Gintrowskiemu było o wiele trudniej niż choćby Kaczmarskiemu opuścić szufladkę z lat 80.
Przemysława Gintrowskiego poza z piosenką z serialu Zmiennicy kojarzymy przede wszystkim ze współpracy z Jackiem Kaczmarskim. Trio, jakie Gintrowski i Kaczmarski tworzyli razem ze Zbigniewem Łapińskim nagrało cztery albumy, które można dziś śmiało zaliczyć do klasyki polskiej kultury: Mury, Muzeum, Raj, oraz Wojnę postu z karnawałem. Gintrowski towarzyszący Kaczmarskiemu na gitarze i wykonujący niektóre partie wokalne zawsze pozostawał w cieniu swojego sławniejszego kolegi, mimo niezwykłej charyzmy niskiego, zachrypniętego, zmęczonego głosu.
W latach 80. z przyczyn zupełnie zrozumiałych ze wszystkich bogatych kontekstów, jakie nasuwała działalność tej trójki, najsilniejszy społeczny odzew wywoływał jeden – antykomunistyczny. Na solidarnościowych demonstracjach i pijanych domówkach zgodnie ryczano Mury, z kolei wyrafinowane historyczne alegorie z Muzeum czy religijne obrazy z Raju przycinane były przez odbiorców tak, by dały się wpasować w jak najbardziej doraźny, publicystyczny komentarz do Polski późnego Jaruzelskiego. Dlatego też po 1989 roku ta muzyka i towarzyszące jej teksty musiały trafić do czyśćca. Bardzo szybko weszły w sferę bogoojczyźniano-martyrologicznego obciachu i tkwiły w niej aż do końca poprzedniej dekady. Dopiero po śmierci Kaczmarskiego zaczęto zauważać tkwiący w jego tekstach humor, ironię, wyrafinowaną, pozbawioną zadęcia dyskusję z polską i europejską kulturą (przede wszystkim zachodnim malarstwem), oświeceniowy, bezczelny cynizm.
Gintrowskiemu o wiele trudniej było opuścić szufladkę, do jakiej został włożony w latach 80. Biorąc pod uwagę, że jeszcze w 2008 roku za tekstem Herberta śpiewał o katyńskich „guzikach nieugiętych”, które „przetrwały śmierć świadkowie zbrodni”, można się zastanawiać, czy w tej niszy nie czuł się on po prostu dobrze. Zwłaszcza, że posmoleńska prawica z chęcią umieszcza go dziś na swoich sztandarach. Jednak wbrew pozorom sprawa nie jest tak prosta, Gintrowski zasługuje na uwagę także poza publicznością Klubów Gazety Polskiej.
Za to nie będzie przebaczenia
Trio Kaczmarski-Gintrowski-Łapiński rozpadło się przez generała Jaruzelskiego i stan wojenny. W 1981 roku Gintrowski wrócił na chwilę do Polski z trasy koncertowej tria we Francji. Władze odmówiły wydania mu paszportu, został w kraju. Kaczmarski tułał się na emigracji, pracował w Radiu Wolna Europa, by ostatecznie w 1995 roku wylądować w końcu w odległej Australii. Przymusowa emigracja lat 80. wyostrzyła dowcip Kaczmarskiego, geograficzny dystans pozwolił spojrzeć mu na Polskę z ironią i dystansem. Przymusowy pobyt w kraju związał Gintrowskiego z drugim obiegiem, pchnął go w stronę patosu, romantycznych uniesień, radykalnego antykomunistycznego języka.
Najlepiej dostrzeżemy ten kontrast, gdy porównamy, jak artyści odnosili się do stanu wojennego. Kaczmarski pisze satyryczne, bezczelne piosenki, takie jak Świadectwo
relacjonujące groteskowy, imprezowo-towarzyski wymiar życia opozycji w stanie wojennym. Gintrowski tymczasem nagrywa w latach 80. płytę Raport z oblężonego miasta, apokaliptyczno-martyrologiczną wizję życia w Polsce w tamtym okresie. Całość literackiej wizji tekstów towarzyszących muzyce organizuje tytułowa metafora z głośnego wiersza Herberta. Płytę otwierają słowa Lothara Herbsta:
Waleniem w drzwi, biciem i rewizjami
płaczem najbliższych i krzykiem
dzieci wywiezieniem w nieznane;
rozpoczął się nowy, grudniowy dzień roku 81.
