Kultura

Holland: Poraża mnie brak wrażliwości u krytyków „Idy”

Trudno nam rozmawiać o polityczności dzieła filmowego bez ryzyka prymitywnej redukcji.

Cezary Michalski: Chciałem z panią porozmawiać o dwóch serialach: House of Cards (startuje właśnie jego trzecia seria, której dwa odcinki pani wyreżyserowała) i Newsroom. Ale muszę zacząć od Idy. Także dlatego, że przy House of Cards i Newsroomie będę pytał o polityczny i etyczny sens tych dzieł, czyli będę ryzykował „redukcyjną interpretację”. W przypadku Idy jest zupełnie inny problem. Wydaje się, że polityczne interpretacje tego filmu nie mają nic wspólnego z dziełem.

Agnieszka Holland: Większość tych interpretacji, i to idących zarówno z „prawej”, jak i „lewej” strony, pokazuje głębokie zideologizowanie naszego życia i odbioru rzeczywistości. Jak gdyby nie sposób już było odbierać i rozumieć innych języków niż te rządzące się gramatyką sporu ideologicznego lub quasi-politycznego. To tak, jakby ktoś napisał poemat po angielsku i pojawiłyby się wobec niego straszne pretensje, że pisze w jakimś obcym, niezrozumiałym, niepolskim języku.

Jeśli jednak ktoś napisałby poemat po angielsku, ale np. o powstaniu listopadowym, zaczęłyby się pretensje, czemu on nie wytłumaczył roli Rosjan i tego, skąd się wziął Piotr Wysocki. W tym „poemacie napisanym po angielsku” zostają użyte obrazy z historii stosunków polsko-żydowskich, wyjątkowo bolesne. One zostają przez Pawlikowskiego użyte w zupełnie innej niż historyczna czy polityczna funkcji, ale i tak zaczęła się jatka.

W odbiorze dzieła sztuki powinno być jednak kluczowym to, jak te obrazy, nawet „wzięte z historii”, są użyte w sztuce. Moralność zawiera się także w formie, przesłanie nie tylko nie musi, ale nie powinno być trywialnie proste.

Naprawdę nie jest tak, że dzieło sztuki musi wyrażać jakąś tezę historyczną czy polityczną. Ono nie musi wyważać proporcji, oddawać obiektywnej historycznej sprawiedliwości. To jest nieporozumienie.

Język sztuki jest zupełnie inny, kieruje się innymi motywacjami, inne kategorie opisują tego typu dzieło. Oczywiście wiele polskich filmów ma publicystyczne założenia. My myślimy o sztuce publicystycznie, w kategoriach racji, idei, zero-jedynkowej konfrontacji. Na zasadzie „moja prawda jest jedyna słuszna, więc twoja prawda, twój punkt widzenia nie może być nawet brany pod uwagę”. Ale to jest jakiś socrealizm, zaprzeczenie samej istoty obowiązku artysty. Takie myślenie rozlewa się u nas na wszystko, także na odbiór sztuki. „A ten artysta to w swoim dziele moją czy twoją prawdę przedstawił? Po której stronie on się opowiedział?”. Wcześniej aż w takim stopniu tego w Polsce nie było. A jeśli, to tego typu model odbioru dotyczył raczej pewnego typu endeckiej świadomości, gdzie do wszystkiego przykładało się strychulec polityki historycznej, słuszności ideowej, moralności rozumianej bardzo wąsko i instrumentalnie .

Tutaj mieliśmy jednak wątpliwości także z „nieendeckiej” strony. Z „endeckiej”, że Ida wybiela „żydokomunę” i oskarża Polaków. Z „nieendeckiej”, że powtarza antysemickie stereotypy i wybiela Polaków.

To jest niepokojące. Okazuje się, że ten sposób myślenia, ta choroba dotknęła już wszystkich. To zero-jedynkowe postrzeganie rzeczywistości i towarzysząca mu instrumentalizacja sztuki. Pamiętam jak taki model odbioru dzieła sztuki pojawił się w PRL, przed 1968 rokiem. Atakowanie Popiołów Wajdy czy utworów Mrożka. To wszystko, co w okolicach 1968 roku przybrało już formy faszyzujące.

