O komandosach i Solidarności napisano już chyba wszystko, ale Modzelewski to dla mnie coś więcej, to bohater.
Jezu, jak się cieszę! Co prawda pełną kieszeń ma Karol Modzelewski, nie ja, ale wszyscy wiemy, że to nie czek nadaje Nike prestiżu. Raczej długa i różnorodna lista nazwisk dotychczasowych laureatów, do której właśnie dopisano Modzelewskiego. Autoironiczny mediewista z imponującym więzienno-opozycyjnym stażem zaskakuje w gronie rozciągającym się od noblisty Miłosza po dwudziestokilkuletnią (wtedy) buntowniczkę Masłowską z kilku powodów.
Przede wszystkim dlatego, że na tle dzieł dotychczas nagrodzonych – dziesięciu powieści, pięciu tomików poezji, zbioru esejów i dramatu – autobiografia wydaje się gatunkiem niemalże „nieliterackim”. Trzymałem kciuki za „poobijanego jeźdźca”, ale w głębi duszy czułem (podobnie jak on?), że w pojedynku z beletrystyką nie ma żadnych szans. Jak miło się czasem pomylić! Ta nagroda to nie tylko hołd dla wielkiego człowieka o świetnym piórze. To też dowartościowanie wszystkich (auto)biografii i wywiadów-rzek, wśród których – jak widać – coraz częściej zdarzają się prawdziwe perełki. Do uznania dla reportażystów już się przyzwyczailiśmy, pora na szacunek dla (auto)biografów.
Że Zajeździmy kobyłę historii jest książką wybitną, nie trzeba dodatkowo przekonywać. Obawiałem się tylko tego, że jurorzy-literaturoznawcy uznają, że finał jest dla Modzelewskiego wystarczającym wyróżnieniem literackim, „doktoratem honoris causa” w świecie pióra i zupełnie pominą wartość literacką samej książki. Konkurencja była w końcu spora – wiadomo było jedynie, że jury nie będzie chciało dalej się droczyć i przyznać nagrody lekceważąco niechętnemu Świetlickiemu. W konkursie pozostawali jeszcze choćby weterani konkursów literackich jak Pilch i Karpowicz oraz świetnie zapowiadające się około-debiuty Pustkowiak i Słomczyńskiego. Przyznanie Nike komuś z tej ostatniej dwójki byłoby cokolwiek zaskakujące, ale nie aż tak, jak było zwycięstwo osoby tak odległej od „środowiska”, jak 77-letni profesor historii.
O komandosach, KOR i Solidarności wszyscy już czytaliśmy – były i narracje historyczne, i dziennikarskie, i autobiograficzne. Pierwsze wydanie Wiary i winy ma w sobie jeszcze tę bezcenną opozycyjną jakość książek drukowanych za granicą. Po Wierze i winie przyszła kolej na następne, równie szczegółowe, pełne dygresji i inspirujące wspomnienia Kuronia. O skali tego pisarstwa mógł przekonać się każdy, kto miał w rękach jego zebraną Autobiografię wydaną przez Krytykę Polityczną. Książka Modzelewskiego, choć nie tak szczegółowa (i jeszcze nie tak legendarna), ma w sobie za to wartość, której z oczywistych względów nie mogą mieć Wiara i wina czy nawet Moja zupa.
Zajeździmy kobyłę historii to więcej niż autobiografia, to też diagnoza – daleka jednak zarówno od coraz bardziej modnego „byliśmy głupi”, jak i od zarozumiałego „ja wiedziałem, że tak będzie”.
Modzelewski po raz kolejny okazuje się wybitnym analitykiem politycznej rzeczywistości, choć z zupełnie innymi intencjami niż dotychczas. Odkąd wraz z Kuroniem napisał List otwarty do partii, minęło akurat tyle czasu, by jego wiara w siłę rewolucji zmalała czy nawet zupełnie zniknęła. Stawia tym samym młodych (zwłaszcza lewicowych) czytelników w trudnej sytuacji – z jednej strony chłoniemy wszystkie jego anegdoty i przemyślenia, z drugiej za nic w świecie nie chcemy mu wierzyć, że nie damy rady zmienić biegu historii w sposób, jaki byśmy chcieli.
Kiedy byłem w przedszkolu, marzyłem o tym, żeby przez moje otwarte okno wleciał Piotruś Pan. W podstawówce oddałbym wszystko, żeby spotkać Harry’ego Pottera. W gimnazjum chętnie zostałbym pacjentem doktora House’a (dośc masochistyczna fantazja, trzeba przyznać). Całe szczęście, że od tego czasu moi bohaterowie stali się bardziej realni i w tym roku mogłem uścisnąć dłoń Karolowi Modzelewskiemu.
W krakowskim Teatrze Groteska organizowane są co jakiś czas spotkania z najróżniejszymi postaciami – cykl, z nie do końca jasnych dla mnie powodów, nazywa się Kulturalna Kontrrewolucja. Byłem właśnie w trakcie lektury Anatomii buntu Andrzeja Friszkego, kiedy całe miasto zaklejono plakatami ze zdjęciem jednego z jej głównych bohaterów, Modzelewskiego właśnie. Prowadzona przez Piotra Mucharskiego, redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, rozmowa dotyczyła przeszłości nie tylko opozycyjnej, ale też tej, którą bohater spotkania przez wiele lat zajmował się zawodowo. Historyk-opozycjonista mówił jednak sporo o transformacji: nie wszystkie z tych historii trafiły do książki. Jak ta, w której bezdomny prosi go imiennie: „Karol, daj pięć złotych”. Czy trzeba więcej dowodów na okrucieństwo terapii szokowej?
Po spotkaniu po autograf Modzelewskiego ustawiła się kolejka czytelników z egzemplarzami Zajeździmy kobyłę historii. Nie miałem jeszcze wtedy książki, ale uznałem, że nie warto marnować takiej okazji i stanąłem na końcu kolejki. Po paru minutach podszedłem nieco zawstydzony do profesora i przyznałem się do niewybaczalnego braku, za to wyznałem, ża bardzo go podziwiam, podziękowałem za wszystko, co zrobił i uścisnąłem mu dłoń. Nie mam autografu, ale mam co opowiadać. Powiecie może, że to głupia historia. Ale czy zbieranie autografów nie jest jeszcze głupsze?
Książkę kupiłem następnego dnia.
Czytaj także:
Lepiej nie mówić, że nie ma takich zwierząt jak narody, dopóki one są [fragment nagrodzonej Nike książki Karola Modzelewskiego]