Wystawa „W sercu kraju” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej pozwala zwiedzającym na samodzielne wędrówki i interpretacje.
Muzeum Sztuki Nowoczesnej działa już od ośmiu lat, wciąż jednak bez siedziby z prawdziwego zdarzenia. Wystawa W sercu kraju jest pierwszą tak obszerną prezentacją międzynarodowej kolekcji sztuki współczesnej, na której pokazano połowę z trzystu zgromadzonych przez muzeum prac.
Zwiedzanie wystawy zaczyna się jeszcze przed wejściem do budynku. Kilka prac jest tak wyeksponowanych, że można je oglądać z zewnątrz. Wchodzących do dawnej „Emilii” wita nagranie EM U ZET E U EM autorstwa Anny Zaradny. Kompozytorka jak zwykle bawi się dźwiękiem. Kobiecy głos (należący do artystki Pauliny Ołowskiej) rozbijający słowo „muzeum” na sylaby, litery, jak zjawa wchodzi za nami do środka, jeszcze przez jakiś czas nie daje od siebie uciec.
Nagranie przypominające naukę wymowy słowa „muzeum” jest zapowiedzią tego, co czeka nas dalej. Wystawa zrywa ze zwyczajem prowadzenia widza za rękę, pozwala mu na samodzielne wędrówki i interpretacje. Instalacja dźwiękowa Zaradny zdaje się tę mnogość odczytań zapowiadać. To ostrzeżenie: „Uwaga! Nie będzie łatwo”. I na szczęście nie jest.
Siła tkwi w tym przypadku właśnie w braku z góry narzuconego porządku i jednej słusznej narracji, dzięki czemu płaszczyzn odczytania może być tyle co odwiedzających. Atutem jest także organizacja przestrzeni – prace nie przytłaczają się wzajemnie. Dzięki temu można się tu poczuć niemal intymnie w obcowaniu ze sztuką w jednej z licznych oddzielonych ściankami działowymi salek projekcyjnych czy pokoików tematycznych.
Są próby łączenia pewnych prac w bloki tematyczne, jednak nie dzieje się to zbyt natrętnie, coś się łączy, żeby potem się rozjechać. Miejscami zachowany jest pewien niezobowiązujący dialog.
Jednym z szerzej eksplorowanych jest wątek kobiecy i emancypacyjny. W sąsiedztwie ledwie widocznych bohaterek – Niewidzialnych kobiet Solidarności Sanji Iveković znalazła się cała salka „kobieca”. Obecna tam Teresa Tyszkiewicz wolała nie utożsamiać się z ruchem feministycznym, mimo to nie da się ukryć, że jej prace, w tym prezentowane w muzeum Ziarno, są silnym manifestem nie tylko kobiecości, ale i wolności jednostki w ogóle. Dzieła Tyszkiewicz są silnie ekspresyjne, erotyczne i intymne. W Ziarnie odnaleźć można elementy przywołujące na myśl twórczość Marii Pinińskiej-Bereś, która również odżegnywała się od etykietek, mimo to uznawana jest za jedną z prekursorek polskiej sztuki feministycznej. Obie dorastały przecież w realiach, w których ideologia, choć różna – o ponad 20 lat starsza Pinińska-Bereś przyszła na świat w czasach, kiedy światu zagrażał nazizm – była czymś złym. Bereś uważała, że może być zagrożeniem także dla sztuki. Na filmie nagą Tyszkiewicz oplatają wypchane ziarnem, obłe, różowawe formy, przypominające części ludzkiego ciała. Takie miękkie, owalne elementy, najczęściej w kolorze różowym, były również jednym ze znaków rozpoznawczych Pinińskiej-Bereś. Bez względu na zamierzenia Tyszkiewicz, tarzając się w ubłoconych warzywach albo zaplątana w przypominające kiełbasy przedmioty, gra ze stereotypami tego, co kobiece, tego, co wciąż seksualne i podniecające, a co już obrzydliwe.
Motyw artystek wykorzystujących własne ciało do tworzenia sztuki powraca na wystawie wielokrotnie. Używają tego, co we współczesnej kulturze wciąż jest uprzedmiotowiane. Amerykańska artystka Laurel Nakadate robi to w sposób prowokacyjny. Jej młode atrakcyjne ciało stanowi tu przeciwwagę dla niezdarnych i niezgrabnych tłuściochów w średnim wieku, którzy podrywają ją w sklepach spożywczych albo na parkingach. Laurel idzie z nimi do domu, pod warunkiem, że zgodzą się na filmowanie tego, co będzie się działo. A to zazwyczaj jest podporządkowane wybranemu przez nią scenariuszowi. Mężczyzna zdejmuje ubrania, Nakadate robi to samo (zostają w bieliźnie). Ale następny krok należy do niej, to ona wskazuje palcem, aby mężczyzna się obrócił. I on zawstydzony, robi kolejne piruety, podczas których my oglądamy dokładnie jego piwny brzuch i wyciągniętą bieliznę. Nakadate odwraca role. Tutaj to ona ma władzę, a my patrzymy na nią głodnym wzrokiem starzejących się, samotnych mężczyzn. Prace Nakadate w Stanach Zjednoczonych spotkały się z silną krytyką. Zarzucano jej, że gdyby mężczyzna w ten sposób wykorzystał kobiety, zostałby wyklęty w świecie sztuki. Pytanie tylko, parodią czego byłby taki film? Otyłych kobiet w podeszłym wieku flirtujących z młodym mężczyzną na ciemnym, opustoszałym parkingu? Nakadate porusza przecież aktualny problem, a sposób odbioru jej prac potwierdza tylko, że wciąż bardzo nam daleko do zakończenia walki z nierównością płciową.
