Jak uczy Kościół, Maria okazała całkowite posłuszeństwo Bogu. Dała swoje „Niech się tak stanie” na plan zbawienia, który przewidywał śmierć jej syna na krzyżu. Żeby się na to zgodzić, musiała coś w sobie zabić – i w katolickiej wyobraźni trafiamy na ślady tego zabójstwa.
Jestem historykiem literatury, tak zwanym „jajogłowym”. Różni redaktorzy powtarzali mi, że mam o tym bezwzględnie zapomnieć, jeśli chcę pisać „dla ludzi”, ale nie wiem, czy dam radę… Tygrys umiera ze swoimi pręgami.
Muszę się jeszcze do czegoś przyznać: lubię oglądać obrazy i chodzić do muzeów. Po tym, jak przestałem być katolikiem, zdarzało mi się zaglądać do tego czy innego kościoła, żeby go sobie po prostu obejrzeć. Ale przez ostatnie piętnaście lat już tego nie robiłem. Nie czuję się tam u siebie, wybieram inne miejsca.
Ostatnio, po długiej przerwie, dałem się zaciągnąć do kościoła. Na jakiejś wycieczce wszedłem i zafundowałem sobie dużą dawkę sztuki sakralnej. Efekt był piorunujący. Odzwyczaiłem się – a to, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie.
„To nie gwoździe Go przebiły, lecz mój grzech”. Dziecko na Drodze Krzyżowej
czytaj także
Zobaczyłem nagle samego siebie i własne doświadczenia, ale od zupełnie innej strony. Coś, co właściwie leżało na wierzchu, ale czego nie mogłem dostrzec, dopóki pozostawałem w Kościele, wewnątrz jego opowieści. A jednocześnie coś, co było sednem wychowania, które zafundował mi katolicyzm.
Zacznijmy od podstawy, czyli od matki i dziecka. Boże Narodzenie, szopka, pasterze i kolędy – radosne święta rodzinne, jak dobrze wiemy. Oficjalnie chodzi o dzieciątko Jezus i historię zbawienia, ale przecież ten rytuał sięga dużo głębiej, do pogańskich misteriów odradzania się życia. Nie przypadkiem te święta wypadają pod koniec grudnia, w czasie zimowego przesilenia, w najdłuższą noc. I nie przypadkiem o północy na pasterce mówi się o narodzinach światła. Świat budzi się do życia i odnawia, a my razem z nim.
W świętach Bożego Narodzenia jest dużo wzruszeń dzieckiem i macierzyństwem. Nic dziwnego, bo z tej pary, z tej pierwszej relacji, jakiej doświadczyliśmy, czerpiemy siłę do życia. Kościelne rytuały i związane z nimi obrazy przypominają podstawowe stany: kontakt z matką, jej bezwarunkową miłość, pierś, która karmi, bliskość, bezpieczeństwo, akceptację. Także stan całkowitej zależności, w której jednak dostajemy wszystko, czego nam potrzeba.
Boże Narodzenie porusza więc bardzo głębokie struny. Każdy, kto dostał to wszystko w dzieciństwie, będzie czuł się bezpieczny przez całe życie, bo ma z czego czerpać. Ale w Kościele wygląda to przecież inaczej.
Matka Boska z Dzieciątkiem jest zaskakująco smutna. Ciężko mieć smutną matkę, bo dziecko potrzebuje, żeby się z niego cieszyć i nim zachwycać. Tymczasem u katolików ta para prezentuje się wręcz trupio. Maria zwykle wydaje się nieobecna. Patrzy w niebo albo, co gorsza, pogrąża w się w jakichś ciemnych myślach, jak Czarna Madonna z Częstochowy. Spontanicznego kontaktu matki z dzieckiem jakoś w tym niewiele.
Katolicka wyobraźnia idzie jednak dalej. Aż trudno uwierzyć, ale obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem zamienia się w pietę. Istnieją wizerunki, na których dziecko wydaje się martwe, a cały układ przypomina Najświętszą Pannę z martwym, zdjętym z krzyża Chrystusem. Dziecko jakby śpi, ale sen zamienia się w śmierć. Naprawdę niewesoło. Co się takiego dzieje, że dziecko umiera na kolanach matki? I co robi katolicyzm z naszym wewnętrznym dzieckiem i z naszą wewnętrzną matką?
