Po okropnych „Plastikach” przyszła pora na całą serię udanych, nieraz rewelacyjnych spektakli.
Jak już wspominałem, program Boskiej Komedii skonstruowany jest tak, że nie da się zobaczyć wszystkiego. Najbardziej żal dodanych do kalendarium w ostatniej chwili spektakli dyplomowych z wydziałów aktorskich – nie udało mi się pójść chociażby na Marię Stuart z łódzkiej filmówki. Od razu darowałem sobie też krakowskie przedstawienia, które widziałem już wcześniej. Wróg ludu Jana Klaty jest według mnie najlepszy, Podopieczni Miśkiewicza – najważniejsi, ale i tak wszyscy czują, że spośród „tutejszych” największe szanse na nagrody ma Wszystko o mojej matce Borczucha, którego Apokalipsa tryumfowała rok temu. A co pokazali goście spoza Krakowa?
Aktorzy fenomenalnie odgrywają podsłuchane, czasem niezręczne rozmowy telefoniczne, a ojcowskie błędy syn traktuje z dystansem, zrozumieniem i przymrużeniem oka.
Z Los Angeles przyjechała grupa teatralna Early Morning Opera i wystawiła The Institute of Memory. Reżyser Lars Jan – Amerykanin o korzeniach polsko-afgańskich – odnalazł w Instytucie Pamięci Narodowej dokumenty o swoim ojcu, którego ledwo znał. Torturowany przez nazistów, po wojnie uciekł do USA – i współpracował zarówno z CIA, jak i SB, a wszystkie traumy i paranoje nie sprzyjały wychowywaniu syna. Gdy tylko słyszymy „IPN”, odruchowo wyobrażamy sobie ponurą policję historyczną na usługach PiS-u, tymczasem artyści z Early Morning Opera podeszli do tematu z poczuciem humoru. Styl gry przywodzi na myśl najlepsze amerykańskie komedie – aktorzy fenomenalnie odgrywają podsłuchane, czasem niezręczne rozmowy telefoniczne, a ojcowskie błędy syn traktuje z dystansem, zrozumieniem i przymrużeniem oka. Wszystkim, którzy nie mieli okazji zobaczyć spektaklu – a okazja najprawdopodobniej się nie powtórzy – szczerze współczuję, a mnie pozostaje żałować, że poszedłem na TIMe tylko raz.
Na początku festiwalu spektakl o wyjątkowo trudnej relacji z ojcem, pod koniec – Wszystko o mojej matce Borczucha. Takie rzeczy tylko na Boskiej. Na razie jednak Borczuch nie jest ulubieńcem festiwalowej widowni. Wszystko za sprawą Dramatów księżniczek z teatru Mladinsko w Lublanie, gdzie sukcesy święcił chociażby Oliver Frljić. Sztukę autorstwa Elfriede Jelinek, opowieść o kobiecych rozczarowaniach, Borczuch wystawił w swoim stylu, za który przecież tak go lubimy – ale tym razem jego strategia nie zadziałała. Bariera językowa – coś absolutnie oczywistego na międzynarodowych festiwalach – okazała się nie do przejścia w przypadku intensywności tego tekstu, za napisami nie dało się nadążyć. Nie spotkałem ani jednej osoby, która wyszłaby z Dramatów… zadowolona. Mimo wszystko dałbym temu spektaklowi drugą szansę (co oczywiście nie znaczy, że od razu kupuję bilet do Lublany). Wyczuwam w nim wielkość, nawet jeśli nie byłem w stanie jej dostrzec, siedząc na widowni. Może gdybym znał słoweński…?
