Kultura

Niegdysiejsze (legalne) odloty

Aż do końca XIX w. pojęcia nadużywania narkotyków i narkomanii niemal nie istniały. Jakie są efekty ich wprowadzenia? Od wzrostu przemocy i przestępczości po hybrydyzację i przepoczwarzanie się karteli narkotykowych w ugrupowania (para)militarne; od organizacji terrorystycznych finansujących działalność za pomocą produkcji i handlu narkotykami po powstawanie państw narkotykowych…

Dopiero nieco ponad sto lat temu odurzanie się uznano za praktykę społecznie niepożądaną, zdrowotnie ryzykowną, kulturowo naganną, a w rezultacie wyjętą spod prawa. Tymczasem poszukiwanie odmiennych stanów świadomości jest jednym z najtrwalszych elementów ludzkiej cywilizacji. Intoksykacja – w różnej formie, w rozmaitych celach i kontekstach – była integralną częścią życia dużej części ludzkości. Homo sapiens, eksperymentując z psychoaktywnymi roślinami i osiągając oszołomienie, halucynację lub pobudzenie, stawał się homo narcoticus. Intoksykanty towarzyszyły ceremoniałom religijnym i obrzędom duchowego oświecenia i oczyszczenia, służyły tworzeniu i utrzymywaniu zwartości grupy, stosowane w rytuałach inicjacji ułatwiały osadzanie jednostek w strukturach społecznych, wspomagały w czasie szczególnego trudu, uspokajając pozwalały zapomnieć o udrękach bytowania, wreszcie, przynosząc upajające i euforyczne doznania, były silnym źródłem przyjemności. Znana jest tylko jedna społeczność, która nie pozyskiwała substancji narkotycznych. Nie robili tego Inuici (Eskimosi), ale tylko dlatego, że arktyczne warunki środowiska, w którym żyli, nie pozwalały im wyhodować jakąkolwiek odurzającą roślinę… Ale tylko do czasu aż Europejczycy zapoznali ich z alkoholem.

Jak Liroy i Gudaniec wywalczyli przyjęcie przez sejm projektu medycznej marihuany

W swym przeglądzie stosowania roślin zmieniających świadomość zatytułowanym Phantastica (1931) Louis Lewin uznał, że początek kultury w jej pierwotnej fazie wyznaczają odkrycie i wykorzystanie właściwości substancji psychoaktywnych. Dążenie do intoksykacji jest typowo ludzkie, Friedrich Nietzsche powiedziałby pewnie „arcyludzkie”, o czym wymownie pisał Aldous Huxley w Drzwiach percepcji (1954): „pragnienie ucieczki, tęsknota za wyjściem poza samego siebie, choćby tylko na kilka minut, jest i zawsze były jednym z głównych apetytów duszy. Sztuka i religia, karnawały i saturnalia, taniec i słuchanie oratoriów – wszystkie pełniły funkcję, by posłużyć się sformułowaniem H.G. Wellsa, Drzwi w Ścianie”. Dokładnie w tym samym duchu co Lewin i Huxley przekonywał także Andrew Weil, twierdząc w książce The Natural Mind (1972), że poszukiwanie odmiennych stanów świadomości jest podstawowym pragnieniem człowieka, towarzyszącym mu nieprzerwanie od jego prapoczątków. W ten bogaty nurt myślenia na temat intoksykacji jako uniwersalnym temacie dziejów i ważnym artefakcie kondycji ludzkiej wpisuje się też Stuart Walton, którego książka Odlot. Kulturowa historia odurzenia ukazała się niedawno nakładem Wydawnictwa Aletheia.

