Złośliwi berlińczycy uważają, że lokalna scena techno to może tylko 400 osób, reszta zaś to przyjezdni.
„Pieprzcie się, Niemcy! Jesteście do bani! Ja tu przyjechałem z Wiednia” – krzyczy do Svena Marquarta jakiś niezadowolony punk. Marquart na co dzień jest fotografem, ale niechęci alternatywnego wiedeńczyka nie zawdzięcza swoim zdjęciom. Marquart – wytatuowany i z licznymi kolczykami – prawdziwą sławę zdobył sobie jako srogi i surowy selekcjoner klubu Berhgain, legendarnego berlińskiego klubu techno, klubowej ziemi obiecanej dla licznych turystów z całego świata. Kolejki do Berghain są równie legendarne. Mieszają się w nich języki, kolory, emocje – podekscytowanie walczy ze strachem, zniecierpliwienie z niepewnością. Reguły rządzące bramką są niejasne, choć istnieją co do nich pewne przypuszczenia. Szanse na zabawę zmniejszają: nietrzeźwość, bycie facetem, szczególnie otoczonym przez kolegów, bycie hetero. Mimo to każdej nocy i ranka kiedy Berhgain jest otwarty, kolejka stoi karnie, jak w turyści czekający na wejście do Schönbrunnu, letniego pałacu rodziny cesarskiej. Berliński Berghain i wiedeński pałac oczywiście nie są tożsame, ale coś je łączy. To atrakcje turystyczne, obowiązkowe punkty na mapie każdego przyjezdnego. Bo w Berlinie główną atrakcją turystyczną jest techno i hedonizm, który idzie z nim w parze. O tym, jak do tego doszło, można przeczytać w Zagubionych w dźwięku, książce autorstwa niemieckiego dziennikarza Tobiasa Rappa.
I tak, z jednej strony, pisze Rapp, dzisiejszy sukces Berlina jest tylko powtórką tego, co działo się w Stanach i Wielkiej Brytanii. Scenariusz jest dość prosty. Deindustrializacja sprzyja kulturze – zubożałe miasta pozwalają artystom na tanie życie. Niskie czynsze, często dzielone między członków zespołu albo grupy artystycznej, nadpodaż pofabrycznych przestrzeni, które można przekształcić w sale prób, kluby czy pracownie. Zubożałe miasta, wykończone upadkiem przemysłu i chaosem decyzyjnym, już wcześniej stawały się prężnymi ośrodkami kulturotwórczymi. Na przykład niegdyś silnie uprzemysłowione Sheffield, które słynęło z olbrzymich zakładów hutniczych i elektrotechnicznych, w latach 80. zasłynęło z żywej i wpływowej sceny muzycznej. Zaczynali tam Cabaret Voltaire, Human League, Heaven 17, ABC czy kilka lat później kultowa elektroniczna wytwórnia Warp. Sheffield, wielki modernistyczny projekt miasta przyszłości, który zakończył się katastrofą (przynajmniej tak wydawało się w latach 90.), stał się też jedną z większych inspiracji dla grupy Pulp. Podobne sceny muzyczne powstały też w Nowym Jorku – wyniszczony pożarami południowy Bronx stał się domem dla hip-hopu i salsy – oraz w miastach stanu Ohio, w których rozpoczęła się kariera kultowych Pere Ubu i Devo.
Berlin też jest biedny i tani, w każdym razie jak na stolicę najpotężniejszego kraju Europy. Tymczasem w mieście nie ma nawet spółki na tyle dużej, by uwzględniono ją w indeksie DAX, który skupia największe niemieckie firmy. Ma to jednak swoje plusy – niskie koszty utrzymania i nieśpieszne tempo życia, które sprzyja imprezowaniu. Kluby potrafią to wykorzystać i sprawnie zagospodarowują liczne nieużytki i pustostany. Ostgut – legendarny poprzednik Berghain – zajmował budynek używany wcześniej do naprawy taboru kolejowego, pierwszy Tresor zaś znajdował się w piwnicy domu towarowego Werthaim. Gdy jego pomysłodawca, Dimitri Hegemann, wypatrzył budynek, nie było w nim wody, elektryczności ani gazu. Spartańskie warunki to zresztą domena berlińskich klubów. Rapp opisuje wieczór w nieco mniej znanym Golden Gate: „Wita nas brud, używane meble turystyczne, cienka ścianka dzieląca ogródek od ulicy, jeszcze więcej brudu, porozrzucane pety i leżący w kącie stary kalosz”.