Ale to się odbijało także na interpretacji sztuki kontestującej narodowe stereotypy. Sprowadzało czasem tę interpretację do pytania, czy dane dzieło wystarczająco zdemaskowało, zdekonstruowało stereotypy, czy też jeszcze się w te stereotypy wpisuje. Redukcja może być odpowiedzią na redukcję. Tak jak w przypadku Idy. Zatem gdzie tu „nowość”?

Tamten spór dotyczył bardzo wyraźnie światopoglądowo zorientowanych środowisk, które z kolei przeciwstawiały się oficjalnej linii partii. Najpierw socrealizmowi, potem moczaryzmowi.

Później kino moralnego niepokoju też bywało redukowane wyłącznie do sporu politycznego, mimo że w jego obrębie powstawały także dzieła bardziej suwerenne wobec polityki.

Jednak to się nie działo w sposób tak prymitywny jak teraz. Jeśli chodzi o kino moralnego niepokoju, oczywiście wszyscy jakoś przeczuwali, że to jest „antyreżimowe”. Niektóre z tych filmów były bardziej publicystyczne, ale te, które nie były, mogły liczyć na w miarę wrażliwy odbiór. W przypadku krytyków Idy tym, co mnie najbardziej poraża, jest całkowite odcięcie wrażliwości. Mówiąc najszerzej, estetycznej. Nie tylko na piękno, ale na każdy suwerenny wobec polityki czy ideologii wymiar dzieła filmowego. To zostało kompletne unieważnione. Moim zdaniem ten stan ducha i umysłu, to w jakiejś części wina dwudziestu lat zupełnej zapaści edukacji dotyczącej odbioru sztuki. To zostało wyrzucone ze szkół, z mediów publicznych, zewsząd. I ludzie nie mają żadnych narzędzi, żeby odbierać ekspresję artystyczną jako coś autonomicznego w stosunku do publicystyki, do politycznych zaangażowań. Jeśli nawet przeżywają jakieś dzieło na zasadzie czystego odbioru emocjonalnego, to często nie wiedzą, czy mają do tego w ogóle prawo. Ostatecznie zawsze wygrywa porządek ideologiczny, który ma pretensję do szeregowania wszystkich dziedzin.

My bardzo długo z Agatą zwlekaliśmy z obejrzeniem Idy. Właśnie z powodu tego zalewu redukcyjnych interpretacji, które zupełnie odbierały zainteresowanie dla filmu. Że z jednej strony jest „za cukierkowy” i powiela „antysemickie stereotypy”. A z drugiej strony „prawdziwi Polacy” czują się nim zranieni. Baliśmy się tego, co zobaczymy, bo te języki już wcześniej nas wykończyły psychicznie, a one się przecież tak świetnie czuły „rozmawiając o Idzie”. W końcu, kiedy Idę obejrzeliśmy, jakieś parę tygodni przed całym tym sezonem nagrodowym, zaszokowało nas, jak dalece to wszystko nie miało nic wspólnego z filmem. Z tymi wszystkimi składnikami, z jakich Polska Pawlikowskiego jest w tym filmie zrobiona. Ona jest przecież zrobiona z innych filmów, gdzieś tak od Noża w wodzie, po Niewinnych czarodziejów

Także z Hasa, z Kawalerowicza, a przede wszystkim z wczesnego Kutza – Nikt nie woła, Milczenie

…i z tymi historiami dwóch kobiet, które chcą wrócić do życia albo się utrzymać przy życiu, ale nie mogą. Odbijają się od własnej traumy i rezygnują. Powrót do zakonu jest tak samo wycofaniem się z życia, jak samobójstwo. Wszystko inne jest tylko materiałem tego dzieła, a nie celem czy „stanowiskiem w sprawie”. Agata bardzo emocjonalnie ten film odebrała, a ja byłem zdumiony, że można było tak rozpędzić te redukcyjne machiny interpretacyjne, które kompletnie nie mają nic wspólnego z dziełem.