U Aliny Szapocznikow ciało jest elementem do zapamiętywania w postaci rzeźby. Artystka utrwala nietrwałe – nędzne i wadliwe ciało, objaw niestałości. Jej rzeźby stają się odbiciem gwałtownego, ale i gwałcącego świata, jej własnych przeżyć, zarówno tych związanych z Holokaustem, jak i z chorobą nowotworową. Szapocznikow je rozczłonkowuje, jest niczym chirurg ze skalpelem nad stołem operacyjnym. Następnie poszczególnych fragmentów używa, zmienia ich kontekst, jak w przypadku Piersi iluminowanej. Powstaje przedmiot codziennego użytku złożony z odlewów piersi (Szapocznikow już wie, że jest chora) i ust, czyli kobiecej seksualności per se.
Inna z osi tematycznych przebiega wzdłuż linii globalizacja – miasto – bezdomność – produkcja artystyczna. W tej części artyści i kuratorzy snują ponure wizje przyszłości – jak na wielkoformatowym, panoramicznym zdjęciu „Wyjście ludzi z miast” Zbigniewa Libery. Widzimy zniszczony i zdziczały, prawie postapokaliptyczny krajobraz i wyglądających jak kloszardzi, obładowanych torbami ludzi, którzy wyruszają w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia. Obok wyświetlany jest pokaz slajdów „Śpiący”. Belgijczyk Francis Alÿs chodził po stolicy Meksyku i fotografował śpiących na ulicach ludzi i psy. Zastygli mężczyźni i zwierzęta nie zwracają niczyjej uwagi, idealnie wtapiają się w krajobraz. A jednak, szczególnie oglądając zdjęcia psów, mam wrażenie, jakbym samym patrzeniem naruszała ich prywatność.
Problem bezdomności, prywatności i własności pojawia się także w minimalistycznej pracy Legowisko bezdomnego Michała Budnego. Artysta odtwarza podpatrzone na ulicy posłanie z kartonu – minidom, niby-łóżko. Tylko że ta praca nie przekonuje – jest zbyt czysta, zrobiona przy użyciu taśmy klejącej i zszywacza.
Paradoksalnie to właśnie w muzeum kloszard czy lump odzyskują swoje miejsce w społeczeństwie. Tutaj pozwala się im na nowo zaistnieć, co uczynił m.in. Paweł Althamer, tworząc rzeźbę na cześć pijaczka z warszawskiej Pragi. Praca, która zyskała przydomek „Pan Guma”, została zrobiona z myślą o ulicy, chociaż ostatecznie trafiła do muzeum.
Na wystawie znalazło się też coś w rodzaju „kącika świętości”. Trafiła tam m.in. fotografia Piotra Uklańskiego Bez tytułu. Jan Paweł II, zresztą pierwszy zakup do kolekcji MSN, rozczłonkowany przez Jonathana Horowitza napis z bramy obozu w Auschwitz „Arbeit Macht Frei” czy słynne Lego. Obóz koncentracyjny Libery.