Pod innymi względami jednak Berlin znacząco różni się od Nowego Jorku i Sheffield z lat 80. Przede wszystkim tamtych miast nie zalewały co weekend fale turystów z całego świata. Złośliwi berlińczycy uważają nawet, że lokalna scena techno to może tylko 400 osób, reszta zaś to przyjezdni. Doskonale zorientowani przyjezdni, którzy nie przyjeżdżają tam po prostu, by się upić albo naćpać, tylko po to, by zrobić to w odpowiedni, alternatywny sposób. Mają do dyspozycji bogatą, równie alternatywną, infrastrukturę. Niedrogie hostele, w których przespać się można już za 15-20 euro za noc, restauracje, sklepy z płytami. Jest też około dziesięciu tysięcy mieszkań na wynajem na kilka dni, jeśli komuś nie odpowiadałoby hostelowe towarzystwo. Tę hedonistyczną turystykę umożliwiły zaś tanie przeloty, efekt liberalizacji ruchu lotniczego i innowacyjnego modelu biznesowego nowych linii lotniczych, takich jak Ryanair czy easyJet. Właśnie dlatego turysta mógł zostać „jedną z najważniejszych postaci współczesnej sceny subkulturowej”.
Naturalnie Berlin nie jest jedynym celem na mapie turystów-imprezowiczów. Z bogatego życia nocnego znane są przecież też Alanya w Turcji, Cancun, greckie Faliraki, tajskie Koh Phangan, włoskie Rimini czy bułgarski Słoneczny Brzeg. No i oczywiście Ibiza, której chyba najbliżej do Berlina.
Jednak te kurorty to tylko parki rozrywki, w których turysta dostaje pełną wolność, piasek, seks i słońce. Berlin zaś to miejsce żywej kultury alternatywnej. I to właśnie za możliwość bycia jej częścią płacą nowi turyści.
Berlin jest jeszcze dość wyjątkowy z jednego względu – ma dość liberalnych i rozumnych urzędników. W innych miastach i krajach nie ma tak lekko. W latach 90. brytyjskie władze zabiły rave’y wprowadzeniem prawnego zakazu organizacji nielegalnych imprez z „powtarzalnym rytmem”. W Japonii nie wolno tańczyć po pierwszej w nocy. Tymczasem Niemcy mają nawet własną pełnomocniczkę do spraw klubów w Senacie. Przyjazną politykę miasta ucieleśnia zaś słynne hasło burmistrza Klausa Wowereita: „Berlin jest biedny, ale sexy”.
Choć Zagubieni w dźwięku to świetna lektura, nie tylko dla miłośników kultury klubowej, mnie w książce Rappa zabrakło głębszego namysłu nad związkiem przemysłu kulturalnego ze wzrostem gospodarczym. O ich relacji można jednak poczytać między wierszami. Ze strzępków i fragmentów wyłania się nieco inny obraz niż ten, który przedstawiają nam hurraoptymistyczni urzędnicy i zwolennicy rewitalizacji poprzez sektory kreatywne i kulturalne. Kultura często rozwija się w trudnych okolicznościach, zarasta opuszczone budynki i fabryki, ożywia martwe i ciche pamiątki po latach świetności. Nie jest jednak panaceum na brak perspektyw. Sektor kreatywny nigdy nie pozwoli Berlinowi stać się drugim Frankfurtem. Z drugiej strony, ma to i swoje dobre strony. W końcu Berlinie żyje się przyjemnie.
Tobias Rapp, Zagubieni w dźwięku: Berlin, techno i technoturyści, przeł. Izabela Wilkosz, Fundacja Kultural Kolektiv, Kraków 2013