Chcecie mieć do czynienia z zespołem, który przestał być legendą i udało mu się to przeżyć? O oczekiwanej od 20 lat płycie grupy My Bloody Valentine pisze Jakub Bożek.
W branży gier komputerowych i gadżetów istnieje coś takiego jak vaporware. To rzeczy albo gry, zapowiadane od lat, ale z różnych powodów wiecznie opóźnione. Ich producenci chwalą się nimi na targach, prezentują je prasie, ale oficjalnej premiery brak, jak sprawnego pasa startowego w Modlinie. Często vaporware nigdy jej nie doczekuje i rozmywa się w powietrzu, cicho jak kłębuszek dymu. Coroczne listy „Wired” pełne są rewolucyjnych gadżetów, o których ich projektanci woleliby nie pamiętać. Czasami jednak marzenia stają się rzeczywistością. Najsłynniejszy vaporware wszechczasów, czyli gra Duke Nukem Forever, został zapowiedziany gdzieś na przełomie 1997 i 1998 roku, a oficjalną premierę miał w roku 2011. Z tego, co pamiętam, przyjęcie było raczej chłodne, coś jak przyjęcie u teściów. Sam nigdy nie zagrałem w nowego Duke’a. Naturalnie starego wspominam z przyjemnością.
Również branża muzyczna ma swoje vaporware. Najsłynniejszym i jak do tej pory najbardziej niezrealizowanym jest osławiony Detox Dr Dre. Praca wre od 2001 roku. Guns N’ Roses zaczęli nagrywać Chinese Democracy w 1994 roku, ale płyta została wydana dopiero w 2008. Dla mnie jednak najtęskniej wyczekiwanym z muzycznych vaporware’ów już na zawsze miał zostać kolejny album My Bloody Valentine. Nazwa zespołu wzięła się z podobno okropnej kanadyjskiej podróbki Piątku, trzynastego. Poprzednie nazwy też nie były najlepsze, np. Burning Peacocks. Na szczęście mieli lepszą rękę do muzyki niż do PR-u. Szczególnie od roku 1988, kiedy nagrali Isn’t Anything. Jednak to ich kolejna płyta przeszła do historii.
Loveless z roku 1991 to album legendarny. Album, który symbolicznie zakończył epokę lat 80. w muzyce i który inspirował dziesiątki muzyków i kapeli. Choć Loveless to płyta całego zespołu, właściwie jest to efekt pracy Kevina Shieldsa, lidera zespołu, totalnego perfekcjonisty i control freaka.
Kevin Shields urodził się w Nowym Jorku, ale wychował się w Irlandii. Niedługo po przeprowadzce zakochał się w glam-rocku, pociągała go nieokreślona seksualna energia tego stylu i bogate brzmienie. Prawdziwym odkryciem byli jednak Ramones. W jednym z wywiadów mówił: „Zrozumiałem, że Johny Ramone nie gra na gitarze, ale wydobywa z niej dźwięk. Używał jej jako generatora hałasu. Wiesz, o co chodzi?”. Zresztą podobne eksperymenty interesowały go już od wczesnego dzieciństwa. Podobno gdy miał 4 lata jego ulubioną zabawą było mruczenie jednej nuty przez długi czas. Robił to wspólnie z siostrą, w kuchni. Gdy delikatnie zmieniał ton, po to by głosy jego i siostry odstroiły się od siebie, doprowadzał rodziców do rozpaczy. Może wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale wykorzystywał moc psychoakustycznych sztuczek, które później nadały Loveless aurę, za którą inni producenci daliby się poćwiartować.
Jednym z najbardziej charakterystycznych patentów Shieldsa były potężne odstrojone akordy, który kładły się na piosenkach niczym gruba kołdra. Czasami, jak w utworze Soon, nie słychać już nic innego. Piosenka pływa w gęstej zupie, i tylko niekiedy można z niej wyłowić melodię samplowanego oboju, senny wokal, rytm z automatu perkusyjnego. Co ciekawe Shields osiągał ten efekt bez pomocy skomplikowanych technik studyjnych. Wystarczyła mu gitara z ramieniem tremolo, wzmacniacz. Nie potrzebował też nakładać na siebie dziesiątek ścieżek. W książce poświęconej Loveless opowiadał: „Ludzie myśleli, że tam gra milion gitar. Pytali mnie, ile jest ścieżek w miksie. Tak naprawdę jest ich mniej niż na demówce przeciętnej kapeli”.
