Poprzednie książki Masłowskiej były mocno osadzone w polskiej rzeczywistości. Karykaturując ją, odsyłały do realnych zjawisk. Tym razem to już tylko makieta.
Doceniam nie tylko literacki talent Doroty Masłowskiej, podziwiam też jej wywiady, publiczne wystąpienia oraz medialny image. To doskonałe połączenie czegoś lekko skandalizującego z papką myślową, która niczemu i w niczym nie zagraża, jest natomiast wręcz idealnym odbiciem potocznego, mainstreamowego rozumu. To banały – religia jest niedobra, bo na religii ksiądz straszył szatanem, ale Papież był wielkim człowiekiem i ach, jak płakałam po jego śmierci; ludzie z różnych pokoleń myślą różnie i nie mogą się porozumieć; macierzyństwo odmienia życie; literatura powinna być apolityczna… – ale mówione w taki sposób, by sprawiać wrażenie opinii przekornych i oryginalnych. Na wszelkie sposoby podkreślana niezależność i niesprzedajność. Bo czy ktoś, kto nie jest indywidualistką, może dziś liczyć na sympatię? Do tego zdjęcia ekscentrycznej dziewczynki, wiadomo, młodość jest sexy.
Zamiast upozowanej blondynki z kolorowych magazynów – hipsterski szyk, który z wdziękiem udaje brak szyku. Nonszalancja, ale pięknie upozowana. „Masłowska” jest wręcz idealnym produktem rynkowym – prowokacyjnym, żeby nie nudzić i zwracać uwagę, a nawet wywoływać kontrowersje, a jednocześnie glamour.
Piszę to wszystko bez cienia ironii, bo wiem, że dzisiaj nie wystarczy napisać książkę. Żeby udało się ją sprzedać, trzeba również sprzedać autora. Plotka głosi, że Jacek Dukaj nie dostał Paszportu Polityki, bo nie dość atrakcyjnie wygląda na zdjęciach i nie dałoby się zrobić z nim ładnej okładki. Nie ma w Polsce chyba nikogo, kto tak znakomicie umiałby te wszystkie mechanizmy wykorzystać, jak Masłowska. Lecz serce nie boli, bo jest to autorka utalentowana, ładnie kręcąca językiem, dysponującą własnym stylem i nie sposób jej tego odmówić. Strategia marketingowa nie musi odpowiadać dziełu, dlatego wciąż staram się wierzyć, że obok produktu „Masłowska” istnieje gdzieś prawdziwa pisarka Masłowska. Jednak po przeczytaniu jej najnowszej powieści nabieram podejrzeń, że jest to jedna i ta sama osoba.
Pod pewnymi względami Kochanie, zabiłam nasze koty to książka perfekcyjna, precyzyjnie skonstruowana. Rzeczywistość miesza się w niej ze splątanymi ze sobą snami bohaterów. W tle pojawia się narratorka-autorka, która z trudem zmusza się do napisania zamówionej powieści. „Szamoczę się zamknięta we własnej głowie jak w puszce. Świat? Jaki Świat? Miasto wygląda z tego mieszkania jak makieta. Nie ma dźwięku, emituje jedynie monotonne rzężenie, jak drażniona w nieskończoność najgrubsza struna kontrabasu”. Gdzieś w windzie migają jej pierwowzory postaci.
Przyczyną tej obstrukcji twórczej, jak wyznaje, może być lęk przed kontaktem z drugim człowiekiem. W świecie fb, smsów, e-maila, komórki ludzie, np. stłoczeni w metrze, okazują się zbyt namacalnie prawdziwi. Wciągają w swoje zapachy, cielesność.
