Masz hifa? Wsiądź na byka i zwalczaj nieudolny system – taką terapię zdaje się proponować Witaj w klubie.
„Czytając dziś Chorobę jako metaforę, pomyślałam”… – napisała pod koniec lat osiemdziesiątych Susan Sontag, dała dwukropek i w kolejnych punktach rozbijała na kawałki metaforykę, jaką wówczas stosowano do „wojny z AIDS”. Miałem chęć zabawić się tym jej sławetnym pierwszym zdaniem i wyobrażałem sobie, że recenzję z Witaj w klubie rozpocznę właśnie taką figurą traktującą elegancko o tym, co też ja sobie pomyślałem, gdy zasiadłem w kinie.
Tylko że ja nic nie myślałem. Oglądałem i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Oto na bohatera oddolnego ruchu pacjenckiego, który w całej swojej masie zmienił trajektorię rozwoju epidemii AIDS, hollywoodzcy twórcy wybrali nie geja, lecz stuprocentowo heteroseksualnego gościa z rodeo. Takiego, co nosi buty z ostrogami, pije, obstawia lewe zakłady i ma mnóstwo lasek. Gdy łapie hifa, mazgai się jedną chwilę, a zaraz potem walczy o siebie: najpierw z lekarzami, by załatwili mu testowane dopiero AZT, a potem z całym systemem, przemycając do Stanów lewe leki z Meksyku. Przy okazji zaś ogarnia grupę smętnych, zdezorganizowanych życiowo ciot oraz transów, którym za sowitą opłatą (w życiu nie ma nic za darmo) sprowadza ratujące życie specyfiki, omijając palantów z kontroli celnej i grając w kotka i myszkę z kolesiami z FDA.
Na dobrą sprawę tytuł powinien brzmieć: „Kupcząc i dupcząc, czyli jak zrobić dobry interes na własnej śmiertelnej chorobie”. Mając z tego niezły fun. Oraz muchy nie krzywdząc. Bo i prawda taka, że filmowy Woodroof jest nie tylko bardzo sprytny. Jest również, przy całym dupczeniu, szalenie moralny. Nie tylko zakażenie czyni z niego przyjaciela wszystkich gejów, lecz również osobę wstrzemieźliwą. Na seks po diagnozie pozowoli sobie tylko raz: gdy ma całkowitą pewność, że wybranka jest dokładnie w tej samej sytuacji co on, ergo: też zakażona. Dear God, mało nie rozwalili tej budy, gdy do siebie dopadli, mówię ci, stary! A poza tym kawał twardego sukinkota z tego Woodroofa. Kochał rodeo i nawet na ostatnich wychudzonych nogach pojeździł sobie na byku, niczym na przysłowiowej łysej kobyle, którą w tej, jakże wyrafinowanej filmowej metaforze jest chyba przede wszystkim amerykańska administracja, co każe ci po pedalsku dogorywać w szpitalu, podczas gdy ty sam wiesz, że uleczy cię meksykański sok z gumijagód. Pędź po niego, leć! Go, dude!
Mówiąc szczerze: nie jest to, na żadnym poziomie, nawet symbolicznym, odbicie społecznej historii AIDS. Nic tu się nie pokrywa z tym, co wiadomo o pierwszych stowarzyszeniach pacjenckich – w zdecydowanej większości gejowskich. To były nieformalne sieci wsparcia, informacji i dystrybucji rozmaitych niezbędnych dóbr. Być może także i leków – jeśli ktoś miał do nich dostęp. Mało kto miał, ale nawet gdyby miał, to w czasach przygód Rona Woodroofa niczego skuteczniejszego od potępianej i obśmiewanej w filmie zydowudyny, czyli nieszczęśnego AZT, nie mógłby towarzyszom niedoli zaproponować. Oczywiście członkowie Dallas Buyers Club mogli rozprowadzać między sobą przeróżne rzeczy, z tabletkami M&Ms albo witaminą C włącznie, ale raczej bez sukcesu. To zwyczajnie nie działało.
