mi o spodniach. – Dość długo chodziłem w jednych spodniach. Pewnego dnia (chyba dzięki grzybom) uświadomiłem sobie, że mnie cisną, tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy. Gdzieś się to rozmyło. Tymczasem grzyby osadzają nas w danej chwili i w swoim ciele. Powoduje to, że zdajemy sobie sprawę, że coś nas ciśnie, że gdzieś się nam wżyna. I na przykład nie dość, że zdajemy sobie sprawę z tego nagle, to jeszcze staramy się temu zapobiec. Więc ściągamy spodnie i kupujemy nowe, staramy się, żeby było nam wygodniej. Nie cofamy się, tylko idziemy do przodu.
Skutki uboczne po jedzeniu grzybów tygodniami? Mason nie widział jakichś poważnych, ale robi przerwy, bo obawia się o wątrobę. – One są chyba dość obciążające. Jeżeli miałyby pojawić się na rynku z jakimś działaniem osłonowym, to byłbym spokojniejszy.
Przerwy w przyjmowaniu grzybów wymuszone u Masona są również tym, że nie jest to towar dostępny od ręki. Trzeba go zdobyć. – Nie miałem w tym roku czasu się nimi zająć: zebrać się, pojechać, znaleźć je, przywieźć. Jakoś nie mogłem się ruszyć.
Irek: Myślałem, że zepsuje mi się głowa, a zepsuła mi się noga
Irek pracuje w branży IT. Mieszka w Warszawie, mało śpi, dużo pracuje („robię internet”, głównie aplikacje pod WordPressa), chodzi na siłownię, kuleje, mówi szybko. Trochę za szybko. – No tak, tak, ciągnę amfetaminę jakoś od miesiąca, nie śpię po cztery, pięć dni i nie mam dość. Więc to są raczej już dawki makro. Ale kilka miesięcy temu brałem LSD w mikrodawkach.
Teraz eksperymentuje z deprywacją snu i zamierza kupić modafinil. Mówi, że efekty są niesamowite, i że „po trzech dniach spływa na ciebie łaska Ducha Świętego”. A później mówi, że tylko tak prowokował z tym Duchem Świętym. Trochę obawia się niespania po kilka dni. – Myślałam, że po tym niespaniu zepsuje mi się głowa, a zepsuła mi się noga. Po prostu usiadłem na nodze i zasnąłem. Straciłem czucie.
– Wróciło?
– Wróciło.
Rok temu wpadł na pomysł, żeby przyjmować kwas w dawkach kilkukrotnie mniejszych niż te wywołujące psychodeliczne wizje. Kupił LSD w ilościach hurtowych, blotter w barwne geometryczne wzory podzielony na 25 kartoników. Przyjął jeden, tripu nie było, więc resztę odsprzedał znajomym.
– No może nie całą resztę. – uśmiecha się. – Zostawiłem sobie kilka, tak na wszelki wypadek. I przeczytałem artykuł o programistach z Doliny Krzemowej, którzy przyjmują mikrodawki LSD. Lepiej pracują, piszą lepszy kod. Ej, też chcę pisać lepszy kod. – entuzjazmuje się Irek.
Od tamtego czasu prowadzi „dziennik dobrostanu”, zapisuje skrupulatnie, co jadł, co brał, ile spał i co udało mu się zrobić w pracy. Wnioski nie powalają. – Amfetamina wpływa dobrze na jakość pracy, a dieta na nastrój. Gdyby nie dieta, to chyba byłbym już martwy – powiedziałby pewnie z zadumą, gdyby miał czas się zadumać między jedną a drugą odpowiedzią wyrzucaną w trybie serii z karabinu.
Irek wybrał „słaby towar do mikrodawkowania”, słaby, czyli za mocny. Na jednym kartoniku z kwasem miał podobno aż 250 mikrogramów LSD, to ponad dwa razy więcej niż przeciętnie. Żeby podzielić sobie go na dawki po 20 mikrogramów musiałby półcentymetrowy kwadracik podzielić na 12 części. Nie ma opcji, żeby udało mu się to dobrze wyliczyć. – Kroiłem nożykiem do papieru ten karton, a później pęsetą sobie rozdzielałem. Dawkowanie znalazłem w internecie, kierowałem się zaleceniami Fadimana [Irek ma na myśli Jamesa Fadimana, amerykańskiego psychologa, założyciela Institute of Transpersonal Psychology, autora książki The Psychedelic Explorer’s Guide oraz najsłynniejszego propagatora microdosingu – przyp. red.] – tłumaczy.
Jak u Irka wyglądał owiany legendą mityczny wzrost kreatywności i efektywności w pracy? – Humor miałem lepszy. Ale do pracy nie siadałem. Wolałem sobie wsiąść na rower i pojechać na siłownię.
Jeżdżąc tak na siłownię i z powrotem, w zasadzie ciągle na kwasie, zderzył się z samochodem. Przeraził się, że to przez kwasowe eksperymenty i przestał wywijać nożykiem i pęsetą.
– Myślę, żeby do tego wrócić, ale tylko wtedy, kiedy będę miał regularny tryb życia, a nie ciągi kilkudniowe, jak teraz.
