Ludzie mają dziś trochę więcej pieniędzy niż kilka lat temu, ale niewiele to zmienia.
Jakub Gawkowski: Czy robienie zdjęć z cyklu A-Z jest głównym powodem, dla którego ciągle podróżujesz po Polsce?
Andrzej Tobis: Na pewno zdjęcia są pretekstem do tego, żeby „pojechać w Polskę”. Tej jesieni mija dziesięć lat, od kiedy rozpocząłem pracę nad projektem A-Z, więc teraz nie czuję już takiej presji jak w pierwszych dwóch latach, kiedy miałem już ustalony termin wystawy, a nie miałem jeszcze haseł. Było ciśnienie, że po prostu muszę coś znaleźć. Teraz nie muszę, ale jestem otwarty. Jadę i cały czas skanuję rzeczywistość.
Przez twoje zdjęcia przewijają się nieco groteskowe, zniszczone relikty PRL-u. Dlaczego są dla ciebie tak interesujące?
Kiedy zaczynałem podróżować w ten sposób, rzeczywistość wyglądała trochę inaczej. Mam wrażenie, że załapałem się na samą końcówkę pewnego stanu rzeczy. Na przykład przy szkołach funkcjonowały często obiekty rekreacyjno-sportowe będące na ogół „samoróbkami” – każdy z nich był oryginalny, choć wyczuwalne były pewne trendy. Dzisiaj tego typu obiekty są zestandaryzowane – są przepisy unijne, powtarzający się producenci – w zasadzie wszystkie są identyczne. Nie ma szans na znalezienie czegoś oryginalnego. Gdzieś pod Ostrowcem Świętokrzyskim na szkolnym placu fotografowałem kiedyś piękne słonie zespawane lata temu ze stalowych rur. Słonie pełniły funkcję ozdobno-gimnastyczną. Kiedy robiłem zdjęcia, pojawiła się zaniepokojona pani pracująca w tej szkole. Przekonana, że reprezentuję świat standardów i certyfikatów, mówiła, że zdaje sobie sprawę z tego, że słonie nie spełniają norm.
Przekonana, że reprezentuję świat standardów i certyfikatów, mówiła, że zdaje sobie sprawę z tego, że słonie nie spełniają norm.
Kiedy wyprowadziłem ją z błędu, wyraźnie odetchnęła i opowiedziała mi historię ich powstania. Zostały wykonane w ramach układów towarzyskich przez utalentowanego pracownika w jakimś zakładzie metalowym w Ostrowcu. Ostatnio sprawdziłem w Google Street View – słonie sprzed szkoły zniknęły.
Oczywiście zapis mijającej rzeczywistości ma też w moim przypadku walor sentymentalny. Jak przez mgłę pamiętam zabawy na rakiecie wykonanej w podobnej technice, kiedy jako dziecko odwiedzałem ciotkę w Sieradzu. Ale obok nostalgicznych pozostałości pojawia się też nowa rzeczywistość, która też potrafi być zaskakująca, czasem przerażająca.
Co masz na myśli?
Jadąc dzisiaj przez Polskę, można zobaczyć, że ludzie mają trochę więcej pieniędzy niż kilka lat temu, ale tak naprawdę niewiele to zmienia. Widać większą łatwość w kreowaniu swojego otoczenia, które staje się bardzo wymowną wizualizacją mentalności. Strach pomyśleć, co się stanie, kiedy jeszcze bardziej się wzbogacimy. Mówiąc obiektywnie, nie wygląda to dobrze. Bo subiektywnie – z mojego punktu widzenia – to są czasem rzeczy niezwykle interesujące, zaskakujące pomysły.
Można by pomyśleć, że zgodnie z narracją o modernizacji Polski – także tej prowincjonalnej – i idącej wraz z nią unifikacji interesujących cię zjawisk powinno być coraz mniej.