O filmie ta polska dyskusja rzeczywiście niewiele mówi. Film Pawła jest niewątpliwym dziełem sztuki. Oczywiście można go atakować za kombinację tematu z tak ostentacyjną estetyzacją. Ale w ten sposób można by też powiedzieć, że na przykład poematy Celana są zbyt dziwaczne, zbyt wysublimowane jak na to, o czym mówią.

I jak na całą teorię Celana, że należy całkowicie zrezygnować z estetyzacji wobec tego, o czym on chce i musi mówić.

Kiedy robi się literaturę czy film, to każdy wybór sposobu opowiadania jest wyborem estetycznym. I potem, w odbiorze, liczy się  spotkanie wrażliwości artystycznej twórcy i odbiorcy. Pewna umowa, w którą wchodzimy lub nie. Unieważnianie tej umowy, redukowanie jej do „właściwej czy niewłaściwej wizji historii” jest zupełnie obok tego filmu. Widz ma mieć prawo do uczciwego przeżycia emocjonalno-estetycznego. Potem dopiero może dokonywać jakichś konkluzji, odnosić się do swych doświadczeń, wreszcie odrzucić przekaz… Ale potrzeba kastracji tego przekazu świadczy o odbiorcy, nie o dziele.

Dla mnie polskie reakcje, o których pan mówi, pokazują prawdę nie o Idzie, ale o tym, jak bardzo my wszyscy w Polsce jesteśmy obolali. I niestety nie tylko obolali, ale też ogłupiali. Jak bardzo nasze postrzeganie uległo prymitywizacji.

Mnie zresztą zaskoczyły głównie reakcje lewicowe, bo prawicowych się spodziewałam. Prawicowe były tym wyrazistsze, im bardziej prawica tego filmu nie oglądała. Ja trafiłam na dyskusję o Idzie w programie Hala odlotów na TV Kultura. Oni tam zaprosili prawicowca z jakiejś organizacji zajmującej się „obroną dobrego imienia…”. Był na swój sposób odważny, bo przyszedł do grona ludzi, którzy mieli zupełnie inne poglądy niż on. Ale kiedy Anda Rottenberg go przycisnęła, okazało się, że Idy nie widział. Nie wiem, kto ten film „dla nich” oglądał, jacy ideolodzy to wspólne stanowisko wypracowali, te wszystkie gotowce. Ale niestety także po drugiej stronie spotkałam się z zacietrzewieniem świadczącym o niemożności zobaczenia wielowarstwowości przedstawionych postaci i ich wyborów. Kastracja tej warstwy pozwoliła zredukować ją do konkluzji, że Wanda jest stereotypem antysemickim.

Sam Pawlikowski przyznał, że ta postać została w jakiś sposób zbudowana na postaci Heleny Wolińskiej-Brus. Chciał nawet zrobić o niej film dokumentalny, ale się nie zgodziła. Jednak znowu, tam gdzie jedni zobaczyli antysemityzm, inni zobaczyli „wybielanie krwawej żydokomuny”. A w filmie Pawlikowskiego ta postać była potrzebna do czegoś zupełnie innego, do tych jego badań podstawowych nad niemożliwością posttraumatycznego życia w Polsce. I niemożnością takiego życia w ogóle, bo przecież nawet Polska jest tu dekoracją uniwersalnego tematu.

Nawiasem mówiąc, nie „zbudowana na Wolińskiej”, ale zainspirowana osobistym spotkaniem z nią i pytaniami, jakie Pawłowi to spotkanie nasunęło. Dysonans między uczynkami, a osobą, którą poznał. Ale ma pan rację, oceny postaci Wandy wskazują na kompletny brak narzędzi do tego, żeby odbierać dzieło sztuki jako takie. W Polsce trzeba je wpisać w zupełnie inny porządek, publicystyczny, polityczny…  I wtedy się z nim rozprawiać. Oczywiście są dzieła, które w taki porządek dają się wpisać, bardziej publicystyczne, bardziej w intencji twórcy „zaangażowane” czy „demaskatorskie”. Ale akurat z Idą te publicystyczne odczytania wiele wspólnego nie mają.

