Niszowe wytwórnie i majorsy, streaming i tradycyjne nośniki. O pozbawionym zaskoczeń, a jednak wyjątkowo ciekawym 2013 roku w muzyce.
Zacznijmy tradycyjnie. Od rytualnego zastrzeżenia. Ten tekst to nie jest żadne podsumowanie. Bo co tu podsumowywać? Jak co roku i od wielu lat, przez ostatnie 365 dni nie mieliśmy do czynienia w muzyce z żadną rewolucją ani z żadnym przełomem. Ubiegły rok nie wyznaczył żadnych ram żadnemu osobnemu wydarzeniu ani żadnej serii wyjątkowych muzycznych zjawisk, które moglibyśmy teraz elegancko podsumować i opisać jako coś szczególnego czy nawet jakkolwiek zamkniętego. Zresztą takie rewolucje, przełomy, wydarzenia i zjawiska raczej nie mają tendencji do słuchania się kalendarza. Odbywają się całkowicie od niego niezależnie i rzadko kiedy czas ich trwania zamyka się w tak krótkim okresie. Jednak to, że rok 2013 nie był w muzyce żadną zamkniętą i nadającą się do podsumowania całością, nie oznacza wcale, że pewnych istotnych dla muzyki tendencji nie potwierdził, a pewnych – równie istotnych – nie podważył. Cóż, żyjemy jednak w ciekawych czasach…
Po długim okresie pewnego – dość, skądinąd, uroczego – chaosu wywołanego wkroczeniem w świat muzyki internetu od pewnego czasu jesteśmy świadkami formowania się nowych struktur i form adaptowania się, które po latach „pływania”, ulotności i pewnej fantomowości, tym razem wydają się bardziej trwałe i realne. Jeszcze niedawno to stwierdzenie mogłoby wywołać przynajmniej konsternację, więc uwaga: internet ratuje wytwórnie płytowe, sklepy muzyczne i nośniki fizyczne.
Choć oczywiście nie wszystkie. I nie te, które przychodzą do głowy jako pierwsze. Być może paradoksalnie, ale internet okazał się tu swego rodzaju konserwatystą i tradycjonalistą. Prawdą jest bowiem, że na cyfrowej rewolucji najbardziej ucierpiały byty, które od wielu, wielu lat były utożsamianie z tak zwanym kapitalistycznym rynkiem muzycznym: gigantyczne wytwórnie płytowe – takie jak EMI, Warner, Sony – duże sklepy muzyczne, takie jak – w Polsce – Empik. To one właśnie na internet utyskują najbardziej i alarmują, że piractwo, że legalna kultura itd, itp.
Tymczasem legalna kultura ma się – w dobie internetu – nie tak źle. Tyle tylko, że leży gdzie indziej. Internet skutecznie rozbił monopol „majorsów”. Dobitnie uświadamia nam to rzut oka na dowolne z sensownych muzycznych podsumowań roku. Dla przykładu: ile z najlepszych według „The Wire” albo portalu Pitchfork płyt roku 2013 zostało wydanych przez duże wytwórnie? Dosłownie jedna! Pozycja 7 według Pitchforka: Random Access Memories Daft Punk, wydana przez Columbię. No cóż: niewiele…
Tak zwany rynek muzyczny wyraźnie już przestał należeć do dużych wytwórni (dlatego też podnoszą one taki alarm). To nie one wyznaczają dziś „trendy”, decydują o gustach.
Życie muzyczne organizuje się dziś – tak jak kiedyś – wokół wytwórni mniejszych, ale bardzo prężnych, często skupionych na określonym podejściu do muzyki (nie chcę używać tu słowa „gatunki”). Wybrane bardzo losowo spośród wielu: Matador, Domino, 4AD, Hyperdub, Brainfeeder, Warp, Rune Grammofon, Important, Nonesuch, RVNG, Comeme, Honest Jon’s, albo polskie Asfalt, Bôłt, Bocian, For Tune, Lado ABC, Multikulti, Monotype… To właśnie te niezależne wytwórnie odgrywają dziś rolę najważniejszą – decydują o tym, co w muzyce ciekawe i warte poznania. Sama ich wielość pozwala dużo skuteczniej docierać do „swoich” słuchaczy. Skutkuje to oczywiście sporym rozdrobnieniem rynku muzycznego, w czym jednak osobiście nie widzę niczego złego.
Jeszcze kilka lat temu, jednym z fundamentalnych pytań pomagających wyselekcjonować spośród 895467349085673094586 płyt te zasługujące na baczniejszą uwagę było: „A kto na tej płycie gra?”. Dziś w sklepach muzycznych coraz częściej można usłyszeć pytanie zgoła inne: „A kto tę płytę wydał?”