Nie ma sensu, żebym udawał bezstronnego, pisząc o Robercie Roburze z TR Warszawa. Ktoś mi powiedział, że nie mógłbym być jurorem na festiwalu, bo zawsze wygrywałby Garbaczewski. Uważam go za najjaśniej świecącą gwiazdę polskiego teatru. Dystopijna opowieść o scenarzyście, który w rodzinnych stronach szuka ucieczki przed dyktaturą uzależniającego serialu, jest chyba najlepszym spektaklem w karierze Garbaczewskiego. To, co niektórych w jego teatrze nudzi, a niektórych wręcz odrzuca – niezrozumiałe, przydługie monologi – w Roburze niemal zanika. Wraz z Jakubem Żulczykiem Garbaczewski napisał trzymającą w napięciu adaptację powieści Mirosława Nahacza. Na przerwach nie mogłem się doczekać, aż znowu wpuszczą mnie na salę. Justyna Wasilewska i Paweł Smagała współtworzą odpowiednio głos i ciało tytułowego bohatera, osiągając aktorskie mistrzostwo, a reszta zespołu TR nie zostaje w tyle.
Garbaczewski lubi podkreślać, że równorzędnymi twórcami spektakli są pozostali realizatorzy. I również ja pozwolę sobie wymienić ich wszystkich – wideo Roberta Mleczki, światła Bartosza Nalazka, muzyka Jana Duszyńskiego, a przede wszystkim wybitna (jak zwykle) scenografia Aleksandry Wasilkowskiej. Jakimś cudem rok temu jej niesamowite dekoracje do Hamleta nie zyskały takiego uznania jury jak zestaw ekskluzywnych mebli Małgorzaty Szczęśniak we Francuzach. Mam nadzieję, że tegoroczny werdykt odda jej sprawiedliwość.
czytaj także
Niestety nie udało mi się wejść na Drugi spektakl Anny Karasińskiej. W ciągu jednego wieczoru widziałem natomiast dwa spektakle z Białegostoku, inspirowane zresztą tą samą książką – reportażem Marcina Kąckiego pt. Białystok. Pierwszy, Biała siła, czarna pamięć w reżyserii Piotra Ratajczaka, zaczyna się od awantury, którą urządza widz-patriota (a w rzeczywistości aktor białostockiego zespołu). Widziałem w Starym Teatrze zbyt wiele prawicowego darcia mordy – takiego na serio – żeby tego typu chwyty robiły na mnie wrażenie. Momentami spektakl popada w przesadną słuszność, ale przeważają historie ciekawe i nieoczywiste – twórcy bardzo trafnie zdecydowali się nie pastwić nad Białymstokiem, pokazując ksenofobię i historyczny antysemityzm jako polski, a nie tylko podlaski fenomen.
Biała siła, czarna pamięć to niewątpliwy sukces Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki, jednak mnie bardziej poruszył czterogodzinny (!) spektakl dyplomowy białostockich studentów – Pospolite żywoty martwych Polaków. Przez pierwszą godzinę oglądamy serię niefortunnie zmontowanych scenek z tezą na temat polsko-żydowskiej historii (i teraźniejszości) stolicy Podlasia i okolic. Wygląda to nieco jak przedstawienie przygotowane na koniec kilkudniowych warsztatów tolerancji – tylko nadzwyczajnie dobrze zagrane. Tym większym szokiem była dla mnie druga część. Po przerwie zaczął się zupełnie inny spektakl. Coś na kształt autentycznie zabawnej, dobrze napisanej komedii romantycznej, w finale której miłości i miłostki niespodziewanie komplikują się wobec marszu przeciw islamizacji Polski, a sympatyczny i troskliwy ksiądz okazuje się wierną kopią Jacka Międlara. I choć brzmi to niewiarygodnie, erotyczny sen skrywającego swój homoseksualizm ONR-owca, w którym kocha się on z lalkowym Żydem (a rano spala go na demonstracji), jest chyba najpiękniejszą, najdelikatniejszą i najprawdziwszą sceną miłosną, jaką kiedykolwiek widziałem w teatrze.