To paradoks, że tego typu redukcja narasta akurat dzisiaj. To było bardziej zrozumiałe w PRL, gdzie życie polityczne było stłumione. W Polsce w ogóle mieliśmy od rozbiorów głównie „parlamenty pisarzy”, gdzie lewicą był Mickiewicz, a prawicą Krasiński…, bo własnego państwa czy parlamentu politycznego nie było. Ale my teraz mamy parlament, mamy dziennikarstwo polityczne, bardzo różnorodne. Tymczasem lider opozycji występuje po nocy oskarowej i mówi do swojego elektoratu, że lepiej, jakby Oscara dostał film o rotmistrzu Pileckim.

Tak, lepiej żeby Oscara dostał film, który w ogóle jeszcze nie powstał. To typowo PiS-owska logika, oni na każdym poziomie żyją w matriksie. Równie typowe jest: „filmu co prawda nie widziałem, ale swoje wiem”. Dla nich możliwość obcowania z utworem artystycznym jest tak spłaszczona, że streszczenie ideologiczne wystarczy za cały odbiór. Niestety, dotyczy to nie tylko ich. Lewica uznała, że to jest antysemickie, bo „żydokomuna”… Ale przecież byli realni ludzie, z realną historią traum. A kolejnym dowodem na „prawicowość” tego filmu ma być to, że druga bohaterka wraca do klasztoru.

Przecież ten powrót do klasztoru nie jest żadnym „słusznym wyborem religii ratującej życie” przeciwstawionym „niesłusznemu wyborowi samobójstwa”. To są dwa sposoby na odejście, wobec niezdolności do życia po traumie. Mimo różnych prób, choćby bardzo się chciało – jazz, chłopak – nic się z tego nie klei.

Tak, ale pana myślenie idzie w stronę komplikacji, złożoności, paradoksów. A nasi Żdanowowie to odrzucają. Nie wiem, jak można tak się cofnąć. Przecież z takim nastawieniem nie dałoby się czytać żadnej wielkiej literatury – od tragedii greckich, Szekspira po Czechowa, Dostojewskiego, Stendhala, Kafkę, Camusa, Houellebecqa… Może to się bierze z faktu, że w Polsce nigdy nie mieliśmy wielkiej literatury psychologicznej, żadnej wielkiej epiki. I nasza rzeczywistość nie została przepracowana artystycznie. A teraz się okazuje, że ludzie naprawdę inteligentni, z wrażliwością, tyle że uczestniczący w tym polskim sporze od lat, nie są w stanie odebrać przejrzystego w sumie filmu. Ten film jest bolesny i wieloznaczny, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Stwarza przestrzeń, która jest na tyle nienapchana jakimiś nachalnymi sensami, że każdy może tam włożyć swoje emocje. I cały świat wkłada tam swoje emocje po to, aby doznać jakiejś poznawczej iluminacji. O tym świadczą nie tylko nagrody dla Idy, ale też bardzo ciekawe interpretacje, jakie ten film miał poza Polską. Natomiast kiedy Polacy wkładają w to swoje emocje, zaczynają się w ramach tego bardzo delikatnego w gruncie rzeczy naczynia potwornie naparzać. Niszcząc to, co jest tam udane i piękne.

Teraz sam poproszę panią o polityczną i etyczną dekonstrukcję House of CardsNewsroomu. To są seriale polityczne, kino polityczne, ale przecież są także dziełem artystycznym, mają formę, obsadę aktorską. I może być tak, że dzieło zawierające przesłanie perwersyjne, z którym się nie zgadzamy, jest po prostu lepiej zrobione, ma lepszego reżysera, aktorów. A dzieło, które chciałoby służyć wartościom przez nas podzielanym, okazuje się gorzej zrobione, słabsze. Czy tak rzeczywiście jest w przypadku House of Cards, które stało się dziełem kultowym, i Newsroomu, uważanego za dzieło „naiwne” i „sentymentalne”?