To może wyjaśniać, czemu powieść Masłowskiej nie jest o świecie, ale o makiecie świata, nie o ludziach, ale o konceptach. Miejscem powieściowych wydarzeń jest umowna Ameryka, gdzieś koło Princeton, takie wszędzie i nigdzie współczesnego zglobalizowanego świata, oczywiście tego bogatego i miejskiego; coś w rodzaju filmowej dekoracji. Wątła narracja o dziewczynie spragnionej kontaktu z drugim człowiekiem da się streścić w kilku zdaniach. Związek Farah z przyjaciółką rozluźnia się, gdy tamta spotyka chłopaka. Szukając nowych relacji udaje się na wernisaż wystawy alternatywnych artystów, „Klinika śmieci”. Dzieła i ich twórcy, rzecz jasna, są śmieszni i żałośni, jak to współczesna sztuka. Tu rower obwieszony gumowymi winogronami z napisem „Guatanamo”, a obok nocnik z kupką niemowlęcia z puszystej włóczki buocle. Po wernisażu Farah próbuje nawiązać znajomość z egoistyczną i egocentryczną – jak wszyscy – panną podająca się za Polkę. (Polska to taki stan w byłej Jugosławii, gdzie jada się pierogi, borszcz, kiełbasę, zgniłe ogórki i koplatki. „Nie pytaj mnie, co to jest, ale to uwielbiam ze stopionym masłem”. Oraz bojkotuje się system i rzuca ulotki.) Ciekawiej przedstawiają się sny, w których leje się krew, a Farah prześladowana jest przez rozwydrzone syreny.
Sarkastyczne poczucie humoru, groteskowo zdeformowana rzeczywistość, hiperbolizacja języka współczesnej popkultury… Jeśli nie wystarcza nam rozrywka, możemy to odczytać jako krytykę świata, w którym ludzie są samotni i niezakorzenieni, tożsamości wydają się wymienne i możliwe do samodzielnej kreacji. Nie ma już metafizyki ani wartości, są tylko znaki towarowe, a w przypominającej śmietnik kulturze postkonsumpcyjnej nawet brak logo staje się logo. Marzenia są proste, język skolonizowany przez rynek, rozmowy jałowe. W tym stadium kapitalizmu byle jakim pracom odpowiadają byle jakie związki, i tak jak nie ma już pewności zatrudnienia, tak nie ma też trwałych relacji. Po Seksie w wielkim mieście pozostała tylko nostalgia, a na ekranie królują Girls. Stworzone przez Masłowską tanie symulakrum świata odpowiada tegoż świata taniźnie myślowej, egzystencjalnej i estetycznej…
I mogłabym tak jeszcze długo, gdyby płacono mi od wiersza. Każdy może tu wyczytać swoją ulubioną krytykę współczesnego kapitalizmu. Rzecz w tym, że autorka diagnozy takie zapewne potraktowałaby z podobnym sarkazmem, jak wszystko. Uznałaby je za warte co najwyżej parodii. I można w powieści znaleźć na to dowody.
Może więc chciała nam powiedzieć przez to coś więcej? Spojrzeć z dystansem i na kulturę, i na jej przewidywalną krytykę?
Na tym polega mój problem z tą książką, że nie potrafię w to uwierzyć.
Poprzednie powieści i dramaty Masłowskiej były właściwie podobne, mocno jednak osadzone w polskiej rzeczywistości. Karykaturując ją, odsyłały do realnych zjawisk w sposób namacalny, czasem wręcz bolesny. Tym razem to już tylko makieta. I to nawet nie makieta rzeczywistości, ale makieta makiet: zbanalizowanych diagnoz, krytycznych analiz współczesnych filozofów przerobionych na artykuliki dla prasy kobiecej. To atrakcyjna lektura, bardziej od poprzednich przyjazna dla czytelnika, w istocie nawet nie próbująca sugerować intelektualnych głębi. Literatura dobrze zrobiona, ale niskokaloryczna. Pustka, ukryta za słowami, jest tylko pustką, a nie żadną wielką metaforą współczesnego świata. „Mam mnóstwo niczego… la la la… Nic to dla mnie w sam raz” – podśpiewuje w powieści pisarka.
I nagle przemyka mi przez głowę myśl, że wszystko to miało jeden cel – tym razem tłumacze nie będą mieli żadnych problemów, to dobrze wykonany produkt z przeznaczeniem na globalny rynek. Nie ma w tym nic złego, bo dobre literackie rzemiosło jest wartością samą w sobie. Nie są to jednak zazwyczaj książki, które pozostawiałby po sobie jakiś ślad w kulturze.
Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Noir sur Blanc 2012.