Wszędzie dookoła postępuje unifikacja, ale zawsze znajdzie się człowiek z jakimś imperatywem, który coś sobie tworzy przy domu. Do hasła „Żelazo kute” zrobiłem zdjęcie przedstawiające bramę, którą gospodarz, kowal, sam sobie wykuł. Pracował nad nią przez dwa lata i można powiedzieć, że motywacje irracjonalne zdecydowanie przewyższały tu motywacje racjonalne. Kowal wykuł kratę swoich snów, z lwami i palmą – jak się później zorientowałem, herbem zakonu Paulinów. Kiedy z nim rozmawiałem, wspominał Jasna Górę. Tak jak niezdobyta była Jasna Góra, tak niezdobyty miał być jego dom. Z żalem wyznał, że po skończonej pracy palmowe liście musiał jednak znacząco skrócić, bo były problemy z zamykaniem bramy.
Podróżujesz nie tylko fizycznie, ale i wirtualnie.
Czasem, korzystając z Google Street View, wskakuję sobie w przypadkowe miejsca, również w Polsce. To jest zupełnie niesamowity obraz, trochę przerażający.
Dlaczego?
Bo to obraz absolutnie prawdziwy. Wielu fotografów zajmowało się i zajmuje się reportażem. Czasem mówi się, że ten czy tamten fotograf jest w stanie uchwycić prawdziwy obraz Polski. Kiedyś między innymi na podstawie fotoreportaży wiele osób budowało sobie obraz własnego kraju. Street View radykalnie to zmienia. To ciekawe, bo jest to tylko obraz zarejestrowany mechanicznie i beznamiętnie przez wieloobiektywowe urządzenie zamontowane na dachu samochodu, który porusza się po ulicy, bez zaglądania w zakamarki (pomijam „odnogi” Street View, pełniące w zasadzie rolę reklamową). Pomimo to obrazy w nim uchwycone bywają zaskakująco trafione, także formalnie. Ostatnio znalazłem fotografię z ul. Spokojnej, gdzie mężczyzna z wielkim brzuchem, bez koszulki, je lody w drzwiach sklepu. To jest zdjęcie zrobione bez decyzji fotografa, automatycznie, ale pomimo to jest ono dobrze zakomponowane, moment jest świetnie uchwycony, i jest cholernie prawdziwe. Lody na ulicy Spokojnej.
Poza tym można znaleźć mnóstwo ludzi, którzy są, nazwijmy to, zmęczeni. To są momentami naprawdę mocne obrazy. Myślę, że bardzo mocno działa tu masa, suma dająca wiarygodnie uśrednioną wartość, brak subiektywizującej selekcji. Fotograf zawsze dokonuje selekcji, tu mamy nieprzeselekcjonowaną masę, i dlatego obraz ten potrafi być dość przerażający. Wystarczy w dowolnym kraju obejrzeć dziesięć zabudowań w losowo wybranych lokalizacjach i już wiesz, co to za kraj.
Kiedyś kupowało się fotograficzny album Poland i wysyłało zagranicznym znajomym, teraz jest mała szansa, że można kogoś w ten sposób wizualnie omamić.
W Street View kolekcjonuję też postacie, które wymknęły się systemowi.
Co to znaczy?
Cała rzeczywistość fotografowana w ramach Street View jest przemielona przez program, który zamazuje ludziom twarze. Niektóre twarze pozostają jednak niezamazane. Jest to konsekwencja jakiegoś błędu w systemie, przeoczenie, które nie zawsze wydaje się logiczne, bo czasem dotyczy twarzy, które nie wtapiają się w tło. W Warszawie znalazłem zdjęcie, na którym człowiek, może bezdomny, a na pewno niemajętny, stoi z reklamówką i zagląda do kosza na śmieci – sprawdza, czy czegoś tam nie ma. Trzyma reklamówkę, na reklamówce nadrukowane jest zdjęcie twarzy naturalnej wielkości i ta twarz z reklamówki została zamazana, a jego własna nie. To jest dla mnie niesamowite zdjęcie, superznalezisko.
Twarz z reklamówki została zinterpretowana przez program jako bardziej realna niż twarz człowieka trzymającego reklamówkę.