No właśnie: w sklepach muzycznych. Takich z płytami. To kolejna dziedzina przeżywająca swój renesans. Także w Polsce. I choć Warszawa (szczerze i bardzo przepraszam za swoją niewiedzę inne polskie miasta) to jeszcze nie Berlin, Londyn, Paryż, to i ona może pochwalić się coraz większą liczbą miejsc, do których można przyjść muzyki posłuchać i o muzyce porozmawiać. Godzinami. Więcej: do niektórych z nich można też wpaść na koncert. Wszystkie te miejsca – Pardon To Tu, SideOne, DAG, Nie Zawsze Musi Być Chaos itd. – tym różnią się od empikoidalnych sklepów muzycznych, czym niezależne wytwórnie od tych dużych: wszystkim. Pełnią też podobne role i mają umiejętność dziś kluczową: potrafią tworzyć wierne środowiska.
Kolejnym elementem rynku muzycznego, który – zdaniem wielu – internet odesłał do lamusa, są fizyczne nośniki. Tymczasem to nieprawda. Wręcz przeciwnie. Ogólna dostępność serwisów streamingowych i plików mp3 może i dobija płytę CD, z drugiej jednak strony przyczynia się do odrodzenia obiektów – wydawałoby się – muzealnych. Większość z płyt wydawanych przez przywołane przeze mnie wyżej wytwórnie – a także wiele z płyt wydawanych przez wytwórnie duże – ukazuje się dziś nie tylko na CD i/lub w internecie, ale także – a czasem wyłącznie – na winylu (któremu zazwyczaj towarzyszy tak zwany „download code”, umożliwiający legalne ściągnięcie plików z internetu). Więcej: swój renesans przeżywa ostatnio także kaseta magnetofonowa! Najbardziej prawdopodobny – i całkiem piękny – wydaje się scenariusz, w którym muzykę dostępną w sieci uzupełniać będzie dostępna dla – być może nielicznych, ale stałych i „wiernych” – zainteresowanych muzyka na nośnikach fizycznych, będących swego rodzaju obiektami kolekcjonerskimi (w dobrym tego słowa znaczeniu).
Zjawisko to związane jest nie tylko i, jak sądzę, nie przede wszystkim z faktem, że nośniki analogowe pozwalają cieszyć się lepszą (lub przynajmniej inną) jakością dźwięku niż nośniki cyfrowe (CD i pliki), ale z tego, że pozwalają na dalece bardziej fizyczny kontakt z muzyką. Kto trzymał w ręku wersję winylową dowolnej posiadanej też na CD i w wersji mp3 płyty, kto musiał poświęć czas na jej „obsługę” (czyszczenie, ustawienie ramienia, zmiana strony…), ten wie, o czym mówię.
Potwierdzeniem zdania, że to aspekt jakości dźwięku decyduje o zauważalnym od paru lat wzroście sprzedaży muzyki „niecyfrowej”, a fizyczność i wyjątkowość obiektu, jest coraz częstsze pojawianie się nośników naprawdę nietypowych. I tak w listopadzie Candelaria Saenz Valiente wydała płytę swojego zespołu Pictorial Candi Drink jako napój. W butelce.
W ten oto sposób od rozważań natury raczej ogólnej, przeszliśmy do konkretnych płyt, do konkretnych wykonawców. Tu też rok 2013 nie zaoferował nam niczego rewolucyjnego, niczego przełomowego. W minionym roku potwierdziły się raczej trwające od paru lat tendencje. Jedną z nich jest sukcesywne staczanie się w przerażającą nudę szeroko pojętej muzyki rockowej. Nie pierwszy to niestety raz, nie pierwszy taki rok, gdy uchodzące za te najbardziej „poszukujące”, „odkrywcze” i „nowatorskie” zespoły rockowe grają tak naprawdę mniej lub bardziej udane wariację na temat, powiedzmy, Tomorrow Never Knows The Beatles. A więc piosenki z 1966 roku.
W roku 2013 dotyczy to zwłaszcza zespołu Arctic Monkeys i ich płyty AM – bardzo miłej i – naprawdę! – bardzo fajnej, ale równocześnie zasmucająco wtórnej.
Do niedawna podobny problem wiązał się z płytami zespołu Arcade Fire – to on najwyraźniej odbiegał muzyką od zachwytów nad jej rzekomą świeżością. Tymczasem ich tegoroczny Reflektor jest – moim zdaniem – pierwszą naprawdę w pełni interesującą i ciekawą propozycją tego zespołu.
Co takiego jest w tej muzyce? To, że nie jest ona już tak wyraźnie rockowa. Że zespół nareszcie odważył się na śmiałą wycieczkę „za granicę”. Podobnie jest zresztą w przypadku innego wykonawcy, tym razem z drugiego bieguna okolic mniej lub bardziej rockowych. Bo o ile np. Kurt Vile nagrał kolejną śliczną, ale nudną płytę Wakin on a Pretty Daze, o tyle uprawiający podobną estetykę Devendra Banhart oczarował płytą Mala – on też uciekł za granicę
Powtórzę: problem nie w tym, że współczesne zespoły rockowe nagrywają płyty złe. Nie. Często jest to bardzo fajna muzyka, której świetnie się słucha. Problem w tym, że uparcie od lat istnieje tendencja do pisania o niej jak o czymś nowatorskim. Tymczasem, pogódźmy się z tym: rock już naprawdę is dead.
