Twój koszyk jest obecnie pusty!
Swifties, zasługujecie na więcej
„The Life of a Showgirl”, najnowszy album Taylor Swift, nie musi bronić się muzyką – wystarczy, że istnieje. I w tym tkwi problem.
Recenzja
Są takie albumy, które jeszcze przed premierą pachną sukcesem i The Life of a Showgirl Taylor Swift to właśnie ten przypadek. Komercyjne rekordy albumu były gwarantowane, zanim ktokolwiek usłyszał choć pół utworu. Problem w tym, że kiedy już go słuchasz, to czujesz, że ten cały sukces jest jak dekoracja z tektury: błyszcząca, ładnie oświetlona, ale pusta w środku.
Na papierze to miał być wielki zwrot, nowa odsłona artystki, która po trasie „The Eras Tour” powinna mieć prawo do odpoczynku. A jednak wraca szybciej, głośniej, bardziej „świadomie”. Tyle że ten powrót nie pachnie świeżością, tylko powtórką z rozrywki; to nie manifest nowej ery, tylko luksusowy autoplagiat.
„The Life of a Showgirl”, czyli powtórka z rozrywki
Najpopularniejsza artystka globu pakuje stary towar w pastelowe pudełko i sprzedaje go jako artystyczne odrodzenie. Jej wcześniejsze płyty, nawet te nieudane, miały emocje i jakąś wewnętrzną prawdę. Tutaj zamiast karnawału i zabawy dostajemy festiwal nijakości, gdzie perfekcja produkcji przykrywa kompletny brak treści.
Elizabeth Taylor to jedyny moment, który naprawdę zostaje w głowie: monumentalny, dobrze napisany, jakby stworzony z myślą o tych wszystkich stadionowych atrakcjach, które Taylor prezentowała na trasie koncertowej. Ale to wyjątek. Reszta brzmi jak dźwiękowy wygaszacz ekranu.
Wi$h Li$t ma kilka udanych zmian tonacji i delikatne smyczki, które mogłyby wzruszyć, gdyby nie to, że słyszeliśmy już ten motyw setki razy – tyle że w wersjach ciekawszych, bardziej bezczelnych i trzy dekady temu. Ruin the Friendship próbuje być emocjonalnym momentem albumu, ale brzmi jak szkic z notatnika. Potem mamy utwór Actually Romantic, głośny z powodu dissu na Charli XCX, który brzmi jak Where Is My Mind? Pixies. To nie inspiracja, tylko jawna kradzież z uśmiechem na ustach.
Teksty? Cringe w najczystszej postaci. Cancelled! i Father Figure brzmią jak posklejane z resztek dawnych beefów. Taylor próbuje brzmieć złośliwie, ale wychodzi jak ktoś, kto odpisuje na uszczypliwy tweet po tygodniu, z draftu napisanego w notatniku.
A potem jest Wood, z jego nieszczęsnymi metaforami o „magicznej różdżce” i „sekwoi” brzmi jak kartka z pamiętnika, a nie tekst największej gwiazdy popu. Swift zawsze była niezła w narracji, ale tutaj po prostu gubi głos.
Mielizny nostalgii
Problem jednak jest szerszy: ten album to kolejny dowód, że pop ugrzązł w autorecyklingu. To nie tylko kwestia Taylor, tylko wszystkich współczesnych gwiazd pop, które od dawna boją się ryzyka. Tak jak Sabrina Carpenter, Dua Lipa czy The Weeknd, Swift znów patrzy wstecz do lat 80. i 90. i klei z brzmień z tamtej epoki wygodną, przewidywalną mozaikę. Syntezatory jak z Like a Prayer, werble jak z Faith George’a Michaela, odrobina dream popu, trochę radio friendly funku – wszystko, byle tylko brzmiało znajomo.
Nostalgia stała się strategią marketingową, a nie emocją. Nasze lata dwudzieste nie wykształciły własnego języka, bo nikt już go naprawdę nie szuka. Dostajemy kopię kopii, perfekcyjnie wypolerowaną, ale pozbawioną duszy. To muzyka, która chce udawać bunt, ale jest zaprojektowana do playlisty „feel good at work”.
The Tortured Poets Department było jeszcze próbą zbudowania świata, jakiegoś mitu – tutaj nie ma już nawet tego. Produkcyjnie wszystko jest oczywiście wymuskane do granic, wszystko brzmi tak czysto, że można by z tego jeść. Ale czy polerowanie kalki sprawia, że staje się oryginałem?
Pop z Excela
The Life of a Showgirl nie jest katastrofą – to coś gorszego: album kompletnie bezpieczny. Nie prowokuje, nie ryzykuje, nie wciąga. Został zrobiony tak, by nie zrazić absolutnie nikogo, ale i żeby nikogo nie poruszyć. To płyta, która nie ma odwagi być zła, a przez to nie potrafi być dobra. Wszystko tu jest wyważone, kontrolowane, pozbawione emocji jak produkt po trzech rundach testów fokusowych. Swift nie tyle śpiewa, ile zarządza swoją marką, a każda nuta jest odhaczona jak KPI w Excelu.
A jednak album odniósł sukces. Nie dlatego, że jest czymkolwiek nowym, tylko dlatego, że jego odbiorcy już dawno zostali wytresowani, by każdą kolejną płytę Taylor Swift traktować jak objawienie. Showgirl nie musi bronić się muzyką – wystarczy, że istnieje. I w tym tkwi problem: pop przestał być przestrzenią dla emocji i eksperymentu, a stał się rytuałem lojalności. To kapitulacja, a przede wszystkim skok na kasę. Bo jeśli największa gwiazda popu na świecie wydaje album, który brzmi jak reklama samej siebie, to znaczy, że ten gatunek nie ma przyszłości.






























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.