Nie wiem, czy pokazać gdziekolwiek to zdjęcie – facet jest w takiej sytuacji, w której pewnie nie chciałby, żeby ktoś go oglądał. Z drugiej strony, jeśli ktoś poszuka, to go znajdzie – wystarczy przejechać ze Street View przez wszystkie warszawskie ulice.
Ta podróż o której mówiłeś , to włóczenie się, które stało się dla ciebie pewną rutyną, odbywa się po Polsce, chociaż podobne, peryferyjne obrazy można by odnaleźć także w Ukrainie czy dajmy na to – Gruzji. Tam też są mniejsze miasta, gdzie można znaleźć podobne sytuacje.
Podróżowałem po prowincji w Gruzji i Armenii i fotografowałem również wtedy. Bardzo ważnym dla mnie doświadczeniem było pewne zdarzenie podczas podróży po Pakistanie – jechaliśmy przez Karakorum, gdzie w zasadzie nie było żadnych turystów. Pewnego dnia siedzieliśmy przy drodze i łuskaliśmy groch kupiony wcześniej na bazarze – przygotowywaliśmy jedzenie na kilkudniowy trekking. Nagle drogą przejeżdża kawalkada jeepów. Z samochodów wysiadają ludzie z tzw. Zachodu – każdy z aparatem. Jak na polowaniu, zaczynają szukać czegoś do sfotografowania. Dostrzegli siedzącą po drugiej stronie drogi kobietę i otoczyli ją, bo przecież muszą mieć te zdjęcia. Dwie dziewczyny z tej grupy zauważyły nas i podeszły, rozmawialiśmy chwilę. Spojrzeliśmy razem z tymi dwiema Francuzkami na sytuację po drugiej stronie drogi i zrobiło im się głupio, zobaczyły, jak to naprawdę wygląda. Zdałem sobie wtedy sprawę, że zarówno ich, jak i moja perspektywa – mimo że siedzę tutaj i łuskam ten groch – będzie zawsze perspektywą turysty. Chociażbym nie wiem jak się integrował, to zawsze będzie ściemniana sprawa. Zawsze będę kimś z zewnątrz, kto później wraca do swojego świata i pokazuje zdjęcia znajomym. Oczywiście nie uważam, że fotografowanie w odmiennych warunkach kulturowych nie może mieć znaczenia. Może kiedyś znowu sam będę to robił i będzie to miało sens, ale na razie trudno mi to sobie wyobrazić.
Ty wybrałeś jednak zupełnie inną drogę.
Wolę pozbawić się pozycji turysty. Kiedy robię zdjęcia w Polsce, to w zasadzie jestem na tym samym poziomie co ludzie, których spotykam – mówimy tym samym językiem, mamy ten sam kod kulturowy. Mogę wyłapać i zrozumieć więcej z tego, co widzę. Chociaż czasem i ta sytuacja bywa nieoczywista, bo jadę do tak zwanej Polski B, C czy D. Mimo że mieszkam na Górnym Śląsku, który nie jest kulturalnym centrum Polski, to różnice się zdarzają. Ale moim zdaniem bardziej wyrównać się tego nie da. Jeśli egzotyka się pojawia, to ma jednak inny smak. Jeżdżę, rozglądam się i cały czas mam poczucie, że to jest mój kraj. Czasem jest to miłe, a czasem nie. Polska mnie dziwi, wkurza, przeraża, ale to jest cały czas mój kraj.
Czasem jest to miłe, a czasem nie. Polska mnie dziwi, wkurza, przeraża, ale to jest cały czas mój kraj.