Tego typu osi tematycznych oczywiście na tak pokaźnej wystawie odnaleźć można więcej. Ale warto też zwrócić uwagę na prace, które niekoniecznie wpisują się w jakiekolwiek grupy. Jedną z nich jest rejestracja fotograficzna prezentowana w postaci slajdów Działania z Dobromierzem (1972-1974) duetu KwieKulik. Przez dwa lata od narodzin syna Maksymiliana Dobromierza Zofia Kulik i Przemysław Kwiek używają (to słowo najlepiej oddaje to, co robią) dziecka do działań artystycznych. Chociaż dzięki dopuszczeniu widza tak głęboko w sferę prywatną praca zyskuje uniwersalność i ponadczasowość, a poza tym po prostu wciąga, to jednak neoawangardzistów nie ratują tłumaczenia o matematyczno-logicznych motywach podejmowanych działań. To twórczość zmuszająca do postawienia pytania o granice sztuki. Czy artystów obchodzących się z dzieckiem jak z workiem ziemniaków usprawiedliwia demaskowanie manipulacji, jakie stosuje władza? W tym przypadku chodzi oczywiście o miniony system. Czy trzymanie niemowlaka za nogi z głową zwieszoną do sedesu jest kiedykolwiek na miejscu? Czy położenie dziecka obok nie do końca oskubanych zwłok gęsi, które po części przypominają już pieczeń, po części jeszcze żywego ptaka, a potem obłożenie genitaliów chłopca wnętrznościami zwierzęcia jest manifestem czy ciągle tylko matematyczną kalkulacją? A jeśli manifestem, to czego? Tego, że nie ma różnicy między zjedzeniem dziecka a zjedzeniem ptaka (na którymś ujęciu obłożoną sztućcami gęś zastępuje dziecko)? To mało przekonująca wersja. A zatem chodzi tylko o interakcje z przedmiotami, które mają powodować nieskończoną ilość reakcji. Niektóre z tych działań nabierają niemal rytualnego znaczenia, artyści tworzą wokół nagiego dziecka coraz to nowe kręgi z warzyw i innych przedmiotów, przypominające pogańskie miejsca kultu. Nie mam tylko przekonania, że mały Dobromierz, którym manipulowało się jak szmacianą lalką, czuł się dobrze jako ów podmiot artystyczny. Gdyby ta praca powstała dzisiaj, jej przekaz miałby pewnie dotyczyć przekraczania granic, tego, co uznawane jest za normę społeczną. I to nawet miałoby sens w tym okropnie ustrukturyzowanym i cywilizowanym świecie, w którym pewnych rzeczy po prostu nie wolno, nie pozwala nam na nie nasze ukulturalnienie. Ale praca nie powstała dzisiaj i nie ma takiego znaczenia. Dlatego mam z nią problem.
Największą trudność sprawili mi Burłacy Pawła Althamera. Spektakularna plastikowo-metalowa konstrukcja dostała bardzo dużo przestrzeni ekspozycyjnej, dodatkowo optycznie poszerzonej przez przeszklone okna wychodzące na Pałac Kultury i Nauki. Stojąc w tym miejscu, rzeczywiście czujemy, że jesteśmy „w sercu kraju”. Krytycy zarzucili tej pracy narcyzm i zbytnią dosłowność. Ale czyż właśnie nie to, że coś po prostu ciekawi i nie wymaga znajomości historii sztuki, jest wyznacznikiem dobrej rzeźby? A żeby Burłacy zainteresowali, nie trzeba wiedzieć, że powinno się w nich doszukiwać odlewów twarzy pracowników muzeum ani że są nawiązaniem do słynnego XIX-wiecznego obrazu Ilji Riepina Burłacy na Wołdze. Muzealni burłacy – dyrektorka Joanna Mytkowska i kuratorzy – ciągną jednak nie barkę, a makietę budynku MSN projektu Christiana Kereza. Postaci Althamera, jak u rosyjskiego malarza, przedstawione są w sposób realistyczny, z zachowaniem indywidualnych cech każdej z nich. I w zasadzie czemu nie zgadywać, kto jest kim w tej pracy? W końcu artyści od lat zabiegają o to, żeby sztuka angażowała widza. Może to brak hansenowskiej formy otwartej, zarówno formalnie, jak i w kwestii przesłania, uwiera najbardziej. Przywykliśmy w końcu do sztuki dziwnej, udziwnionej nawet. Do podtekstów i zgadywania. Do niedosłowności. A tu wszystko jest jasne.
Jedną z ciekawszych jest praca, którą łatwo pominąć, ponieważ ukryta jest w jednej z mniejszych salek projekcyjnych na piętrze. To przepiękna poklatkowa animacja autorstwa Nathalie Djurberg. Jesteśmy świadkami, jak tytułowy „potwór” z gliny najpierw zachwyca się szklanymi kielichami, które go otaczają, a potem rani się nimi, zdziera z siebie skórę, aż wnętrzności wychodzą mu na wierzch. Umiera. Autodestrukcji zwierzęcia towarzyszy delikatna i sugestywna muzyka skomponowana przez życiowego partnera artystki Hansa Berga. Piękno tej animacji wynika właśnie z kontrastu pomiędzy pozornie błahą fabułą a subtelną muzyką. Stylistyka Djurberg przywodzi na myśl zdeformowane postaci i zwierzęta z bebechami na wierzchu z obrazów Francisa Bacona. Jednak humorystyczny, dziecinny sposób przedstawienia tematu fizycznego i emocjonalnego cierpienia łagodzi przekaz. Stwór, który znalazł się w ludzkim świecie rzeczy i żądzy posiadania, skazany jest na samozniszczenie. Jednak to, co moralnie wątpliwe, jest tu niezwykle kolorowe i ładne.
Mamy do czynienia z kolekcją bardzo różnorodną i współczesną. Rzeczywiście, jak pisze w tekście kuratorskim Joanna Mytkowska, mniej w niej historii sztuki, więcej społeczeństwa. Wiele aktualnych problemów i pytań. I ciekawości, jakie będą odpowiedzi.
Wystawę W sercu kraju prezentowaną w MSN w Warszawie można oglądać do 6 stycznia 2014 roku.