Autor zabiera nas w fascynującą, a niekiedy oszałamiającą podróż po meandrach poszukiwania odmiennych stanów świadomości – od ociekających winem Dionizji, przez halucynogenne misteria eleuzyjskie, kokainowo ożywcze dziewiętnastowieczne picie Vin Mariani, oniryczne Wyznania angielskiego opiumisty (1821) Thomasa De Quinceya, psychodeliczne wycieczki na kwasie zbuntowanej młodzieży końca lat 1960., aż po acid house’owe seanse bliskości i współczesne dopalacze. Walton opowiada ze znawstwem konsumenta i eksperymentatora, obserwatora i komentatora, badacza i obywatela (nierzadko z własnego doświadczenia i pogłębionych rozmów z osobami regularnie się odurzającymi).

Co biorą żołnierze?

Działanie środków psychoaktywnych może być różne w zależności od dawki, na przykład alkohol w małych ilościach pobudza, ale w dużych uspokaja i odurza. Podobnie często bywa ze środkami artystycznego wyrazu. Stare powiedzenie mówi: każdy lek jest trucizną, każda trucizna jest lekiem. Trzeba być zatem ostrożnym, żeby nie przedawkować. Waltonowi niekiedy się to zdarza. Wspaniała skądinąd obrazowość staje się momentami nadmierna, a stylistyczna ekwilibrystyka ciężkawa. Niektóre fragmenty zdają się wznosić w odurzających oparach treści na zbyt górnolotne wyżyny formy, a miejscami wywód dłuży się niczym spowolnione ruchy opiumisty. Dobrze zrobiłoby wówczas autorowi stymulujące pobudzenie i kondensacja narracji, może szybciej trafiałby wprost w sedno, zamiast oprowadzać czytelnika meandrami pęczniejącego wywodu, jak choćby w poświęconym politykom prohibicyjno-penalizacyjnym rozdziale piątym. Walton nieco przedawkowuje też szczegóły dotyczące działania na fizjologię i psychologię organizmu poszczególnych substancji zmieniających świadomość. Jednocześnie poczucie głodu pozostawia nie zawsze pełne zanurzenie w toposach kulturowych – w odwołaniach do literatury i sztuki.

Ogólnie jednak potoczysty, wyjątkowo obrazowy i plastyczny, momentami wręcz odurzający styl, swada w opowiadaniu o rozmaitych zachowaniach narkotycznych i właściwościach chemicznych używek zachęcają do lektury. Euforyczna fala swobodnie unosi czytelnika również dzięki świetnemu przekładowi Anny Kunickiej.

Psychodeliczny renesans

czytaj także

Psychodeliczny renesans

Iga Kender-Jeziorska

Stanowisko Waltona znamy od pierwszych stron książki – to zdecydowana obrona jednostkowego prawa do odurzania się, krytyka globalnego prohibicyjnego reżimu i głos na rzecz jego rozmontowywania w celu dekryminalizacji i legalizacji środków psychoaktywnych. Daleko mu jednak do apologetycznego i jednostronnego argumentu na rzecz legalizacji narkotyków – uczciwie rozważa bowiem zarówno plusy, jak i minusy takiego rozwiązania. Ostatecznie jednak uznaje „przemysł środków przymusu”, który prastarą ludzką praktykę intoksykacji zepchnął do podziemia, za „największy spisek kiedykolwiek zawiązany przeciw ludzkości – większy niż zorganizowane religie, większy niż kapitalizm, większy niż cokolwiek”.