Myślę, że trzeba też wyjaśnić w naszej rozmowie jedną istotną kwestię, tak żeby ktoś, kto o projekcie A-Z nigdy nie słyszał, nie zrozumiał nas źle. A-Z jest projektem artystycznym, najogólniej rzecz ujmując, jego tematem są skomplikowane relacje między słowem a obrazem, głównie wątpliwości pod adresem języka jako narzędzia definiującego rzeczywistość. Wybór Polski i języka polskiego jest więc przede wszystkim wyborem elementów najlepiej rozpoznanych na potrzeby tego specyficznego projektu. Można na podstawie A-Z rysować obraz Polski jako takiej czy stawiać dotyczące jej diagnozy społeczne, ale to wszystko jest w pewnym sensie produktem ubocznym w stosunku do głównego zagadnienia. Wybór Polski i języka polskiego nie ma w tym wypadku podłoża emocjonalnego, choć takie czy inne emocje pojawiają się w trakcie pracy, i wydaje mi się, że są to sensowniejsze emocje niż w takiej pełnowymiarowej egzotyce. Nasza rozmowa jest lekką rozmową wakacyjną, siedzimy na dworcu w Płocku i rozmawiamy o podróżowaniu po egzotycznym kraju zwanym Polską.
Egzotyka z twoich zdjęć to nie tropikalne puszcze czy pustynie, ale polskie miasteczka z ich szkołami, barami i placami zabaw.
Bardzo dobrze mi się czyta ten kraj. Nie chodzi tu o swojskość, bo tę odczuwam prawie wyłącznie w stosunku do pejzażu, do natury, a nie to jest obiektem mojego zainteresowania w trakcie tego rodzaju „wycieczek”. Czasem jestem Polską zaskoczony, czasem zmęczony. Pracując nad A-Z, chcąc nie chcąc, cały czas uważnie się jej przyglądam. Zdaję sobie sprawę, że bywa to niezrozumiałe.
Kiedyś, w takcie jednej z wycieczek zostałem przyuważony przez kolegę. Było to w miasteczku Żarki na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie mieszkałem dziesięć lat, chodziłem tam do szkoły podstawowej i liceum, więc znałem tam każdy kąt. Po latach chciałem tam znaleźć coś do A-Z i kręciłem się po okolicy. Kiedy parę lat później mieliśmy zjazd klasowy, na imprezie kolega mówi do mnie „Ty, widziałem cię kiedyś na osiedlu. Szedłeś i tak się wszystkiemu przyglądałeś, jakbyś był na rynku w Krakowie!”.
Na jakiej zasadzie wybierasz miejsca, w które jedziesz?
Różnie. Czasem w ciągu roku szukam informacji o jakichś dziwnych obiektach, o czymś, co mnie zaintryguje. Dwa lata temu znalazłem informację o pomniku ziemniaka. Pomnik stoi na Pomorzu, więc wiedziałem, że chcę tam pojechać.
Gdyby ziemniak był jedynym celem, to dałoby się dojechać na miejsce w jeden dzień i może nawet tego samego dnia wrócić do domu. Ale lepiej jechać tam zygzakami cztery dni i wracać inną trasą, niż się przyjechało. Czasem znany jest tylko punkt docelowy, czasem, tak jak w tym roku – wybieram rejon, bardzo ogólnie zarysowuję pętlę na mapie.
Dziesięć lat to kawał czasu. Mnóstwo rzeczy się zmieniło: polityczne, społecznie, gospodarczo.
Informacje o zmianach, które zachodziły w ciągu ostatniej dekady, czerpię z różnych źródeł, tak jak my wszyscy. To, co w tym momencie dzieje się w kraju, rzutuje jednak na czytanie rzeczywistości w trakcie podróży. Jadę samochodem i myślę sobie „no tak, no tak, rzeczywiście ta Polska wygląda tak, że nie ma się co dziwić, że doszło do tego, do czego doszło, że zagłosowano tak, jak zagłosowano”. Ten obraz staje się dla mnie mimowolnym potwierdzeniem tego, o czym wiem skądinąd.
Obserwujesz jednak zmiany w wyglądzie polskiej prowincji.