Jeszcze ciekawsze było to, jak Shields wykorzystywał sampler. Pod koniec lat 80. sampling był jeszcze w powijakach. Jakość dźwięku była dość niska, a samo wykorzystanie techniki niezwykle niewygodne – przede wszystkim ze względu na ograniczony czas trwania próbki. Jeśli już jakiś popowy zespół pokusił się o wykorzystanie samplera, zwykle robił to tak, by muzyka brzmiała jak z innej planety. My Bloody Valentine korzystali z samplerów, tak jak się robi to dzisiaj w wielkich studiach – chcieli ukryć sztuczność, zlać sample i granie na żywo w jedną organiczną całość. Posłuchajcie pierwszej części Only Shallow i spróbujcie odróżnić elektronikę od gitar. Cała reszta albumu to też hybryda, jak Toyota Prius.
Loveless to nie tylko odstrojone gitary, przeplatające się wybuchy hałasu i piosenki śliczne, jak małe wiewiórki. To też androgyniczne wokale Shieldsa i jego ówczesnej partnerki Bilindy Butcher. Obydwoje raczej nawiedzają piosenki niż przejmują nad nimi kontrolę. Całość przypomina trochę słuchanie radia przy hałasie wiertarki albo czegoś podobnego. Jest jednak wielokrotnie przyjemniejsze. Butcher i Shields często zamieniają się rejestrami – on śpiewa wyższe, damskie partie, jej głos jest niższy, bardziej męski. Tekstów nie słychać prawie nigdy. Co prawda fani starają się je odcyfrować, ale rezultaty tego są równie marne, co pensja Wojtka Staszewskiego. Shields ocenia, że transkrypcje tekstów z sieci są błędne w 75–90 proc. A może to tylko jego poczucie humoru?
Loveless było nagrywane potwornie długo, było też drogie jak mieszkanie w Oslo. Szef wytwórni Creation, Alan McGee, wielokrotnie próbował pospieszyć Shieldsa. Przez miesiące pytał: kiedy singiel? Na co Shields odpowiadał: wkrótce. Pierwszy singiel nazywał się Soon. Potem, gdy MBV podpisali kontrakt z Island, nagrali cover Louisa Armstronga We’ve Got All the Time in the World. Była to też ich ostatnia piosenka dla Island Records.
Było to też ostatnie nagranie grupy – aż do 2 lutego 2013 roku, kiedy to Shields niespodziewanie umieścił nowy album grupy w sieci. Entuzjazm fanów zawalił serwer, ale teraz wszystko działa. Jeśli jeszcze nie przesłuchaliście m b v, można to zrobić tutaj.
Jak brzmi My Bloody Valentine po latach? Z jednej strony nie ma niespodzianek, to cały czas gęsty gitarowy szlam, niewyraźny wokal połączony z ewidentnym talentem do nostalgicznych melodii. Otwierający album kawałek she found now spokojnie mógłby znaleźć się na Loveless. Czy w takim graniu jest coś złego? Chyba nie. To z pewnością lepszy pomysł na powrót, niż unowocześnianie się na siłę w stylu Madonny albo pokazanie światu wielkiego środkowego palca, tak jak to zrobił Lou Reed na Metal Machine Music.
Na szczęście m b v potrafi też zaskoczyć. is this and yes i if i am najbardziej przypominają piosenki Stereolab. Przywołują na myśl raczej elegancję lat 60. niż glamowe przegięcie kolejnej dekady.
Naprawdę ciekawe są dwa utwory zamykające album. Zapętlone nothing is kojarzy mi się z Suicide, to 3 minuty prymitywnego proto-punka. Dość nieoczekiwanie jak na My Bloody Valentine najważniejszym elementem jest tutaj perkusja, niezwykle motoryczna, bardzo szeroko rozstawiona w panoramie stereo. wonder 2 zaś to owoc fascynacji Shieldsa drum’n’bassem. Gdyby taką muzykę grano w łódzkich klubach w latach 90. może wcześniej nawróciłbym się na techno?
Na koniec. Jeśli chcecie obcować z legendą, kupcie raczej zremasterowane Loveless i Isn’t Anything. My Bloody Valentine nigdy nie nagrają już czegoś takiego, bo i czasy się zmieniły. Dziś legendy rodzą się gdzie indziej. Jeśli chcecie zaś mieć do czynienia z zespołem, który przestał być legendą i udało mu się to przeżyć – w dodatku całkiem nieźle – śmiało odpalajcie m b v. Nie pożałujecie!