Dziecko umiera, kiedy nie ma pokarmu. Pierś musi być wyschnięta albo dawać zatruty pokarm, dlatego, zamiast karmić – uśmierca. Jak pewnie wszyscy pamiętają, Narodzeniu Pańskiemu towarzyszy wspomnienie o rzezi niewiniątek. Kościół katolicki ma jakieś perwersyjne upodobanie w wyobrażaniu sobie śmierci dzieci i bólu matek. Żołdacy Heroda wyrywają kobietom niemowlęta, zupełnie takie jak właśnie narodzony Chrystus, i brutalnie je zabijają. To jakaś dzika orgia. Matki szaleją, znów zupełnie tak samo jak Najświętsza Maria Panna pod krzyżem.
czytaj także
Dziecko ma w sobie coś, co głęboko niepokoi katolicką wyobraźnię. Do tego stopnia, że nie można obronić się przed agresywnymi impulsami, które najwyraźniej zdominowały nieświadomość i wylewają się bokami. Może dziecko – takie, jakie rzeczywiście są małe dzieci – jest za bardzo żywe? Za bardzo spontaniczne i za bardzo osadzone w samym sobie? Ta spontaniczność i żywotność nie pasuje do maksymy „Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie”. Żadne żywe dziecko niczego takiego ze sobą nie zrobi.
Chyba że zostanie na samym początku głęboko zranione: nie dostanie akceptacji i miłości.
Ciąża Matki Boskiej zaczęła się od „Fiat!”. Jak uczy Kościół, Maria okazała całkowite posłuszeństwo Bogu. Dała swoje „Niech się tak stanie” na plan zbawienia, który przewidywał śmierć jej syna na krzyżu. Pewnie niejedna matka z krwi i kości zdecydowałaby się na aborcję, żeby oszczędzić swojemu dziecku podobnego końca. Ale nie Najświętsza Maryja Panna.
Nie wiem jak ty, czytelniczko lub czytelniku, ale ja jakoś nigdy nie mogłem zrozumieć Abrahama. Szczególnie odkąd ja również mam dziecko. To takiego rodzaju relacja, że nie ma mowy o żadnym składaniu w ofierze. Tego się w ogóle nie da pomyśleć. Jeśli zatem jesteśmy podobnymi ludźmi i możemy próbować wczuć się w sytuację Marii, Matka Boska musiała dokonać na samej sobie potwornego gwałtu, żeby się na to wszystko zgodzić. Takie rzeczy nie pozostają bez śladu – trzeba coś w sobie zabić.
W katolickiej wyobraźni trafiamy na ślady tego zabójstwa. Smutna twarz? Dużo gorzej – serce przebite mieczem boleści. To doprawdy paradoks, że w katolicyzmie symbolem miłości jest okaleczone serce. Na zdrowy rozum, serce, żeby kochać, musi być w dobrym stanie. Okaleczone serce da kaleczącą miłość albo nie da zupełnie nic. Jeżeli przyjmiemy, że symbol serca przywołuje jakąś podstawową ludzką energię, to zadziwia, ile agresji wobec tej energii jest w katolickich wyobrażeniach.
Wizerunki Madonny z sercem przebitym mieczem – albo lepiej: siedmioma mieczami – serca krwawiącego, opasanego koroną cierniową są przedmiotem kultu nie tylko w Polsce. Ludzie się z nimi spontanicznie utożsamiają. Patrzą na twarz Matki skamieniałą albo wykrzywioną grymasem jakiegoś potwornego bólu, na niepocieszone łzy. Obawiam się, że wierni przypominają sobie własne samookaleczenie i zyskują dostęp do litości, która przenika ich na myśl o tym, co ich samych spotkało. Jednocześnie nie muszą buntować się przeciw źródłom agresji, czyli przeciw własnemu „Fiat!”, które włączyło ich w Kościół. Litują się, ale powtarzają agresję, bo ona jest nieunikniona. Dziecko musi zginąć, matka musi się okaleczyć.
A co z tymi, co przeszli taką operację? Ich wewnętrzne dziecko wie, że matka pozostaje nieobecna, zamknięta w swojej depresji i okaleczeniu i że z tym trzeba coś koniecznie zrobić. Od tego przecież zależy życie – najdosłowniej. Trzeba matkę obudzić, wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co się z nią dzieje. Jeśli matka się wycofuje i odmawia kontaktu, dziecko myśli, że to bezwzględnie jego wina. Musi zasłużyć sobie na jej uwagę i stara się, jak może. Chce być dla mamy ożywczym i dobrym. Wynagrodzić jej smutek i dać życie. Najlepiej wziąć na siebie jej depresję i jak najszybciej samemu okaleczyć się za nią.
czytaj także
Posłuchajmy piosenki, którą pewnie zna każdy polski katolik:
O Czarna Pani w Częstochowskiej ikonie,
Jesteś smutna, choć jesteś na tronie.
Twoja troska zamknęła się w słowa:
Czy lud Bogu wierności dochowa?