Ponieważ tematem głównym A-Z jest relacja słowa do obrazu, szczególnie zwracam uwagę na przykłady rozluźniania się tego związku, a więc często są to obiekty w stanie faktycznego, fizycznego rozpadu. W tej materii widać duże zmiany, coraz bardziej widoczna jest nowa estetyka rozpadu. Kiedy zaczynałem pracę 10 lat temu, większość rozpadających się obiektów to były relikty PRL-u. Dzisiaj też oczywiście wciąż jeszcze można je znaleźć, ale pojawia się coraz więcej obiektów rozpadającej się „nowej” rzeczywistości, tej związanej z raczkującym polskim kapitalizmem, małymi i większymi biznesami. Minęło trochę czasu i te nowe interesy, które nie wypaliły i upadły, zdążyły przez kilka lat szybko się zestarzeć, zaczynają się rozpadać w inny sposób niż te wcześniejsze. Są inne materiały – pleksi się deformuje, gnie i pęka, folia się zbiega, marszczy i odkleja, przestrzenne litery odpadają od akrylowego tynku. Nowe czasy – nowe technologie i materiały – nowa estetyka rozpadu. W najbliższych latach czeka nas zalew tego typu obiektów. Kiedyś był to głównie beton i metal, których rozpad wygląda zupełnie inaczej.
Różnica polega też na tym, że kiedyś był to bardziej zwarty system, obiekty (pomniki czy zakłady przemysłowe) były centralnie planowane, w sensie wizualnym był to monolit. Teraz się to miesza, zarówno w sferze prywatnej, bo każdy wiesza nad swoim sklepem taki szyld, jaki chce, jak i publicznej – każda gmina stawia na swoich granicach takie tablice powitalne, jakie uznaje za stosowne.
Różnica jest też związana z tym, że wcześniejsze rozpadające się obiekty to wizualizacja porażki systemu politycznego, który w ostatnich swoich latach trwał siłą bezwładu, a nowsze rozpadające się obiekty to często wizualizacja niespełnionych indywidualnych ambicji i marzeń.
Podróżując, nieustannie obserwuję też estetyczne preferencje Polaków.
Coś się w nich przez dekadę zmieniło?
Widać tylko, że mamy więcej pieniędzy niż 10 lat temu. Teraz nie da się już ukryć, że chaos w polskiej przestrzeni nie jest kwestią biedy materialnej, ale w pewnym sensie biedy mentalnej. Można się domyślać, że takimi domami, dworkami czy pałacyko-dworkami, które często są niesłychanie wystawne, ludzie coś sobie rekompensują. Co? Można zgadywać: krzywdy, niewolę, przysłowiową już pańszczyznę czy jeszcze coś innego. Są w tym jakieś kompleksy i jest to trudne do zniesienia. Jesteśmy pretensjonalni, brak nam powściągliwości. Widać też zupełne ignorowanie otoczenia, krajobrazu. Każdy sąsiad buduje zupełnie osobną rzeczywistość, taką swoją bańkę – nie ma dla niego znaczenia, co jest obok. Zupełnie nie myśli się o dobru wspólnym. To jest niestety nasza największa słabość.
Nasza, czyli Polaków?
Tak. Być może to historyczna konsekwencja słabości państwa jako instytucji i jako wspólnoty, z którą się absolutnie nie utożsamialiśmy. Liczyła się tylko rodzina, ten najbliższy krąg. Trzeba było zadbać o siebie, jakoś przetrwać. Utożsamianie się ze społeczeństwem rozumianym jako coś ponadprywatnego to coś, czego nam nadal brakuje. Jedyną wspólnotą poza rodziną była wspólnota religijna. Może więc jest to też konsekwencja tradycyjnego katolickiego nauczania o podporządkowaniu natury człowiekowi, czy bardziej jego rewersu, czyli braku nauczania o tym, że o naturę trzeba dbać i ją szanować jako dobro wspólne. No i ta absolutna bezradność estetyczna. Nawet jak ktoś ma dużo pieniędzy, nie wie co z nimi zrobić. W skali jednostki, w skali jednorodzinnych domów wraz z ich otoczeniem, widać podobne niedostatki, z jakimi spotykamy się w dużych miastach – widać że zostały wydane duże pieniądze, ale nie zawsze właściwie.
Nieumiejętnie?
