Wygląda na to, że Kanye nadal jest palantem. Bardzo utalentowanym, ale palantem. O najnowszej płycie Kanyego Westa zatytułowanej „Yeezus” pisze Jakub Bożek.
– Nikt nie wie, o co w tym chodzi, ale to prowokujące.
– Wcale nie, to obrzydliwe.
– Ale nakręca ludzi.
Ten dialog wycięty z niezbyt mądrego filmu pod tytułem Ostrza chwały przecina monumentalny singiel Niggas in Paris ze wspólnego albumu Jaya-Z i Kanyego Westa zatytułowanego Watch the Throne.
To świadectwo dość niecodziennego gustu filmowego Westa (to musiał być jego pomysł), ale też jego pomysł na obecność w sferze publicznej. Tę prawdziwą obecność, bo w deklaracjach wygląda to zupełnie inaczej. W jedynym wywiadzie udzielonym przed premierą swojej najnowszej płyty zatytułowanej skromnie Yeezus West przedstawia się jako kontynuator dziedzictwa Gil Scotta-Herona i innych muzyków aktywistów. Faktycznie, Kanye od początku zabierał głos w ważnych sprawach dotyczących przede wszystkim czarnych Amerykanów. Chyba najbardziej pamiętnym jego wystąpieniem w tej sprawie była wypowiedź podczas telewizyjnego koncertu na rzecz ofiar Kathriny, gdy stwierdził, że prezydent Bush ma gdzieś czarnych. W fantastycznym utworze All Falls Down z debiutanckiego albumu The College Dropout trzeźwo diagnozował uwikłanie czarnych w kulturę konsumpcji na pokaz. Nie było to wyłącznie zwykłe biadolenie na zamiłowanie czarnych do błyskotek, West wiedział, że gadżety i luksusowe fury miały być dla nich wytrychem do świata elit, świata w którym być może kasa jest ważniejsza od rasy. Ale i tak w końcu: „Even if you in a Benz, you still a nigga in a coupe”. Mimo tej wiedzy gra nadal jest dla niego zbyt kusząca, by w niej nie uczestniczyć:
But I ain’t even gonna act holier than thou
Cause fuck it, I went to Jacob with twenty-five thou
Mimo że wspomniana płyta Watch the Throne była równie daleka od codzienności jego słuchaczy, co Dynastia, to i tam Kanyemu zdarzyło się rzucić wersem w stylu reportera czarnego CNN. „314 soldiers died in Iraq/ 509 died in Chicago”.
Ale choć pamiętam te linijki i doceniam je, trudno mi dostrzec w Kanyem głos pokolenia. Zbyt wiele w nim neuroz, szaleństwa, braku dystansu. Na dowód można podać miliony przypałów, które go spotkały (większość zasłużenie). Moją ulubioną kartą w jego historii szaleństwa jest reakcja na przezabawny odcinek South Parku pod tytułem Fishsticks.
„Chcę być lepszą osobą, dlatego nie mówię już wszystkim, jak bardzo jestem niesamowity. Teraz już wiem, że gdy nadal będę zachowywał się jak debil, podobne sytuacje będą się zdarzać częściej… Tak naprawdę nie jestem takim baranem”. Parę miesięcy później wyrwał mikrofon Taylor Swift. Prezydent Obama nazwał go za to baranem.
Wbrew temu, czego chciałby Kanye, obiegowa opinia o nim jest taka, że to świetny muzyk i wariat, facet pazerny na życie, pieniądze i kobiety, z pewnością nie Gil-Scott Heron. Już bardziej Miles Davis, który też był znany z apetytu na dobre życie. Yeezus chyba miał to zmienić, a jeśli nie – to przynajmniej zapewnić Kanyemu mir wizjonera wytyczającego trendy już nie tylko w muzyce, ale w kulturze w ogóle.
Faktycznie lista gości i współpracowników biorących udział w powstawaniu Yeezusa każe myśleć o Kanyem jak o nowej Björk, która swojego czasu potrafiła wybrać najlepszych muzyków sceny elektronicznej i alternatywnej, a przy tym umiała też podporządkować ich własnej wizji na album. Kanye robi tu dokładnie to samo, nawet panowie z Daft Punk porzucili dla niego orkiestrowe partytury i utalentowanych muzyków sesyjnych. Lista producentów jest jednak znacznie dłuższa, np. przy utworze Black Skinhead pracowało ich aż 13, a przy Guilt Trip 12. Niesamowite jest jednak to, że ten potężny sztab muzyków wypracował niemożliwie spójny album.
Yeezus brzmi ciężko, nieraz wręcz industrialnie. To płyta zdecydowanie monochromatyczna, a jej paleta brzmień jest oszczędna i przemyślana: analogowy, odstrojony bas, sample o niskiej częstotliwości próbkowania, ciężkie bębny, dancehallowe drapieżne wokale – równocześnie seksualne i brutalne. To zdecydowanie „mroczny okres” w karierze Kanyego. Mimo to nie jest ani nudno, ani monotonnie. Wręcz przeciwnie, muzyka jest wielowarstwowa, energetyczna, porywająca. Dla przykładu I Am a God jest proste tylko z pozoru, uważne przesłuchanie odkrywa bogaty drugi plan utkany z efektów dźwiękowych i brzmień rodem ze ścieżek dźwiękowych do włoskich horrorów z lat 80.
Zdumiewający jest też I’m In It – w ciągu czterech minut jego trwania słuchamy eksperymentalnego powolnego walca w stylu El-P, drapieżnego riddimu, klubowego bangera i niepokojącego mrocznego synth-popu. Niecodziennie zdarzają się takie wycieczki.