Tak samo jak nie zadziałał wspomiany w filmie peptyd T. Tak samo jak nie zadziałały: suramina, HPA-23, foskarnet, fusydyna, interferon, ksantospermina, siarczan dekstranu, AL-721, ampligen, izoprynozyna, tymozyna, interleukina i cyklosporyna, których w filmie nie wspomniano, a którymi próbowano leczyć chorych, często ze skutkiem śmiertelnym. Z całą pewnością też cudów nie zdziałały aloes ani cynk, którym meksykański lekarz-odszczepieniec stawia na nogi Rona Woodroofa. A serwowane przez niego na lewo, nieaprobowane przez amerykańską administrację DDC? Faktycznie, przez jakiś czas wiązano z nim duże nadzieje. Wynalezione w latach sześćdziesiątych jako potencjalny lek onkologiczny może i mogło być przez kogoś bez zezwolenia stosowane. Nie ma jednak żadnych badań potwierdzających, że działało solowo. Dopiero przyjmowane w terapii skojarzonej z AZT (prezentowanym w filmie jako szalenie niebezpieczny, toksyczny i nieskuteczny lek) przynosiło rezultaty. Więc jakże miałoby być „tym lepszym, zdrowszym” specyfikiem?
Ktoś tu się zanadto fabularnie rozpędził, komuś się parę rzeczy zbyt szybko zrymowało. Z postaci Woodroofa – elektryka, który lubił sobie na rodeo popatrzeć, ale nigdy nie siedział na byku – film tworzy symbol obywatelskiego nieposłuszeństwa, głęboko zakodowany w genotypie Ameryki.
Nawet jeśli trochę chorej, to przeciez nie umierającej! Oto home of the brave, land of the free w najczystszej postaci, dławiony przez sojusz miernot: urzędników i złych lekarzy. To kolejne nadużycie: medycy prowadzący pierwsze terapie eksperymentalne dla ludzi z AIDS nie mieli łatwego życia. Chcieli leczyć, a zamiast tego często doprowadzali pacjentów do szybszej śmierci.
Tak jak to się zdarzyło w terapii suraminowej – niesłychanie toksycznej, dającej tysiące skutków ubocznych, której, mimo całego cierpienia, jakie się z nią wiązało, domagali się także sami pacjenci chwytający się rozpaczliwie każdego leku. Lekarska bezradność sportretowana w filmie jako forma braku życiowego organięcia wydaje się niesłychanie okrutnym spłyceniem.
Witaj w klubie jest zresztą takich spłyceń i przeinaczeń pełny. Prawdziwy Woodroof – jak próbują to teraz odkręcać dziennikarze rozmaitych amerykańskich i brytyjskich mediów – najprawdopodobniej był biseksualny, a prawdziwy Dallas Buyers Club zdominowany przez gejów i mniej hierarchiczny, niż wynikałoby to z filmu. Wokół Woodroofa nie kręcił się żaden elfowaty trans, nie było też pięknej lekarki urzeczonej niezwykłą wolą życia i męską szorstkością naszego kowboja. To wszystko wydarzało się tylko na ekranie.
Gdyby twórcy Witaj w klubie naprawdę chcieli opowiedzieć o epidemii AIDS, mieliby wiele innych, dużo ciekawszych historii, bardziej dramatycznych, bardziej chwytających za serce. Mogliby opowiedzieć historię ruchu ACT UP – pełną zaskakujących zwrotów akcji, ledwie zajawioną w dokumentalnym filmie How to Survive a Plague. Mogliby ugryźć problem od strony medycznej – ukazując zarówno dramatyczną rzeczywistość szpitalną, jak i pełną rywalizacji walkę o to, kto pierwszy wirusa zrozumie i czym zdoła go zahamować. Mogliby wreszcie ująć ją od strony politycznej, pokazując AIDS jako kryzys, którego rozwiązanie musiało odstać swoje w kolejce zimnowojennych priorytetów. Tak się jednak nie stało i wypadałoby zadać sobie pytanie: dlaczego?
