Krystian Lupa zbudował tożsamościowy pomost pomiędzy swoją przeszłością spod znaku twórczego, elitarnego hermetyzmu a teraźniejszością twórcy teatralnego, który widzi, że z rzeczywistością dzieją się bardzo złe rzeczy i nie chce pozostać wobec tego obojętnym.
Krystian Lupa to reżyser, który kiedyś uwodził młodych pasjonatów i młode pasjonatki teatru. To było m.in. w czasach leniwie kwitnącego neoliberalizmu, przed którym jedyną ucieczką wydawała nam się specyficzna odmiana emigracji wewnętrznej. Zamiast konsumować, powiedzmy, chipsy czy Bogdana, który mówił „bankowy”, chcieliśmy konsumować ból, bebechy i brzydotę. Teatr Krystiana Lupy to była niezwykle atrakcyjna odpowiedź na tę potrzebę. Ale czasy się zmieniły, a wraz z czasami – spektakle.
Ja sama pierwszy raz poczułam, że z Krystianem Lupą nie do końca mi po drodze, gdzieś na etapie onanistycznej Poczekalni.0, czyli w okolicach 2011 roku. Trochę to wtedy zaczęła się budzić moja, ekhem, lewicowa tożsamość, a trochę próbowałam przekonać samą siebie, że ten spektakl jest genialny, chociaż nie jest. Nowe narodzenie Lupy nastąpiło wraz z jego monumentalnym, niemal comebackowym Procesem. Czyli nie tak dawno.
czytaj także
Tylko – co po Procesie? Łatwo wrócić, niosąc ze sobą przesłanie à la Marcin Król („byliśmy głupi”), ale jak dalej rozwijać swoją karierę artystyczną? Zwrot w stronę społeczeństwa – i co dalej?
Od eskapizmu do prawdopośrodkizmu
Oglądając najnowszy spektakl Lupy – Capri – wyspa uciekinierów – nie mogłam opędzić się od wrażenia, że reżyser nie tylko sam stawia sobie powyższe pytania, ale też czyni z nich przedmiot swojej artystycznej eksploracji. Odchodząc od artystowskiego eskapizmu, nie zaczął Lupa tworzyć lewicowego teatru, najlepiej z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim dla Komuny Warszawa. Zamiast tego zbudował tożsamościowy pomost pomiędzy swoją przeszłością spod znaku twórczego, elitarnego hermetyzmu a teraźniejszością twórcy teatralnego, który widzi, że z rzeczywistością dzieją się bardzo złe rzeczy i nie chce pozostać wobec tego obojętnym.
Przez sześć godzin spektaklu od czasu do czasu, jak zwykle, towarzyszy nam głos reżysera z offu, jednak jego najprawdziwszym porte-parole jest główny bohater, Curzio Malaparte (Julian Świeżewski). To odważny wybór, od którego na miejscu Lupy też bym się dystansowała, mówiąc z offu. Malaparte to postać autentyczna, włoski pisarz, który wsławił się członkostwem w Narodowej Partii Faszystowskiej i fascynacją faszyzmem jako takim, by zaraz po wojnie dokonać zwrotu w stronę komunizmu. W 1933 roku został skazany na wygnanie, sam utrzymywał potem, że w wyniku swojego antyfaszyzmu, ale prawdziwym powodem były pomówienia pod adresem jednego z dostojników państwowych. Dzięki koneksjom rodzinnym pisarza kara skończyła się bardzo szybko. Po powrocie Malaparte kazał zbudować dom na Capri – Casa Malaparte. Miało to być miejsce odosobnienia, przekazane w nigdy niezrealizowanym testamencie chińskim komunistom.
To właśnie ten budynek stał się bardzo istotnym elementem spektaklu Lupy. Symbolizuje on m.in. ideologiczny eskapizm, który być może dzisiaj przejawiłby się jako symetryzm, zwany także prawdopośrodkizmem. Wybierając sobie takiego, a nie innego bohatera, ustawiając go w sytuacji sporów po równo z faszystami, nazistami i komunistami, reżyser jednocześnie głosi swój dystans do wszystkich gorących idei, jak i pokazuje, że również sam dystans jest sprawą podejrzaną.
Bez sześciu godzin nawiązań do francuskiej Nowej Fali
Zaskakuje w Capri potężna warstwa obyczajowa. Spektakl zaczyna się sceną z Pogardy Godarda, o którym wszak wiemy, że w pewnym momencie zaczął robić filmy tak eksperymentalne, że znajdujące się już poza możliwościami percepcyjnymi tzw. zwyczajnych widzów. Pogarda to na szczęście jeszcze nie ten przypadek. Powód, dla którego Lupa włożył fragmenty tego filmu w swój spektakl, jest dość oczywisty – występuje tam Casa Malaparte. Godard pokazał film w filmie, bohater-reżyser kręcił swoją wizję Odysei właśnie tam. Po obejrzeniu spektaklu już wiem, że przywołaniem tej sceny zaczyna się opowieść o odysei Curzia Malapartego po strojnych jadalniach nazistów i szopach pełnych młodych włoskich marksistów. Ale przyznam, że obecność Godarda przez chwilę wzbudziła mój niepokój, sześciu godzin intensywnych nawiązań do francuskiej Nowej Fali raczej bym nie zniosła.
Zamiast tego mamy scenki z życia Curzia, który czasem przebywa tu, czasem tam, a pomiędzy – flirtuje z ostatnią Hohenzollernówną (Anna Ilczuk). Scenki te, jak już wspomniałam, pełne są obyczajowej mocy. Jak ta z przymusowymi pracownicami seksualnymi żydowskiego pochodzenia czy, niezwykle przejmująca, z weteranami wojennymi w restauracji. Albo jedna z końcowych, zbiorowa, w której świeżo upieczeni homoerotyczni włoscy komuniści prawie wywożą Malapartego na taczce za jego uparty dystans wobec ich zacnych idei. A wszystko to w rytmie Mambo Italiano, która to piosenka ma w sobie zaskakująco rewolucyjny sznyt.
czytaj także
Z tych obrazków powoli wyłania się postać Malapartego, któremu ma się ochotę skopać tyłek za wyżej wspomniany dystans. Pozuje na takiego, co to wie więcej niż typowi przedstawiciele nurtów epoki, z niczym się nie identyfikuje w pełni i każdemu apeluje do sumienia i rozsądku. Jednym słowem – dziaders. Ale ma też niestety rację, którą zawrzeć można w banale o rewolucji pożerającej własne dzieci. Mam wrażenie, że nawet jego stwórca, czyli Krystian Lupa, nie pała do niego sympatią, czemu się nie dziwię, bo to nic fajnego, kiedy po przemyśleniu wszystkiego okazuje się, że najbliższa jest ci postawa dziaderska. Doceniam szczerość w tym publicznym siłowaniu się na rękę z samym sobą i tylko delikatnie przypominam, że tą drogą najłatwiej wrócić do ultrahermetycznego babrania się we własnych flakach.
Krystian Lupa też człowiek
Rzecz jasna poza wyłożoną powyżej ścieżką interpretacyjną jest w Capri tysiąc innych odniesień, symboli, metafor. Proszę mi wierzyć – w sześć godzin spektaklu da się wcisnąć niemal wszystko. Syrenkę z galarety, Ewę Skibińską bawiącą się włosami, kilka rozgrywek brydża, nagiego Andrzeja Kłaka, nagrania z pobytu ekipy na Capri, cały rocznik studentów aktorstwa, konsumpcję przetworów rybnych i sceny zamieszczone tam chyba tylko z jakże istotnych względów estetycznych (wchodzenie i wychodzenie aktorów i aktorek w projektowany na ścianie obraz – bardzo ładne!). Dla chcących – jest co interpretować.
czytaj także
Dla tych, dla których liczą się przede wszystkim względy praktyczne – spektakl trwa sześć godzin i to się czuje. Nie dają ciasteczek w przerwach, ale udało mi się kupić wegańską kanapkę. Jak już przetrwacie do pierwszej przerwy, to dalej jest tylko lepiej, momentami można się nawet wciągnąć. Zespół Teatru Powszechnego jest oczywiście najlepszy na świecie, a dla patrzenia na grę aktorską Magdaleny Koleśnik czy Karoliny Adamczyk mogę chodzić nawet na złe przedstawienia, a to takie nie jest.
Niemniej – dojrzałam już do tego, żeby przyznać, nawet publicznie – to nie jest genialny spektakl. Lupa zrobił rzecz momentami lepszą, momentami gorszą, jak zwykle trochę megalomańską, jak zwykle z pogardą wobec cennego czasu i wytrzymałości widzów. Próbował uciec od autotematyczności, co bardzo szanuję, nie do końca mu się udało, ale była to porażka z gatunku pięknych. Mówiąc krótko – Krystian Lupa też człowiek. Co za ulga.
*
Capri – wyspa uciekinierów na podstawie Kaputt i Skóry Curzia Malapartego, reż. Krystian Lupa, Teatr Powszechny w Warszawie