Zamykają ją z kolei dwa utwory deklarujące niemożność przebaczenia, konieczność całkowitej, heroicznej opozycji wobec systemu, Nie będzie przebaczenia i Przesłanie Pana Cogito. Za Herbertem („I nie przebaczaj, nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie”) i Lotharem Herbstem Gintrowski śpiewa:
I za Polskę więzienną,
Za zniszczenie sierpniowych idei,
Za naszą nędzę i brak wiary,
Za współudział w tej zbrodni
Nie będzie, nie będzie przebaczenia.
Jest więc dość paradoksalne, że wcześniej, w czasach Murów, to Gintrowski wykonywał najmniej polityczne utwory. Pani Bovary czy Przyjaciele, których nie miałem to pieśni melancholijne, pięknoduchowskie, mierzące się z przemijaniem, banalnością egzystencji. Wrogiem nie jest system, tylko „ta pewność i że potem/nic się nie zmieni wokół nas”.
Los kataryniarza
Jednak po stanie wojennym to Gintrowski staje się jednym z najważniejszych artystów drugiego obiegu, znanym z gotowości do podporządkowania swojej pracy wymogom konspiracji lat 80. – koncertom organizowanym ze względów bezpieczeństwa na ostatnią chwilę gdzieś w przykościelnych salkach. Gintrowski w przeciwieństwie do Kaczmarskiego nigdy nie pisał sam sobie tekstów, wypowiadał się przez cudze słowa. Przede wszystkim Zbigniewa Herberta i Jacka Kaczmarskiego, a także raczej zapomnianych dziś poza kontekstem jego pieśni poetów: cytowanego już tu Lothara Hebrsta, Tadeusza Nowaka, Krzysztofa Marii Sieniawskiego.
W latach 80. repertuar Gintrowskiego złożony z mieszanki Herbsta, Herberta i Kaczmarskiego dostarczał opozycji zestawu patriotyczno-martyrologicznych ready-made’ów idealnie wpisujących się we właściwy dla niej antypolityczny sposób postrzegania opozycyjnej polityki: jako moralnego sprzeciwu wobec roszczeń władzy, gdzie wszystkie racje stoją po jednej stronie. Stronie, która z racji swojej moralnej wyższości zwolniona jest z konieczności rzeczywistego politycznego myślenia, zrozumienia mechanizmów rządzących społecznymi procesami – sama czystość etycznego świadectwa ma to wszystko rekompensować. Ten model relacji Gintrowskiego z publicznością obrazuje najczęstszy w Polsce model artysty narodowego: służebnego wobec wspólnoty, dostarczającego gotowych symboli (słów, nut, obrazów), wokół których wspólnota się jednoczy, niewchodzącego z nią w polemiczny dialog.
Jest przy tym dość paradoksalne, że Gintrowski pełniąc rolę barda opozycji jednocześnie utrzymywał się z pisania muzyki dla państwowego przemysłu filmowego. Poza Matką królów Janusza Zaorskiego i Zmiennikami o reszcie filmów pamiętają tylko najbardziej dociekliwi historycy kina polskiego tego okresu. Artysta wykorzystywał nagrywanie muzyki do filmów, by nielegalnie nagrywać swoje pieśni.
Ale czy Gintrowski naprawdę dobrze czuł się w roli tak specyficznego, „sienkiewiczowskiego” artysty narodowego? Sam z niej ironizował, choćby w pieśni do słów Jerzego Czecha, Kataryniarz. Tytułowy bohater utworu, świadek wszystkich zdrad i apokalips historii, bezzębny uliczny grajek, na przekór historii ciągle gra swoją pieśń:
Bez wytchnienia korbą kręcę
Bez wahania mogę przysiąc:
To co dźwięczy w mej piosence
Będzie dźwięczeć za lat tysiąc
Gram w pałacach i na rynkach
Takim samym ciągle dźwiękiem
Przecież moja katarynka
Tylko jedną zna piosenkę
Czy jednak naprawdę była to wyłącznie jedna piosenka? Ta o „zdradzonych o świcie”? Ja uważam, że polskiej wspólnocie Gintrowski miał do powiedzenia jednak coś więcej. Jeśli uważnie przyjrzeć się jego twórczości, widać, że nawet jeśli była to jedna piosenka, to wewnętrznie pęknięta. Obok moralistycznego, cierpiętniczego tonu, Gintrowski – poprzez dobór odpowiednich tekstów – usiłował jednak myśleć trochę inną Polskę, niż ta, jakiej opiewania oczekiwał od niego romantyczno-dysydencki rozum.