Albowiem aż do końca XIX w. pojęcia nadużywania narkotyków i narkomanii niemal nie istniały. Jacques Derrida wyjątkowo celnie wskazał, że „koncepcja narkotyków nie jest naukowa, ale raczej opiera się na ocenach moralnych lub politycznych: zawiera w sobie zarówno normę, jak i zakaz, nie pozwalając na jakąkolwiek możliwość opisu ani świadectwa – jest dekretem…”. Derridzie chodzi o penalizację pewnych substancji, które wcześniej były nie tylko legalne, ale ich medyczne, rytualne i relaksacyjne stosowanie uchodziło za w pełni normalne zachowanie. Innymi słowy, zanim środki takie jak heroinę, kokainę, marihuanę czy amfetaminę nazwano „narkotykami”, obejmując je delegalizacyjnym „kaftanem bezpieczeństwa”, były one nieodłącznym elementem krajobrazu życia społecznego. Nie postrzegano ich bynajmniej w kategoriach zagrożenia czy problemu zbiorowego. Regulacyjna żarliwość państw musiała negatywnie wpłynąć na zdolność do indywidualnego samoograniczania się stanowiącą wcześniej najskuteczniejszy mechanizm utrzymujący zwykle w ryzach dążenie człowieka do chemicznej przyjemności. Przepisy antynarkotykowe wynalazły przestępstwo, stworzyły nową klasę kryminalną. Już XVII-wieczny holenderski filozof Baruch Spinoza przekonywał, że próba ograniczenia jednostkowego zachowania za pomocą siły lub regulacji prawnych zamiast przynieść oczekiwaną zmianę da początek występkowi i rozpuście.

Jaki jest bowiem globalny efekt międzynarodowego reżimu prohibicji i krucjat antynarkotykowych? „Rozczarowujący” i „marny” to stwierdzenia trafne, lecz niepełne. Najwłaściwsza odpowiedź brzmi: „przeciwny od zamierzonego”. Bumerangowo wywołały one wiele niepożądanych zjawisk: od wzrostu przemocy i przestępczości po hybrydyzację i przepoczwarzanie się karteli narkotykowych w ugrupowania (para)militarne; od organizacji terrorystycznych finansujących działalność za pomocą produkcji i handlu narkotykami po powstawanie państw narkotykowych; od migracji ludności z obszarów objętych wojnami narkotykowymi po degradację środowiska naturalnego przekształcanego w pola uprawy roślin narkotycznych. Lista jest znacznie dłuższa…

Jan Paweł II poszedłby siedzieć

Paradoksalnie, ferwor trzeźwościowego eksperymentu realizowanego przez Amerykanów w latach 1919–33 niczym w soczewce ukazał daremność i tragiczne konsekwencje całkowitej penalizacji. „Prohibicję uchylono – pisze Walton – ponieważ Amerykanie dostrzegli, że chociaż legalna obecność alkoholu w społeczeństwie niewątpliwie pociąga za sobą marginalne ryzyko w formie niezdolnych do kontrolowanego spożycia, to delegalizacja tak podstawowej substancji tworzy znacznie większe i kosztowniejsze zagrożenia”. Jakie jednak wnioski w odniesieniu do regulacji narkotyków wyciągnięto ze sromotnej klęski tego „najzacieklejszego inkwizytorskiego reżimu abstynenckiego widzianego gdziekolwiek poza światem islamu”? Znikome.

Powszechna narracja przedstawia rekreacyjne odurzania się jako niebezpieczne, bo prowadzące do nałogu, nierzadko kończącego się śmiercią. Uzależnieni postrzegani są jako osoby społecznie dysfunkcjonalne, oderwane od rzeczywistości i niezdolne do kontrolowania swoich impulsów. Wizerunek narkomana bywa równoznaczny z wrogiem publicznym, a „bycie na haju oznacza ipso facto bycie poza społeczeństwem”. Tymczasem uzależnienie nie jest tak prostym zjawiskiem, jak sugerowałyby obiegowe sądy. Nie jest ani automatyczne, ani chroniczne. Zaledwie około 10% pacjentów uzależnia się od silnych opioidowych leków przeciwbólowych, a połowie z nich udaje się zerwać z nałogiem po 4–5 latach. Kokainiści przestają brać średnio po 4 latach od pierwszego kontaktu z białym proszkiem, a codzienni palacze marihuany zarzucają ją zwykle po 6 latach. Paradoksalnie, chociaż alkoholizm i nikotynizm nie są tak problematyczne społecznie jak opiaty czy konopie, a państwa czerpią spore dochody z ich opodatkowania, to średni okres trwania nałogu wynosi w ich wypadku odpowiednio 16 i 30 lat.

