Pała to na zające i kuropatwy. Zająca można trafić, jak siedzi w kotlinie, albo zaraz po tym, jak się spłoszy i z kotlinki wyskakuje, pałą najczęściej skoki mu się przetrąca, później trzeba dobić.
To już chyba mój ostatni zając.
Kłusuję od małego, z głodu to tu wszyscy kłusowali.
Roboty w polu chłopak uczył się patrząc, jak robi ojciec.
Ojciec nie przepuścił żadnej zwierzynie, którą można zjeść.
Zawsze, jak szedł w pole, zabierał ze sobą pałę.
Pała to jest taki żelazny pręt, tak na metr mniej więcej długi.
Kiedyś pałę robiło się u kowala, ta, którą teraz mam, to z budowy, ze zbrojenia betonu.
Ojciec pały bardzo pilnował, bo dużo kosztowała, ja z Józkiem wypiłem pół litra, za pałę nic nie chciał.
Pały teraz tanie, ale i głodu nie ma, tak jak kiedyś.
Pała to na zające i kuropatwy. Zająca można trafić, jak siedzi w kotlinie, albo zaraz po tym, jak się spłoszy i z kotlinki wyskakuje, pałą najczęściej skoki mu się przetrąca, później trzeba dobić.
Zającowi to z kotliny słuchy widać, można go podejść, lepiej, jak się spłoszy, w nogi łatwiej trafić.
Kuropatwy to widać dopiero wtedy, jak biegną, wtedy trzeba pałą rzucić.
Jedna pała, jeden rzut, tak że za wiele się nie upoluje.
Ten ostatni zając to zza konia, zając się konia nie boi, można bliżej podejść.
Przed wojną nie mieliśmy konia, to i zajęcy było mniej.
Wnyków ojciec nigdy nie stawiał, zwierzyna się męczy, a i tak psy by prędzej używanie miały, na wsi psy też chodzą głodne.
Największe używanie to po polowaniach jest. Jak dziedzic polowanie urządzał to ojciec do nagonki chodził, mnie pierwszy raz zabrał, jak miałem gdzieś dziesięć lat. Na polowaniu to więcej zajęcy rannych niż zabitych. Nagonka wie, gdzie postrzałki poszły. Dziedzic z myśliwymi po polowaniu jechał na bal, a cała nagonka dochodziła te postrzelone zające. Za nagonkę dziedzic nic nam nie płacił, kieliszek wódki i na bal, pierwszą wódkę to na polowaniu wypiłem. Pewno widział, że my te postrzałki dochodzimy. Po żniwach kłosy pozwalał zbierać, jak baba buracankę (liście buraków cukrowych, karma dla krowy) na dworskim polu rwała, to jej nie gonił, tylko mówił: Niech no wasz do nagonki przyjdzie.
Trochę zajęcy też strzeliłem, oko miałem dobre. Jak, za frontem, w styczniu w 45 r. zza Wisły wróciliśmy, to tu nie było nic i te zające od głodowej śmierci nas wybawiły. Z obrzyna, z karabinu je strzelałem, trafić z karabinu to duża sztuka, myśliwska fuzja to śrutem strzela i ten śrut leci szeroko, a obrzyn to jedna kula, tak oko miałem dobre.
Teraz też jeszcze czasem do nagonki chodzę, jako naczelnik, nagonkę dobrze ustawić to sztuka, a ja od najmłodszego się uczyłem, doświadczenie mam.
Lutek szkołę, studia skończył, dyrektorem szkoły w Ostrowcu jest i przyjeżdża polować.
Ojciec w nagonce, a syn myśliwy, mam zadowolenie, że on teraz dziedzic.
Dyrektor huty, komendant milicji też polują, nawet jeden generał przyjeżdża, lepiej niż przed wojną, bo wtedy tylko major do Sobótki przyjeżdżał. Jest też jeden prawdziwy dziedzic, chyba z Przybysławic, to sąsiedni majątek był, pamiętam go z przed wojny. Mówią do niego Wuju, wszyscy, nawet Lutek. Tak jakby to jakaś rodzina była. Taka ślachta teraz z nich. Ale niech tam, od kogoś muszą się nauczyć jak tymi dziedzicami być.
Po wojnie, jak reforma była, to dziedziców wygnali, polowań też długo nie było.
W telewizji mówią, że komunizm się skończył, to znowu jakaś rewolucja jak po wojnie będzie.
Ja tak sobie myślę i się zastanawiam: Kto to teraz w nagonce będzie chodził?
No cóż nie każdy Dziadek był myśliwym, ja miałem Dziadka kłusownika.
Wysłuchane: Sobótka, październik 1989r.
**Dziennik Opinii nr 87/2016 (1237)