Ano dlatego, że nie jest film o AIDS. Proszę siadać. Nikt tu nie będzie państwu opowiadał o największym kryzysie zdrowotnym ostatnich kilku dziesięcioleci. Ten film używa go jedynie jako metafory współczesnego kryzysu gospodarczego, politycznego, finansowego. Ron Woodroof nie jest w żadnym stopniu typowym przedstawicielem ruchu pacjenckiego początków AIDS. Jest na tę rolę zbyt wielkim cwaniakiem. Rozdaje karty zbyt szerokim gestem. Szarogęsi się w sposób daleki od rzeczywistych możliwości ówczesnego działania. Kto nie wierzy, niech obejrzy wspomniany How to Survive a Plague – dokument zbudowany w całości z archiwalnych materiałów portretujących początki ACT UP. Na twarzach ówczesnych działaczy można zobaczyć wiele, ale trudno dostrzec w nich arogancję. Widać raczej determinację zasilaną przez rozpacz i strach.
Tymczasem Witaj w klubie to fantazja o buncie, który napędza głównie pewność siebie o nieznanym z pozoru źródle. Skąd Ron Woodroof wie, co robić w sytuacji, gdy nikt nie wie? Odpowiedź jest nam zasugerowana: siądź na byka, popatrz na samotnie na wzgórza, ruszaj na południe. Zwróć się ku tradycji, ku wartościom, ku amerykańskiej narodowej cepeliadzie. Zestaw starych prawd, które w rzeczy samej żadnymi wartościami już nie są, zdewaluowały się, ale wciąż możesz je znaleźć w westernach. Rock Hudson, ten hollywoodzki twardziel, był cocksuckerem, wyobrażasz sobie? OK, Rock obciagał, ale te skały wokół ciebie – te nie obciągną nikomu! W nich zapisana twoja siła, tam szukaj swojej duszy. Tam i u meksykańskiego szamana, który jak ty wypiął się na władzę. Tam zdążaj.
Przez moment, pisząc ten tekst, miałem ochotę prześledzić życiorysy twórców. Tak by osadzić ich jakoś wyraźniej w politycznej rzeczywistości współczesnej Ameryki, sprawdzić, czy może opłaca ich Tea Party, ale ten biograficzny klucz wydaje mi się zbyt prosty. Poznałem kiedyś mężczyznę, który w połowie lat osiemdziesiątych zaangażował się w działania ACT UP tak głęboko, że z czasem znalazł się w grupie pierwszych aktywistów, których dopuszczono do udziału w polityczno-medycznych gremiach opracowujących strategie walki z epidemią. To było coś więcej niż dowód „zaangażowania” czy tak uwielbianego przez działaczy rozmaitych NGO „profesjonalizmu”. To był światowy ewenement, nikt wcześniej, żaden lekarz i żaden spec od zdrowia publicznego nie dyskutował niczego z przedstawicielami jakiegoś tam społeczeństwa, nikt nie wpuszczał na poważne konferencje ludzi bez dyplomu. A tamten gość, nie mając żadnego wykształcenia wyższego, pisał poważne raporty analizujące modus operandi National Health Institute, i to tak rzetelnie, że były omawiane na międzynarodowych konferencjach o AIDS.Dziś jest poważnym panem, wykładowcą prawa na Uniwersytecie Yale (na jakimś etapie trzeba było zrobić dyplom), poszukującym, o ile dobrze pamiętam, odpowiedzi na pytanie o możliwość powtórzenia tego, czym był ACT UP w innych obszarach życia społecznego, takich gdzie dla dobra sprawy należy poruszyć niebo i ziemię.
Jak to się dzieje, że przypadki takie jak jego – a zapewniam, jest ich w historii epidemii AIDS mnóstwo – nie stanowią materiału dla hollywoodzkich scenarzystów? Nie wiem. Może to faktycznie biznes z gruntu niedojrzały, który walkę z chorobą może obrobić tylko metaforą ujeżdżania byka?
Może chodzi o homofobię? Może o niechęć wobec politycznego „dogadywania się”, takiego w którym zawsze następuje zbliżenie stanowisk, a które nigdy nie jest tak sexy, jak portret samotnego buntownika? Nie da się jednak ukryć, że ani Jared Leto, ani Matthew McConaughey nie naprawią tego, co zepsuli scenarzyści. Ci zaś, choć sami twierdzą, że znali prawdziwego Woodroofa i starali się go sportretować wiernie – zwyczajnie nie odrobili lekcji. Powstał film, który snuje niebezpieczne fantazje o samoleczeniu, głupi jak ruchy antyszczepionkowe. I tak samo jak one szerzący paranoiczną wizję rzeczywistości.