Wisłocka w męskich spodniach i krótkich włosach wygląda niepokojąco queerowo, a jej związek z mężem i przyjaciółką nie jest żadnym trójkątem, tylko relacją poliamoryczną.
Sztuka kochania Michaliny Wisłockiej nie jest współczesnym podręcznikiem edukacji seksualnej, tylko uroczą ramotą, dokumentem epoki, w której powstała, i do której przenosi nas film Marii Sadowskiej. Atakowanie Wisłockiej jako niedostatecznie feministycznej nie ma sensu, bo ta nigdy feministką nie była, a za jej konserwatyzm obyczajowy odpowiada po prostu data urodzenia. Film – ostrzegam – nie tylko zawiera lokowanie produktu, jakim jest przedruk tej archaicznej książki, ale jego końcówka zamienia się w jej reklamę. Sadowska pokazuje w ludzkim wymiarze i uromantycznia postać autorki książki – legendy pokolenia rodziców i babć, całkowicie nieznanej i nieczytelnej dotąd dla dzisiejszych dwudziestoparolatków. A im Sztuka kochania przyda się co najwyżej do postawienia na półce, by zgrała się z kwiecistymi zasłonami, które sobie sprawią po obejrzeniu filmu.
czytaj także
Oskarżając Wisłocką o genderowy konserwatyzm i homofobię, pamiętajmy by wymienić na jednym oddechu jej kolegów – seksuologów, którzy jeszcze nie trafili na ekrany. Błędy te powielali wszyscy, powtarzając to, czego ich nauczono na ówczesnych akademiach medycznych. Tajemnicę powojennej homofobii ludzi nawet oświeconych próbują rozwikłać Krzysztof Tomasik i Monika Talarczyk-Gubała, niechęć do lesbijek znajdziemy nie tylko u Wandy Półtawskiej, ale i u Barbary Skargi. Jeśli chodzi o pochwałę tradycyjnego podziału ról, to obecna jest w piśmiennictwie i poradnictwie współczesnych guru od związków, męskości i kobiecości, od Wojciecha Eichelbergera do Zbigniewa Lwa-Starowicza, który posługuje się klasyfikacją seksu na „małżeński” i „agencyjny”.
Oskarżając Wisłocką o genderowy konserwatyzm i homofobię, pamiętajmy by wymienić na jednym oddechu jej kolegów – seksuologów, którzy jeszcze nie trafili na ekrany.
Maria Sadowska, reżyserka feministycznego w przekazie Dnia kobiet, przedstawia tę znaną z fotografii starszą panią w dziwnych garsonkach jako bohaterkę współczesną do bólu. Zanim filmowa Michalina osiągnęła dramatyczny dla charakteryzatorki i aktorki wiek 53 lat (dalej filmowa narracja nie sięga), też była młoda, zanim zostanie apodyktyczną starszą panią, mówiącą pacjentkom na ty, jest jeszcze kimś innym, zanim zostanie ikoną – kocha i przeżywa swoją seksualność. W filmie bezpłciowe garsonki zamieniają się hipsterskie kreacje, młoda Wisłocka w męskich spodniach i krótkich włosach wygląda niepokojąco queerowo, a jej związek z mężem i przyjaciółką nie jest żadnym trójkątem, tylko poliamoryczną relacją z jej współczesnymi dylematami. Kwiatki na obrusie, z którego powstanie jedna z kreacji, świetnie sprzedadzą przedruk książki. Postać Jerzego, który uczył Michalinę tego, czego sam uczył się w portowych burdelach, zamienia się w wyznawcę tantry. Tyle film…
Oddzielmy jednak książkę od autorki, a filmową postać od pierwowzoru. Nieliczni w porównaniu z widzami czytelnicy wspomnień samej Michaliny Wisłockiej, zwłaszcza drugiego tomu, Miłość na całe życie, wiedzą, że początek filmu jest skłamany. Relacja Stach – Michalina – Wanda to nie relacja trojga dorosłych ludzi, którzy na siebie wpadają na brzegu bajora. Starszy od Michaliny Stanisław wybiera sobie na przyszłą żonę nastoletnią uczennicę i przygotowuje ją powolutku do roli, która ona ma zagrać według jego scenariusza. Przygotowuje ją także do małżeńskiego pożycia, co Wisłocka drobiazgowo opisuje, i do roli swojej przyszłej asystentki, której wystarczy liznąć trochę medycyny, ale dyplom do niczego się nie przyda.