Usłysz, Matko, głos polskiej młodzieży,
Od nas przecież tak wiele zależy.
Odrzuć smutek, bo w polskiej rodzinie,
Przyrzekamy, że wiara nie zginie.
I refren. Cała sala śpiewa z nami:
Nie bądź smutna, o Panno Maryjo!
Spójrz, jak serca dla Ciebie dziś biją.
Nie bądź smutna, bo Tobie śpiewamy,
Nie bądź smutna, bo Ciebie kochamy.
Grę w pocieszanie mamy przez dzieci zna każdy terapeuta. Nie jest ona symptomem zdrowych relacji, bo dbanie o stan psychiczny matki nie jest zadaniem dla dzieci. Na odwrót – to matka powinna być samowystarczalna i niezależna, bo to jej rola polega na zapewnieniu dziecku emocjonalnej podstawy i to od jej wewnętrznej równowagi zależy jego rozwój emocjonalny.
W Maryjnej piosence wierni jako dzieci pocieszają smutną Matkę Boską. Jej samopoczucie najwyraźniej zależy od tego, co zrobią jej dziatki. Jak lud „dochowa wierności Bogu”, to może przestanie być zatroskana, wyjdzie z depresji. A jeśli nie… Katolicka nieświadomość pracuje: trzeba pocieszyć matkę! Zasypać ją przyrzeczeniami i obietnicami, że nie zdarzy się już nic, co mogłoby ją wpędzić w zatroskanie.
Matka, która wysyła dzieciom sygnały, że jakieś ich zachowania destrukcyjnie wpływają na jej stan, komunikuje po prostu, że nie może zaakceptować w swoich dzieciach tego, co sprawia kłopoty. Żeby ratować matkę, dziecko będzie chciało pozbyć się kłopotliwej części samego siebie, a że nie jest w stanie tego zrobić, stłumi impulsy, które postrzega jako zagrożenie podstawowej relacji. Piosenka nie pozostawia wątpliwości, co ma wylecieć za burtę. „Dochować wierności Bogu” to nic innego jak „zaprzeć się samego siebie”. Wyparte i wygnane dziecięce energie pojawią się jako obraz martwego dziecka. Przecież im mniej żyje, tym mniej bólu sprawia mamie. I skoro dziecko jest zagrożeniem, to trzeba się przed nim bronić, najlepiej zabić – urządzić sobie „rzeź niewiniątek”. Tak będzie lżej.
Mijają wieki, Kościół trwa i snuje swoje fantazje, a Matka Boska ciągle jest smutna. Dzieci nie dały rady jej pocieszyć, bo nie mogły. Gdyby miały zrównoważoną matkę, rozwijałyby się w poczuciu akceptacji i bezpieczeństwa, powoli uczyłyby się radzić sobie z trudnymi emocjami i sytuacjami. Radzić sobie, a nie tłumić, to znaczy przeżywać emocje z poczuciem zaufania do siebie, wytwarzać własne granice i szanować bez poczucia odrzucenia granice innych, najpierw własnej matki. To się nazywa zyskiwanie autonomii.
Gdy jednak matka daje do zrozumienia, że zachowanie dziecka ją niszczy, możemy zapomnieć o autonomii i równowadze. Wyparte impulsy będą powracać, błędne koło odrzucenia, obietnic poprawy, regresów wypartego, wreszcie tęsknoty za miłością, której nie ma, będzie się samo nakręcać. To jest właśnie zatruty pokarm.
Taka relacja to nic innego jak uwikłanie. Matka uwodzi swoje dziatki. Wykorzystuje desperacką tęsknotę za miłością i akceptacją, żeby stały się jej pocieszycielami. Gdzie jest i co robi jej partner, z którym powinna dzielić kłopoty i u którego szukać pomocy – nie wiadomo. Za to dzieci nigdy się już od niej nie uwolnią. Przecież jak zajmą się sobą, to ona znów będzie smutna!
czytaj także
Tęsknota za miłością kieruje się tam, gdzie niestety miłości nie ma. W ramionach tej smutnej kobiety nie da się znaleźć nic pożywnego. Dlatego katolicy snują fantazje, w których miłość pokrywa się z podporządkowaniem. „Oddawać serce”? „Macierzyńska niewola miłości”? Jak niewola, to raczej nie miłość…
Jeżeli tak ma wyglądać wieczna szczęśliwość i raj z mamusią po wieczne czasy, lepiej wysiąść na stacji dojrzewanie. Tymczasem w kościołach rozbrzmiewa pieśń:
Madonno, Czarna Madonno,
Jak dobrze Twym dzieckiem być!
O, pozwól, Czarna Madonno,
W ramiona Twoje się skryć!