Do 2012 roku wojna z narkotykami wypowiedziana w 1971 r. przez prezydenta Richarda Nixona kosztowała Stany Zjednoczone bilion dolarów. Na jej prowadzenie Amerykanie wydają obecnie ponad 51 mld dolarów rocznie. Cała ta antynarkotykowa ortodoksja uczyniła z produkcji-przemytu-handlu-konsumpcji intoksykantów zagmatwany i dotkliwy problem globalny. Jest on przykładem wyzwań społecznych, które socjologowie określają jako wicked problems – problemów złośliwych, potwornych, nikczemnych, jednym słowem – nieobliczalnych, bo „dzikich”. Są one rozległe, wielowymiarowe i trudne do zawężenia. Stanowią zwykle symptom innego poważniejszego i bardziej złożonego wyzwania. Nie sposób sprawdzić, czy zaproponowane rozwiązania będą właściwe, bowiem ich wprowadzanie jest ingerencją, która szybko prowadzi do mutacji pierwotnego problemu. Wicked problems są zatem zasadniczo nierozwiązywalne. Nawet jeśli bowiem wydaje się, że lekarstwo zaczyna działać i hamuje rozwój choroby, to jednocześnie powoduje ono dotkliwe efekty uboczne, które nie tylko stają się źródłem nowych dolegliwości, ale przekształcają pierwotny nikczemny problem, nierzadko czyniąc go jeszcze bardziej potwornym, bo przepoczwarzonym.

Tajniacy od dragów: Ta wojna nie jest warta tych wszystkich trupów

Wojny z narkotykami nie można wygrać, głównie dlatego, że nie jest wojną, a sam problem narkotykowy jest koszmarnym pokłosiem funkcjonowania globalnego „przemysłu przymusu” i reżimu prohibicji. Walka skazana jest na klęskę, nie sposób bowiem wyeliminować popytu na intoksykanty, który wynika z pierwotnego ludzkiego impulsu. Jak przekonuje psychofarmakolog Ronald Siegel: „odurzenie funkcjonuje z siłą pierwotnego popędu. Niczym seks, głód i pragnienie, czwarty popęd, dążenie do odurzenia, nigdy nie da się stłumić. Jest biologicznie nieunikniony”. Przekonany jest o tym także Walton, twierdząc, że „z ewolucji ludzkości nie możemy wymazać faktu, że wszyscy mamy instynkt odurzenia”, chociaż u jednych jest on silniejszy, podczas gdy u innych bywa słabszy.

Świetnie, że na polskim rynku pojawiało się tłumaczenie kolejnej – obok Odurzonych Richarda Davenporta-Hinesa, Alchemii kultury Richarda Rudgleya i Pokarmu Bogów Terence’a McKenna – sztandarowej pozycji ukazującej narkotyki i praktyki intoksykacji w ich właściwym i szerokim historycznym kontekście kulturowo-społecznym. Walton uświadamia, jak przez wieki bardzo powszechna, naturalna i otoczona specyficznymi zwyczajami oraz rytuałami była intoksykacja. Sugestywnie maluje opowieść o zmieniającej się społecznej percepcji i stosunku do brania, a w szczególności nadużywania narkotyków, oraz dyskurs na ich temat. Co najbardziej znaczące ze współczesnej – jakże purytańskiej – perspektywy, dowodzi, jak całkowicie fałszywe jest oddzielanie praktyk odurzania się od zachodniej kultury, jej rozwoju i rozkwitu. Głęboko w niej zakorzenione stanowią prawdziwie transkulturowe odzwierciedlenie uniwersalnego dionizyjskiego instynktu naszego gatunku.

***

Stuart Walton, Odlot. Kulturowa historia odurzenia, Aletheia, Warszawa 2017; wydania oryginalne: Out of it: cultural history of intoxication (2001) i Intoxicology: A cultural history of drink and drugs (2016).

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij