Michał Borczuch umie. Jolanta Nabiałek o teatralnej adaptacji monumentalnej „Mojej walki” Karla Ove Knausgårda w TR Warszawa.
Nie przepadam za teatrem Michała Borczucha. Możliwe, że to mocno odosobniona opinia, ale ani niedawny Zew Cthulhu w Teatrze Nowym mnie nie przekonał, ani bardzo dawny Hans, Dora i Wilk we wrocławskim Teatrze Polskim. Oglądając jego najnowszy spektakl – Moją walkę – miałam poczucie, że ten reżyser w końcu trafił na swojego autora.
czytaj także
Rozparcelowana przestrzeń sceniczna, snujący się po niej aktorzy i aktorki, scenografia o mocnym ciężarze symbolicznym, charakterystyczna gra światłem i ciemnością i wreszcie nielinearna akcja, wielość przeplatających się i nakładających na siebie historii. Do tego wątki psychoanalityczne. Tak w skrócie podsumowałabym styl Borczucha. O dziwo, do tej pory zupełnie to do mnie nie trafiało, niby wszystko z osobna było całkiem w porządku, ale razem jakoś się nie kleiło, dłużyło, trąciło pretensjonalnością. I wreszcie pojawił się Knausgård.
Trochę Rowling, trochę Proust
Karl Ove Knausgård to taka J. K. Rowling dla nieco starszych dzieci. Wiele osób z grona moich znajomych z zapartym tchem oczekuje kolejnych części Mojej walki, wymienia się egzemplarzami i czyta z wypiekami na twarzach. Nie ma tu co prawda różdżek, smoków, ani nawet jednego czarodzieja (sami mugole), jest za to sześć solidnych tomów o losach chłopca, czyli większość się zgadza. Z tym wyjątkiem, że ten chłopiec to właściwie mężczyzna, rolę Voldemorta i Dumbledore’a w jednej osobie odgrywa jego ojciec, i w ogóle, historia jest nieco bardziej skomplikowana.
Mówiąc krótko – Knausgård bezczelnie, by nie rzec – pornograficznie, grzebie w życiu własnym i swoich bliskich (oraz dalekich), wywleka wszystko na światło dzienne, analizuje, przygląda się temu i, jak sądzę, usiłuje odkryć jakiś sens lub jego brak. Ten rozwlekły ekshibicjonizm sprawił, że co poniektórzy okrzyknęli go Proustem naszych czasów i aż chciałoby się odkrzyknąć, że to przesada, gdyby nie fakt, że być może jest coś na rzeczy. Do tej pory miałam przyjemność obcować z pierwszym tomem tych wynurzeń. Pozostało mi po nim lekko zdystansowane, uprzejme zaciekawienie, choć muszę przyznać, że po spektaklu Borczucha nabrałam gwałtownej ochoty na więcej.
czytaj także
Biorąc pod uwagę stylistykę Borczucha i fakt, że już pierwszy tom Mojej walki obfituje w historie, które mogą być opowiadane równocześnie i podlewane psychoanalitycznym sosem – to chyba był przepis na sukces. Choć osobliwa autobiografia Knausgårda to bynajmniej nie samograj. Już sam wybór wątków, poukładanie ich w odpowiedniej kolejności i wyczucie, gdzie położyć nacisk, musiało stanowić nie lada wyzwanie.
W czterogodzinnym spektaklu TR Warszawa granym na deskach ATM Studio widać duży namysł, długotrwałe, solidne przygotowania, spójność przekazu (czy raczej – przekazów) i, last but not least, konsekwentną, reżyserską wizję artystyczną. Borczuch wybrał kilka kluczowych dla Knausgårda motywów – złowrogi wpływ, jaki na bohatera miał jego ojciec, relacje Karla Ove z żoną Lindą, jego fascynację lekturą Mein Kampf i problemy natury etycznej, które zrodziła perspektywa publikacji książki.
Oglądając przedstawienie, nie poznajemy historii życia Karla Ove, z grubsza jednak jesteśmy się w stanie zorientować, które wydarzenia miały dla niego szczególne znaczenie. Opowieść snuje się nielinearnie, różne wątki rozgrywane są jednocześnie, wszystko przeplatane jest projekcjami wideo z warsztatów poprzedzających pracę nad spektaklem. Jest to historia człowieka, który zmaga się z samym sobą do tego stopnia, że potrzebuje zorganizować sobie publicznie seans psychoanalityczny.
Mroczny piedestał dla ojca
W ramach przygotowań do spektaklu twórcy przeprowadzili warsztaty z czytelnikami Knausgårda. Jeden z filmów będących ich owocem otwiera spektakl. Widzimy na nim amatorskie nagranie widoku z balkonu, w tle słyszymy wesoły głos mężczyzny rozprawiający o tym i o tamtym. Później dowiadujemy się, że film wykonany został na balkonie, z którego wyskoczył ojciec jednej z uczestniczek warsztatów. Możemy zastanawiać się, czy materiał ten powstał w trakcie warsztatów, czy też może wcześniej, jeszcze przed tym samobójstwem, a głos, który słyszymy, to głos zmarłego mężczyzny. W każdym razie – zaraz na początku pojawia się figura ojca. Nieprzypadkowo ona i nieprzypadkowo w taki sposób. W końcu Knausgård, jak wiemy, stawia ojca na swoiście mrocznym piedestale.
W książce (książkach) ojca jest bardzo dużo. Częściej w anegdotach, rzadziej w wyrażonych wprost refleksjach, poznajemy tego przemocowego na norweską modłę faceta i piętno, jakim odcisnął się na życiu swojego syna. W spektaklu jest go bardzo mało. Po wspomnianej wyżej projekcji wideo następuje scena, w której Karl Ove (w tym przypadku grany przez Jana Dravnela) i jego brat (Dobromir Dymecki) przyjeżdżają do domu babci (wspaniała Magdalena Kuta), aby go posprzątać i załatwić formalności związane z pogrzebem ojca. Bo tatuś właśnie zapił się na śmierć, doprowadzając dom do ruiny, a własną matkę do załamania nerwowego skutkującego trwałym stuporem. Sam ojciec pojawia się retrospektywnie tylko na chwilę (ale za to jaką! brawa dla Lecha Łotockiego), później też występuje w ilościach śladowych. To jednak wystarczy, żebyśmy wiedzieli, jak bardzo jest kluczowy. Ledwie wyczuwalny klimat obecnego na granicy świadomości, ale za to zawsze, taty-tyrana, jest dużo bardziej wymowny niż oglądanie tej tyranii w końskich dawkach.
czytaj także
Po śmierci babci Karl Ove znalazł w rzeczach ojca nazistowskie pamiątki, między innymi Mein Kampf. Jest to przyczyna pierwszego i – według mnie – jedynego zgrzytu w spektaklu Borczucha. Na początku, równolegle ze sceną sprzątania, aktorka Halina Rasiakówna odczytuje refleksje Knausgårda na temat tego „dzieła”. Na końcu ma miejsce scena, która przywołuje niesławny wyczyn Breivika na wyspie Utøya. Wiadomo, spektakl potrzebował jakiejś klamry, ale ta paralela wydaje mi się całkowicie zbędna, trywializująca złożoność rzeczywistości. Jakby problemy z tożsamością były zbyt błahym tematem na dzisiejszy teatr. Nie są – i Borczuch byłby to w stanie udowodnić.
Gdzie jest dziewczyna w czerwonych kozaczkach?
Oprócz ojca w spektaklu wyróżniona została także Linda, żona Karla Ove. Nacisk położony został na dwa epizody w ich związku – szalony, namiętny początek miłości oraz gorzką prozę życia małżeńskiego, które, jak wiemy skądinąd, zakończyło się rozwodem. Te dwa wątki rozgrywają się na naszych oczach równocześnie i właściwie mogłabym to tutaj tak zostawić, gdyby nie fakt, że żeby zrozumieć, jak perfekcyjny to zabieg, trzeba go zobaczyć.
Widzimy jednocześnie seksowną Lindę w czerwonych kozaczkach (Justyna Wasilewska) i Lindę w ciąży, z niedbale związanymi włosami, trochę zrzędliwą i trochę rozczarowaną (Agnieszka Podsiadlik). Widzimy jednocześnie Karla Ove pełnego słodyczy, miękkości i delikatności (Jan Dravnel) i Karla Ove poirytowanego, zniecierpliwionego, z trudem hamującego odziedziczone zapewne po ojcu, przemocowe odruchy (Sebastian Pawlak). Zarówno pierwsza para (Wasilewska, Dravnel), jak i druga (Podsiadlik, Pawlak) poruszają się po tej samej przestrzeni, dotykają tych samych kubków, zasiadają w tych samych fotelach. Tylko w ich relacji nic nie jest takie samo. Banałem jest stwierdzić, że syczących na siebie ludzi, tańczących w rytm sadomasochistycznego tanga, musiała kiedyś łączyć wielka, romantyczna miłość. Dużo mniej banalnie jest to oglądać w takiej właśnie, jednoczesnej konfiguracji.
Kiedy Linda Agnieszki Podsiadlik pyta przez łzy, gdzie się podziała tamta dziewczyna w czerwonych kozaczkach, widzimy, że ona ciągle tutaj jest. Zmieniły się tylko okoliczności, a wraz z nimi narracja na temat swój i ukochanej osoby.
Banałem jest stwierdzić, że syczących na siebie ludzi, tańczących w rytm sadomasochistycznego tanga, musiała kiedyś łączyć wielka, romantyczna miłość.
Kim wobec tego jest „ja”? Czy to „ja” z wyświetlanych na ścianie w czasie przedstawienia dat – 1992, 1986, 2011, 2017 – to ciągle to samo „ja”, a jeśli tak, to w jakim stopniu? Odpowiedź twórców nie jest jednoznaczna. Z jednej strony jedną postać gra kilkoro aktorów i na odwrót – jeden aktor wciela się w kilka ról (radzę tutaj zwrócić szczególną uwagę na postacie grane przez Halinę Rasiakównę, która przede wszystkim jest matką Karla Ove, ale nie tylko i to „nie tylko” jest raczej nieprzypadkowe), co wskazywałoby na pewną płynność tożsamości. Z drugiej strony Karl Ove – co tu dużo mówić – jest takim drągiem w dziejowym przeciągu, ze wszystkich życiowych wzlotów i upadków otrząsającym się z mniej więcej nienaruszonym kręgosłupem moralnym. Coś więc z tej tożsamości trwa, mimo zmieniających się okoliczności.
Afektowana sztuczność i wierna iluzja
Głównym bohaterem spektaklu nie jest jednak ani ojciec, ani Linda, ani nawet Karl Ove. Jest nim książka. To wspomniane przeze mnie na początku sześciotomowe, ekshibicjonistyczne dzieło, w którym jeden facet postanawia, że opowie nam o sobie absolutnie wszystko i, co najbardziej ryzykowne, zakłada, że będzie nam się to podobać. Z dzisiejszej perspektywy możemy zazdrościć Knausgårdowi, który podbił rynki wydawnicze i już na stałe dostał swoją rubryczkę w historii literatury. Nie zawsze jednak było tak fajnie. Kiedy wysłał książkę swojemu wujowi, ten nazwał ją „werbalnym gwałtem”. Ałć.
Borczuch wyświetla ten wyszukany i trafiający w sedno epitet na ścianie przez cały czas, kiedy Karl Ove zastanawia się – wydawać czy nie wydawać? Właściwie to się nie zastanawia, raczej od początku wie, że wydawać, ale cierpi. Bo nie tylko wuj, ale także inni go znienawidzą. Bo nawet matka i brat są sceptyczni. Bo o katusze moralne przyprawia go fakt, że kogoś skrzywdzi, obrazi, oczerni. Bo wuj ma zupełnie inne wspomnienia co do niektórych faktów i Karl Ove sam już nie wie, co jest prawdą, co fikcją, a co konfabulacją.
Odświeża to oczywiście pytanie o powinności etyczne literatury, zadawane przynajmniej od czasu Portretu Doriana Graya. Co wolno autorowi, czego nie wolno i czy jest odpowiedzialny za to, co jego twórczość robi ze światem i ludźmi. Ciekawsze jest jednak pytanie o granicę pomiędzy fikcją a rzeczywistością. W końcu Mojej walki nie znajdziemy w księgarniach na półkach z tzw. literaturą faktu, a jednak główny bohater nosi nazwisko autora itd. W spektaklu większość dialogów, które prowadzą ze sobą postacie, wyświetla się także na ekranie. Niekiedy aktorzy i aktorki ostentacyjnie je czytają, innym razem jakby zapominali o istnieniu ekranu. To napięcie pomiędzy afektowaną sztucznością a wierną iluzją sprawia, że granicę tę odbieramy jako co najmniej płynną.
czytaj także
Można by jeszcze bardzo dużo o tym niezwykle pojemnym spektaklu. Np. o tej ogromnej sowie z wielkim okiem, która (dlaczego?) jest kluczowym elementem scenografii. Albo o dzieciach – prawdziwych i żywych, nie lalkach – którymi zajmuje się Karl Ove, zastanawiając się jednocześnie nad tym, czy wydać książkę. Dzieci biegają, wprowadzając ten nieznośny klimat rzeczywistości, która nie zawiesza swoich praw nawet wtedy, gdy cierpimy katusze, ale, panie Borczuch – czy to było etyczne? A nawet jeśli było, to czy nie zbyt łatwe? Albo o scenie erotycznej, w której to aktorka jest mężczyzną, a aktor kobietą. Każdy z tych wątków zasługuje na solidne omówienie. Moja walka staje według mnie w szranki o laur najważniejszego wydarzenia teatralnego tego sezonu, a konkurencję ma nielichą (jedno zdanie – Lupa robi Proces). Ja trzymam kciuki.
*
Moja walka, reż. Michał Borczuch, TR Warszawa