Wychowanie sobie żonki przez pana męża to schemat wpisujący się nie tylko w przedwojenną obyczajowość. I tu Wisłocka się urywa i wyrywa, i tu leży feministyczny aspekt jej biografii. Nawiasem, podobny trening odbyła ikona emancypacji kobiet Kazimiera Bujwidowa, której mąż Odon oddany był cały megatradycyjnej wizji relacji damsko-męskich (czego nie ukrywa we swych wspomnieniach i poniewczasie żałuje). Małżeństwo Wisłockich było dość niekonwencjonalne, katastrofa tego związku, który sama Michalina traktowała jako najważniejszy, może wyjaśniać jej późniejszy zwrot ku rodzinie nieco bardziej tradycyjnej.
„Sztuka kochania” aktualna? Może i tak, ale to nie jest dobra wiadomość
czytaj także
Wisłocka nie była feministką, była jedynie zapracowaną kobietą, samotną matką bez grosza alimentów, próbującą zrobić karierę naukową w męskim świecie. Natomiast jej do dziś niezaprzeczalną zasługą była masowa edukacja seksualna, którą zaaplikowała ponad sześciu milionom czytelniczek i czytelników. A że podręcznik sprzed półwiecza się zestarzał – no cóż, na rynku mamy trochę nowoczesnych pozycji, szkoda, że niedostępnych dla współczesnych nastolatek i nastolatków, którym nikt nie pokaże na youtubie, co zrobić, by pierwszy raz mniej bolał.
Wisłocka nie była feministką, była zapracowaną kobietą, samotną matką bez alimentów, próbującą zrobić karierę naukową w męskim świecie.
Być może Wisłocka czytała zachodnie periodyki naukowe, raczej na pewno nie zetknęła się jednak z feministycznym hasłem drugiej fali i zarazem jej postulatem: „prywatne jest polityczne”. Drugą płeć Simone de Beauvoir przetłumaczono na polski w latach 70., pierwsze teksty drugiej fali dopiero w latach 80. Jednak zestawienie jej autobiografii i Sztuki kochania dowodzi, że hasło to wprowadziła w życie. Swoją historię intymną przekuła na książkę, inaczej niż koledzy po fachu intymny background ujawniła czytelniczkom i czytelnikom. I to czyni ją jednak feministyczną bohaterką, dostrzeżoną przez Marię Sadowską, wbrew anachronicznym poglądom.
Poza sensacyjną historią swego życia uczuciowego i erotycznego Wisłocka zostawiła po sobie parę innych opowieści, które wciąż warto czytać. W filmie znajdziemy ślad wydarzeń opowiedzianych przez nią Dariuszowi Zaborkowi w wywiadzie dla „Dużego Formatu” w 2004 roku. Filmowa scena wiernie oddaje opis pogonienia mobilnej poradni świadomego macierzyństwa przez wiejską społeczność pod wodzą księdza. Jednak w wywiadzie Wisłocka podkreśla, że głównym przeciwnikiem edukacji seksualnej dorosłych na prowincji nie byli wtedy bynajmniej księża, ale lekarze.
– Gdy jeździłam po wsiach Rzeszowszczyzny, ostrzegali, że mnie księża zjedzą. Ksiądz zjawiał się zawsze, nigdy nie było, żeby nie przyszedł. Doktor miejscowy też. I kto nas wykańczał? – pyta Wisłocka Zaborka – i odpowiada:
– Doktor, nie ksiądz. Ksiądz się nie odzywał, a doktory skrobali dziewczyny i wcale konkurencji takiej jak my nie chcieli. Zarabiali pieniądze, a nagle ja przywoziłam krążki i z moją pielęgniarką kobietom dobierałam.
Brzmi znajomo? Wprawdzie dziś księża grzmią, a lekarze siedzą cicho, ale to oni żyją z podziemia. Ciekawe, jak skomentowałaby to Wisłocka.