Nie czytaliśmy Hegla jaśnie panie
Najlepiej tego innego Gintrowskiego widać w wydanej w 1991 roku płycie Kamienie. Płyta jest concept albumem przypominającym w konstrukcji Muzeum i Raj, każdy z utworów (w większości do słów Jerzego Czecha) nawiązuje do jakiejś historycznej postaci, ważnej nie tylko dla polskiej historii. Wśród nich Stanisław Wyspiański. A więc artysta narodowy stojący na przeciwległym biegunie rozumienia „artysty narodowego” niż Sienkiewicz. Nie usypiający wspólnoty, nie umacniający jej wyobrażeń o niej samej, ale brutalnie ją chłostający, stawiający przed nią ambitne cele, rozdrapujący jej rany. Wyspiański, w poświęconej sobie pieśni mówi:
A ja o Polsce marzę
Co nie jest tylko witrażem
I nie komedią na scenie
Ale spełnieniem
Niechże się taka stanie
Co by nie była udaniem
By szyldem tylko nie była
Lecz żeby żyła
Na całej płycie widać próbę pomyślenia takiej innej polskości. Nie martyrologicznie uczepionej katyńskich guzików, ale żywej witalnej, zdolnej rzucić się w żywioł odczarowanej nowoczesności, realistycznie pomyśleć w nim siebie. Dlatego też jedną z postaci, jakiej Gintrowski poświęca swoją pieśń, jest Aleksander Wielopolski. Symbol narodowej zdrady dla wielu, reakcyjny konserwatysta z lęku przed przewrotem społecznym wymuszający na Petersburgu zgodę na politykę liberalnych reform (samorząd miejski, emancypacja ludności żydowskiej), wizjoner wyobcowany ze swojego narodu staje się symbolem polskich problemów z nowoczesnością.
Gintrowski śpiewa pod adresem Wielopolskiego:
Twej pogardy nikt ci nie wybaczy
Myśmy ciemni, zapalni i łzawi
A tyś dumny, tyś z nami nie raczył
W narodowym barszczu się pławić
Po co w twarze logiką nam chlustasz?
Nie czytaliśmy Hegla jaśnie panie
Dla nas Szopen – groch i kapusta
I od czasu do czasu powstanie
I jest wtedy tak daleko od „nie będzie wybaczenia” i „zdradzonych od świcie” jak tylko można być.
Ta sama próba pomyślenia nowoczesnej polskości, nieodcinającej się od – często destrukcyjnych, atomizujących, nihilistycznych – sił nowoczesności w pięknoduchowskim, romantycznym geście sprzeciwu, ale próbująca się jakoś wobec nich określić, pojawia się także w ostatnim wspólnie zrealizowanym przez Gintrowskiego i Kaczmarskiego albumie – Wojnie postu z karnawałem. W 1993 roku, w okresie potransformacyjnego, konserwatywnego backlashu, artyści proponują tam polskiemu słuchaczowi zmierzenie się z fundacyjnymi dla europejskiej nowoczesności wydarzeniami, których polska kultura nigdy w pełni nie przemyślała: reformacją (Marcin Luter), rewolucją angielską (Cromwell) i niederlandzką (Portret zbiorowy w zabytkowym wnętrzu), czy wojną trzydziestoletnią (Koniec wojny trzydziestoletniej), która dokonała ostatecznej „detronizacji teologów” w Europie.
W tym kontekście także słuchany po latach Raj wydaje się raczej miltonowską z ducha próba teologicznego pomyślenia nowoczesności, niż oczywistą alegorią PRL – u. W tych momentach dzieło Gintrowskiego – obojętnie, czyimi słowami się posługiwał – pozostaje najciekawsze. Dla tych chwil nie warto dać go zamknąć w prawicowej niszy. W trumnie z „guzikami nieugiętymi”.