A co dziś nie jest dead? Gdzie w muzyce mniej więcej popularnej dzieją się rzeczy naprawdę ciekawe i świeże? Otóż w muzyce klubowej. Od paru lat to właśnie tu jest najfajniej. Z jednej strony mamy tu lekkie (a nie „przepocone”, jak w muzyce rockowej) zabawy z formą i estetyką gatunku, czego świetnym przykładem może być Matias Aguayo z płytą The Visitor:
Z drugiej natomiast strony artyści kojarzeni z muzyką klubową w bardzo interesujący sposób badają granicę swojej estetyki, coraz śmielej poza nie wykraczając. W 2012 roku słuszny zachwyt wzbudziła płyta R.I.P Actressa, w 2013 na podobne reakcje zasłużył moim zdaniem Lapalux. To zaskakujące, w jakim tempie rozwija się ten urodzony w drugiej połowie lat 80. brytyjski artysta. Już jego wydane w 2011 i 2012 EP-ki zachwycały lekkością, z jaką bawił się mieszaniem gatunków, tekstur, barw i wyjątkowym podejściem do „czasu”. Jego pierwsza pełnowymiarowa płyta Nostalchic to konsekwentny dalszy krok w tym kierunku – tyle że krok zaskakująco duży.
Równie interesujące – choć inaczej – są elektroniczne i klubowe eksperymenty Laurel Halo. Jej wydana w 2012 roku nowocześnie piosenkowa płyta Quarantine została okrzyknięta przez „The Wire” płytą roku. Chyba słusznie. A ubiegłoroczne Chance of Rain jest według mnie płytą nawet lepszą. I bardziej klubową.
Laurel Halo z Chance of Rain w zestawieniu „The Wire” znalazła się na miejscu drugim. Natomiast miejsce pierwsze zajęła jej koleżanka, Julia Holter. Mimo że osobiście wolałem jej zeszłoroczną płytę Ekstasis, to tegorocznej Loud City Song niewiele da się zarzucić. To świetnie zaaranżowane piosenki, ocierające się miejscami o muzykę współczesną.
Mniej eksperymentalna, ale pokazująca, że można jeszcze takie piosenki pisać, znakomicie je aranżować, a w dodatku tworzyć wokół nich genialny spektakl (bo nie „show”), jest koncertowa płyta francuskiej artystki Camille Ilo Lympia.
A co słychać w Polsce? Cóż, w zasadzie podobnie. Również bez zmian. Czyli dobrze. Bôłt Records – jak co roku – wydaje kolejne znakomite serie płyt: obok niezmiennie fantastycznych pozycji związanych ze Studiem Eksperymentalnym Polskiego Radia, kolejnych podróży po Europie środkowej i wschodniej, Populisty pojawiła się seria kolejna: Kikazaru Pleasures, w której ukazała się między innymi świetny Sleep (An Attempt at Trying) litewskiego kompozytora Arturasa Bumšteinasa.
Lado ABC – jako wytwórnia i środowisko niezmiennie działa niezwykle prężnie i coraz bardziej, coraz wyraźniej – jak to się ładnie mówi – „nadaje ton”, o czym świadczy między innymi (kolejna i zasłużona) nominacja Marcina Maseckiego do Paszportów Polityki.
A także świetne przyjęcie płyty Trees Against the Sky świetnego zespołu Wovoka (Mewa Chabiera, Raphael Rogiński, Ola Rzepka, Paweł Szpura)
Gdyby było to takie prawdziwe podsumowanie roku 2013 w muzyce, trzeba by było wymienić jeszcze wiele płyt. Napisać więcej o muzyce zwanej poważną, wspomnieć szerzej o interesujących dokonaniach w polskiej i zagranicznej muzyce improwizowanej, zauważyć ciekawostki z okolic hip-hopu, docenić kilku producentów w muzyce czysto popowej. Ale nie jest. Na szczęście – ten tekst i tak jest już wystarczająco długi.
Natomiast w kontekście pierwszej części tego tekstu warto byłoby też skupić się na niezmiernie ważnej dyskusji o realnych konsekwencjach upowszechniania się serwisów umożliwiających legalne słuchanie muzyki w internecie poprzez streaming – takich jak Spotify i Deezer. Czy te witane jeszcze nie tak dawno z takim entuzjazmem narzędzia rzeczywiście zaszkodzą młodym artystom, jak uważają Thom Yorke i Nigel Godrich? I czy, jak obawia się David Byrne, zniszczą w muzyce kreatywność? Nie możemy oczywiście tych głosów lekceważyć, tym bardziej, że padają one z ust osób, którym bardzo trudno jest zarzucić niezrozumienie nowych technologii i niechęć do internetu. Jednak na jakiekolwiek definitywne odpowiedzi w tej materii jest jeszcze za wcześnie.
Może za rok?