Dobrym przykładem jest rynek w Katowicach – ważna przestrzeń, która wymagała remontu, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Przebieg tego remontu pokazał bezradność, która brała się z braku pomysłu, czym ta przestrzeń ma być, czemu ma służyć i czyje potrzeby ma zaspokoić. Dochodziło do sytuacji groteskowych – w trakcie prac wycofywano się z zaczętych inwestycji lub zmieniano ich funkcję – podobno na skutek protestów społecznych, mimo że przed remontem przeprowadzano konsultacje społeczne, na które wydano duże pieniądze. Natomiast wielkie kosztowne wiaty przystankowe okazały się nie spełniać swoich podstawowych funkcji, o czym przekonałem się pewnego deszczowego dnia wraz z setką współmieszkańców. Ich przeprojektowanie i przebudowa to kolejne niemałe publiczne pieniądze. Teraz postawiono na rynku cztery palmy w donicach i wszystko jest super. Oczywiście jest lepiej, niż było, oczywiście nie mam nic przeciwko palmom samym w sobie, ale te same pieniądze, albo nawet mniejsze, można by wydać o wiele lepiej. Podobnie jak w skali miasta, tak samo prywatne domki-pałace pokazują, że z tymi samymi pieniędzmi można byłoby zrobić coś naprawdę dobrego, z szacunkiem dla krajobrazu.
Mówisz o czymś, o czym od dawna pisze choćby Filip Springer. Ale i twoja, i jego perspektywa to spojrzenie wykształconego człowieka, który wypunktowuje braki we wrażliwości estetycznej ludzi z mniejszych ośrodków, a czę sto tak że z niższych warstw. Czy twoje spojrzenie na prowincjonalne absurdy jak na coś egzotycznego nie sprawia, że twoje zdjęcia dystansują się w pewien sposób do ludzi mniej wykształconych czy pochodzących z małych miasteczek? Takie mówienie „wy nie wiecie, jak to zrobić”.
Projekt A-Z nie ma charakteru interwencyjnego. Jeżeli ktoś tak odbiera niektóre prace wchodzące w jego skład, to nic na to nie poradzę. Oczywiście dystans, o którym mówisz, z pewnością istnieje. Nie chcę się zachowywać jak pan mądrala z miasta, co przyjechał na ciemną prowincję i kręci noskiem na siding winylowy. Ale po prostu wolałbym, żeby u nas, tak jak w cywilizowanym świecie, budowało się domy z szacunkiem dla krajobrazu. Wydaje mi się, że istota nie leży jednak w tym, czy ktoś jest lepiej czy gorzej wykształcony. Największą przeszkodą jest brak świadomości, że na przykład edukacja plastyczna ma sens. Przekonanie o znikomym wpływie estetyki na jakość życia jest powszechne. To jest ostatnia rzecz w skali potrzeb. Panuje też przekonanie, że sprawami estetyki – także na stanowiskach decyzyjnych – zajmować się może w zasadzie każdy.
Przekonanie o znikomym wpływie estetyki na jakość życia jest powszechne. To jest ostatnia rzecz w skali potrzeb. Panuje też przekonanie, że sprawami estetyki – także na stanowiskach decyzyjnych – zajmować się może w zasadzie każdy.
Nic się nie poprawia?
Nie jestem optymistą, bo nie widzę tej świadomości. Wydaje mi się, że w naszym kraju są środki i znaleźliby się ludzie, którzy mogliby to zmienić. Ale to jest praca na lata, systemowa, która powinna zacząć się w przedszkolu. Tak, by ludzie wiedzieli, że estetyka ma wpływ na jakość ich życia, bo absolutnie ma. Chociażby dlatego, że uczy szacunku dla środowiska, dla krajobrazu i dla drugiego człowieka. Wiadomo że zła architektura może być formą przemocy. To nie jest tak, że ja sobie postawię, co chcę, i to jest tylko moja sprawa. Ten widok jest przecież widokiem publicznym. Próba wprowadzenia u nas takiego przepisu jak np. w Norwegii, że dom można pomalować tylko na kilka wybranych kolorów, to byłby skandal, wielkie oburzenie, atak na wolność osobistą. Ale przecież moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka, a wizualna przestrzeń jest wspólna. Oczywiście taki przepis nie załatwiłby wszystkiego, ale ten przykład uświadamia, jak trudne do przeprowadzenia byłyby zmiany. Wydaje mi się, że ten społeczny opór i inercja władz są konsekwencją niezrozumienia tego, czym właściwie jest wspólna przestrzeń wizualna. Pochodną tego tematu jest odwieczna i nierozwiązywalna w nowej Polsce kwestia obecności reklam w przestrzeni publicznej.