Krótki zarys wszystkiego – największe rozczarowanie festiwalu. Nie mogłem się doczekać spektaklu grupy Cloud Theater. Liczyłem na teatralno-technologiczne zabawy – takie jak u Garbaczewskiego czy Twarkowskiego z IP Group, tylko jeszcze radykalniejsze. W pewnym sensie dostałem to, czego chciałem. Wyświetlana na ekranie cyfrowa scenografia, po której „poruszają się” nagrywani na żywo aktorzy-tancerze (w rzeczywistości pełzający po czarnej podłodze), to technologiczny majstersztyk i choreograficzna perfekcja. Niestety, wykład z historii świata nie trzyma w napięciu, a z intrygujących pomysłów uzbierałoby się jakieś kilka minut – na prawie dwie godziny multimedialnego spektaklu. Organizmy jednokomórkowe, małpy, ludzie, pierwsza i druga wojna światowa, rozbiory, niepodległość, PRL, Coca-Cola, Facebook, UE, atak na WTC… Pod względem dramaturgicznym ciekawsze było popularne kilka lat temu malowanie piaskiem na szkle w Mam talent.
czytaj także
Na szczęście honor poniedziałku uratował pokaz Każdy dostanie to, w co wierzy duetu Rubin i Janiczak – być może na festiwalu udał się lepiej niż kiedykolwiek w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Trupa Wolanda odwiedza nie Moskwę, a warszawską Pragę (a na Boskiej – Nową Hutę) i zadaje widzom pytania, na które mogą odpowiadać, wciskając zielone lub czerwone guziki (trochę jak w sejmie). Chodzący po gigantycznym stole aktorzy nieustannie prowokują widownię, a na festiwalu postanowili ze szczególną uwagą zająć się jurorami. Nie zawsze trafnie – przez dwie trzecie spektaklu co chwilę zaczepiali Craiga z USA, by z zaskoczeniem odkryć, że wbrew ich nadziejom nie jest on członkiem jury. Efekt komiczny został tym samym cudownie spotęgowany.
Zachwycił mnie Schubert. Romantyczna kompozycja na dwunastu wykonawców i kwartet smyczkowy z Wałbrzycha – miasta, gdzie ze szczególną troską pielęgnuje się młode talenty reżyserskie. Magdzie Szpecht udało się stworzyć spektakl, który aż chce się przytulić. Grana na żywo muzyka pioniera romantyzmu – z lekkimi wtrętami kompozytora Wojtka Blecharza – stwarza wyjątkową atmosferę, a choreografia Pawła Sakowicza – niesamowite połączenie między profesjonalnymi aktorami i występującymi gościnnie studentami Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Mimo przytaczanych fragmentów pamiętnika Schuberta, schorowanego, samotnego i nieszczęśliwego, ze spektaklu nie sposób nie wyjść uśmiechniętym.
W Dybuku Anny Smolar podobało mi się chyba wszystko, ale zacznę od fenomenalnej, „zdublowanej” scenografii Anny Met. Więcej nie zdradzam, polecam udać się do Bydgoszczy, gdzie spektakl grany jest regularnie. Za dramaturgię odpowiadał Ignacy Karpowicz wraz zespołem aktorskim. Do klasycznej historii nieszczęśliwej miłości Lei i Chonena dopisali tragedię, które ciągle zdarzają się we współczesnych szkołach. Niby nic nowego – wielka nastoletnia miłość, kompromitujące nagranie wrzucone do internetu, samobójstwo – ale opowiedziane równolegle z Dybukiem An-skiego działa nadzwyczajnie mocno. Hania Maciąg, Janek Sobolewski, Michał Wanio i Irena Melcer są wspaniali jako gimnazjaliści – śmieszni, idealnie nieporadni i autentyczni. Trudno przewidzieć, jak potraktują spektakl zagraniczni jurorzy, ale jestem niemal pewien, że Paszport „Polityki” powędruje w styczniu właśnie do Smolar.
W nocy przyznanie nagród, a już jutro moja relacja z końcówki festiwalu i komentarz do werdyktu.
**Dziennik Opinii nr 350/2016 (1550)