Martyna. Więcej, lepiej, mocniej.
– Żeby szybciej coś napisać, żeby nie odciągać się od pracy. Przeczytać więcej tekstów, przeanalizować więcej rzeczy – Martyna wylicza, kiedy pytam ją, po co bierze niewielkie dawki amfetaminy. Młoda, zdolna, wykształcona. Pracuje w jednym z najważniejszych muzeów w kraju („Może tyle wystarczy, bo to jednak małe środowisko, a nie chciałabym, żeby można było mnie zidentyfikować.”).
Mówi, że narkotyki bierze raczej rzadko. Nie znosi „tych kryształów, 3MMC, czy jakoś tak, to jest gorsza amfetamina”. Za to świetnie bawiła się po „takim papierze od ukraińskiego dilera w Gruzji, ale to nie był kwas”. I jeszcze kiedyś „jak byliśmy na Islandii, to zjedliśmy MDMA po śniadaniu, pięknie było”.
Martyna uściśla, że w zasadzie to nie mikrodawkuje amfetaminy, tylko Adderall, lek zawierający sole amfetaminy, stosowany w leczeniu ADHD. – Wiesz, zanim poczytałam o tym, że ADHD leczy się amfetaminą, to myślałem, że kumpel mnie wkręca. No, bo jak? Przecież jak wciągasz kreskę, to jesteś pobudzony, bardzo pobudzony. Więc wydawało mi się to, cóż, lekko kontrintuicyjne. Ale w małych dawkach, takich jakie są w tabletkach Adderallu, pomaga na koncentrację.
Kumpel od Adderallu mieszka w Stanach i bierze lek właśnie po to, żeby tłumić nadpobudliwość. Przywozi Martynie trochę więcej zapasów, jak przyjeżdża do Polski. Kilka razy do roku. – Dał mi na spróbowanie – podśmiechuje się Martyna. – Wstaliśmy po jakiejś imprezie i zapytał, czy chcę. Czemu nie. I cały dzień chodziłam taka, wiesz, wyostrzona. Łatwiej się skoncentrować. Nie masz tych momentów rozkojarzenia. Nie wchodzisz w ten nerwowy multitasking.
Jakieś minusy? – Takie minizjazdy – po chwili zastanowienia odpowiada Martyna. – Ale to zależy też jak i kiedy przyjmujesz. Bo czy to nie jest tak, że zjazd po całej imprezie na amfetaminie masz jednak przede wszystkim ze zmęczenia? Wciągasz gdzieś te kreski w nocy, później kilka godzin tańczysz. Po prostu bardzo intensywnie żyjesz. Męczysz się, nadwyrężasz organizm, to masz zjazd.
Martyna dużo mówi o tym, że pilnuje się, kiedy przyjmuje Adderall. – Dbałam o to, żeby brać w takich porach, żeby wykorzystać dzień. Pilnowałam, żeby się nawadniać, dobrze odżywiać. Nie brać za dużo – wylicza. Adderall wchodzi u Martyny do gry, kiedy ma do zrobienia więcej niż zwykle. – Jak magisterkę pisałam, na przykład. Bez sensu byłoby w jeden dzień przycisnąć, zrobić 200 procent normy, a później rozchorować się i leżeć z przeziębieniem. Zawsze się mocno pilnowałam.
Kiedyś skończyły jej się amerykańskie zapasy i musiała poszukać czegoś innego. – No może nie musiałam, ale chciałam. Znowu mi się nawarstwiło. Koleżanka mi ogarnęła 0,7 grama zwykłej amfetaminy, ale bardzo dobrej. I wkładałam ją do tych kapsułek.
Żelatynowe kapsułki Martyna kupiła w aptece. – Widziałem, że aptekarka trochę się zdziwiła, kiedy poprosiłam po prostu o jakiś lek w kapsułkach, ale dostałam coś ziołowego, wysypałam. Powiedziałam, że potrzebuję do eksperymentu.
Eksperyment się udał. Niecałego grama rozdzieliła na porcję i porozsypywała do kapsułek. – Wycyrklowałam sobie tak, że trzymało podobnie, między trzy a cztery godziny.
– Oczywiście wiem, że nie był to żadny eksperyment. – zastrzega Martyna. – Nie da się przecież żadnych naukowych wniosków wysunąć, kiedy nie masz próby, grupy kontrolnej i tak dalej. A warto byłoby to zbadać. Ale przede wszystkim, jeśli chodzi o amfetaminę od dilera, to nigdy nie wiesz, co bierzesz. Chodzi ten towar z rąk, do rąk i na końcu dostajesz po prostu jakiś biały proszek.
* Imiona wszystkich bohaterów oraz niektóre szczegóły zostały zmienione na ich prośbę.
** Oczywiście ani amfetamina, ani dekstroamfetamina, o której opowiada Martyna, nie jest psychodelikiem, tylko stymulantem, więc ich obecność w tekście o mikrodawkowaniu może budzić wątpliwości. Jednak uznałem, że skoro artykuł dotyczy Polski, to po prostu nie może w nim zabraknąć amfetaminy.