Wizualny chaos jest emanacją długo wyczekiwanej polskiej wolności?
Absolutnie tak. Sięgając do historii, tej wolności mieliśmy niewiele. Teraz, kiedy ją mamy, musi być ona totalna.
Jedni mówią, że nadal „widać zabory”, inni dzielą kraj na części A, B czy C. Jak ty, podróżując i obserwując Polskę, widzisz te podziały?
W podziałach historycznych widać nie tyle zabory, co różnicę między terenami, na które ludność była przesiedlana, a tymi, na których jest osiadła od wieków. Na tak zwanych ziemiach odzyskanych: Dolnym Śląsku i Pomorzu, pod względem estetycznym zdecydowanie widać nałożenie się cywilizacji. Na cywilizację wyższą w sensie technicznym i materialnym została nałożona cywilizacja niższa. Jeżeli ktoś ze wschodu zamieszkał w poniemieckim domu, zbudowanym w nieznanej mu technologii, to jeżeli w ogóle robił remont – bo przecież ci ludzie mieli często poczucie tymczasowości – to nie było rzemieślników, którzy wiedzieli, jak się to robi. Nowi gospodarze robili więc wszystko, jak umieli, i czasem wychodziły z tego dziwne hybrydy. W Polsce wschodniej, mimo że historycznie były to biedniejsze rejony, wyczuwalna jest pewna ciągłość, spójność. Jeżeli pojawia się tam dziwność, to ma zupełnie inne przyczyny. Najnudniejsza jest Wielkopolska – nic, tylko wielkie płaskie pola, pola, pola. Najciekawsze są dla mnie tereny przygraniczne.
Z jakiego względu?
Może dlatego, że to takie pobocza, które mniej rzucają się w oczy, więc pewne zjawiska mogą tam trwać dłużej.
Zawieszone nie tylko między dwoma krajami, ale i epokami?
Przykładem może być zdjęcie do hasła „Szkoła”, które zrobiłem we wschodniej Polsce, w pewnej przygranicznej miejscowości. Zdjęcie przedstawia obiekt, który po prostu nie mógłby istnieć w Polsce centralnej. Na ścianie szkoły widać dużą kompozycję: żołnierz polski i radziecki stoją objęci za plecami dziewczynki, dzięki czemu ona, spokojna i bezpieczna, może skupić się na lekturze książki. Gdzieś w centrum taki obiekt rzucałby się w oczy i zaraz zostałby zlikwidowany. A tam może spokojnie trwać. Ale obawiam się, że prędzej czy później ze względów politycznych ta kompozycja też zniknie, a szkoda, bo jest unikatowym świadectwem pewnego momentu historycznego i estetycznego. Na wszelki wypadek, żeby nie przyspieszać nadejścia nieuchronnego, nie podam nazwy tej miejscowości.
Na pograniczu łatwiej trwać poza czasem. Wydaje mi się, że to rezonuje z jakimś elementem, który jest we mnie. Lubię stan zawieszenia.
Andrzej Tobis – malarz i fotograf, wykładowca Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach. Od 2006 roku realizuje projekt A-Z (Gabloty edukacyjne), ilustrując hasła ze słownika języka polskiego i niemieckiego wydanego w NRD w 1954 roku.
Wszystkie zdjęcia ilustrujące rozmowę są częścią projektu A-Z Andrzeja Tobisa.
**Dziennik Opinii nr 304/2016 (1504)