Otwierający płytę On Sight to ciężki walec, w którym Kanye sampluje acidowy klasyk Phuture – to fantastyczne nawiązanie do tanecznej historii Chicago, skąd wywodzi się West. Zdarzają się też bardziej karkołomne pomysły, za które nie dałbym złamanego grosza. W Blood on the Leaves Kanye łączy ze sobą klasyczny Strange Fruit w wersji Niny Simone i energetyczny trap TNGHT – to nie mogło się udać, a jednak się udało.
Muzycznie Yeezus fascynuje, mnie trudno się od niego oderwać. Problem zaczyna się w momencie, gdy Kanye otwiera usta. Już w On Sight obwieszcza, że „to pierdoli”. Ale to nie z agresją i brutalnością mam tutaj problem, bo w końcu to „mroczny okres” – w mrocznym okresie z założenia nie przejmujemy się opiniami innych i pozwalamy sobie na więcej. A wygląda na to, że Kanye ma nastrój bardziej ponury niż okładka albumu Smell the Glove autorstwa Spinal Tap, najbardziej popularnego nieistniejącego zespołu w historii. („Zastanawiasz się, czy może być bardziej czarna. Odpowiedź brzmi: nie”). I nie przeszkadzają mi nawet te wszystkie opętańcze krzyki w I Am a God, co więcej lubię nawet ten fragment, w którym Yeezus rozmawia z Jezusem – to po prostu kolejny suchar, głupi i śmieszny zarazem. Tak samo jak wersy: „In a French-ass restaurant / Hurry up with my damn croissants” albo „Do you remember when we first met?/ OK, I don’t remember when we first met”. Co poradzę, że lubię suchary.
Gorzej jest, gdy Kanye mówi o poważnych sprawach – przede wszystkim nowym i starym rasizmie. Trudno nie odnieść wrażenia, że problem ten liczy się dla niego o tyle, o ile dotyczy jego prywatnych obsesji i lęków. I tak dla Kanyego rasizm to przede wszystkim to wszystko, co nie pozwala mu na realizację własnego ego. To pewnie z tego powodu przerabia słynny cytat z przemówienia Malcolma X: „We declare our right on this earth to be a man […] which we intend to bring into existence by any means necessary” na „My by any means on”. Naturalnie czasem to, co jest problemem dla Kanyego, jest też problemem dla całego społeczeństwa, np. rasowa segregacja w związkach – biali mają białych partnerów, a czarni – czarnych. Dla przykładu w 2007 roku tylko 5 procent czarnych miało białego męża lub żonę. Przyczyny tej segregacji są zapewne różnorakie, ale ukryty rasizm z pewnością jest jedną z nich. Kanye podsumowuje to krótko: „They see a black man with a white woman / At the top floor they gone come to kill King Kong”.
Inny problem to wpływ wojny z narkotykami i komercjalizacji więziennictwa na społeczność czarnych. W Stanach spośród 2,3 mln więźniów ponad mln to Afroamerykanie. Obecne trendy zaś nie zwiastują poprawy tej sytuacji. Prawniczka Michelle Alexander uważa, że w Stanach system więziennictwa służy do wprowadzenia ukrytej segregacji rasowej, czystszej niż za czasów praw Jima Crowa, ponieważ teraz prawdziwe powody wykluczenia – czyli rasa i klasa – ukrywa się przy pomocy stygmatu przestępcy. I tak „przestępcom” trudniej znaleźć pracę czy wziąć kredyt na zakup domu, „przestępcy” mają też mniej praw. Opinia publiczna nie oponuje, bo przecież to kryminaliści. Na wszystkim zarabiają zaś całkiem nieźle prywatni operatorzy więzień, np. firma Corrections Corporation of America. Kanye punktuje to nawet całkiem zgrabnie: „Meanwhile the DEA/ Teamed up with the CCA/ They tryna lock niggas up / They tryna make new slaves/ See that’s that privately owned prison/ Get your piece today”.
Dalej jest gorzej, bo zemsta Kanyego jest słodka, ale tylko dla niego samego. „They prolly all in the Hamptons/ Bragging ’bout what they made/ Fuck you and your Hampton house/ I’ll fuck your Hampton spouse”. Zemsta przez łóżko to oczywiście temat stary jak świat, w muzyce ten scenariusz realizował np. Jarvis Cocker w fenomenalnym I Spy. Jednak Kanye nie ma tego wdzięku i uroku, co Jarvis. Przekracza granice mizoginii i dobrego smaku, i to nawet te, które obowiązują w hip-hopie (nie jest to gatunek słynący z nadmiernego szacunku do kobiet). W I’m In It metafora seksu jako broni przekracza już granice przyzwoitości: „Put my fist in her like a civil rights sign”. To szok dla szoku.
Jednak nic nie przebije pod tym względem wspomnianego już wcześniej Blood on the Leaves. Samplowana przez Kanyego piosenka Strange Fruit opisuje lincze na Afroamerykanach. Tytułowe „dziwne owoce” to ciała czarnych dyndające na wietrze: „Southern trees bear a strange fruit/ Blood on the leaves and blood at the root/ Black bodies swinging in the southern breeze/ Strange fruit hanging from the poplar trees”. A Kanye robi z tego numer o alimentach i dziewczynach, które dzieci traktują jak polisę inwestycyjną. Szczególna jest tutaj sama końcówka: „Now your driver say that new Benz you can’t afford that/ All that cocaine on the table you can’t snort that/ That going to that owing money that the court got”. Wiem, że to nie może być całkiem na serio, ale nawet jeśli to żart, to w gorszym guście niż pierwsze filmy Petera Jacksona.
Wygląda więc na to, że Kanye niestety znów nie przeskoczył siebie samego. Nadal jest palantem. Szkoda, że tak cholernie utalentowanym. Przez to będę musiał wrócić do Yeezusa jeszcze niejeden raz.