„New York Times” zdążył zamieścić recenzję, że trzeci sezon jest nudny, bo Frank już nie jest tak interesująco zły, tylko musi nagle uprawiać codzienną politykę prezydencką.

House of Cards od początku wydawał mi się dobrze zrobiony, ale niebezpieczny i nihilistyczny. Dlatego, że widziałem reakcje na ten serial w kręgach politycznych, PR-owych, dziennikarskich. Najostrzejszy pamflet na liberalną demokrację został uznany przez jej praktyków za najbardziej wiarygodny obraz jej funkcjonowania. Wszyscy nagle „chcieli być jak Frank Underwood” uważając każdy inny model uprawiania polityki za „naiwność”. Z kolei twórca Newsroomu Aaron Sorkin zrobił wcześniej serial The West Wing (w Polsce pokazywany jako Prezydencki poker), czyli przeciwieństwo House of Cards, o „dobrym prezydencie Demokratów”, który stara się uprawiać politykę zorientowaną na cele społeczne, państwowe, a nie na samo utrzymanie władzy. Podobnie zrobiony jest Newsroom. Obrona mediów misyjnych przed komercją i tabloidem jako podstawowy front obrony liberalnej demokracji w ogóle. Ja teraz dokonuję tej samej redukcji, którą wspólnie oprotestowaliśmy przy Idzie. Do jakiego stopnia to jest uprawnione?

To są jednak dwie różne rzeczy. Oba te seriale są rzeczywiście „kinem politycznym”. Ida nim nie jest. No i oczywiście serial telewizyjny to forma bardziej utylitarna, sam proces jego powstawania też jest bardziej utylitarny. To nie dzieło autorskie, nie liryczny wyraz czyjejś osobowości, inaczej się to ocenia. Tak więc w przypadku House of Cards uprawnione jest pytanie – niezależnie od oceny warsztatu filmowego – dlaczego ten serial stał się tak popularny i dlaczego stał się tak popularny właśnie w kręgach politycznych? Ja nie chcę mówić, że on jest niemoralny, obrzydliwy… Jest, jaki jest. Każdą rzecz można opowiedzieć w formie artystycznej. Ale jak o nas świadczy odbiór przedstawionego w tym serialu świata? I jak świadczy o naszym porządku moralnym i politycznym ten typ fascynacji, który ja także dostrzegam?

Pamflet na nas samych odbieramy jako wzorzec postępowania. To tak jakby katolik po przeczytaniu Komedii Dantego zaczął się wzorować na mieszkańcach „Piekła”. Uznał, że to jest istota człowieczeństwa. Choć tak również czasami bywało.

Tutaj nawet nie o to chodzi. To by świadczyło jedynie o prymitywizmie odbioru.

Albo o zepsuciu.

Albo o zepsuciu. Ale moim zdaniem to przede wszystkim świadczy o naszych czasach. To że The West Wing Sorkina, serial z zeszłego jeszcze stulecia, który bardzo lubiłam, miał w sobie taką poczciwość. I że Sorkin próbował tę poczciwość zastosować dzisiaj, zrobić podobny serial o mediach. Ale to się zderzyło ze ścianą dzisiejszej, innej już rzeczywistości. I z naszą dzisiejszą wiedzą o świecie. Okazało się, że Sorkinowski idealizm wówczas jeszcze działał, a dziś się nie sprawdza. Widownia nie wierzy w jego atrakcyjność i koherencję.

Pani prawie w tym samym czasie zrobiła równie jeszcze idealistyczny serial Ekipa. Dziś jednak, zamiast przy Newsroomie, przyjęła pani zaproszenie do pracy przy House of Cards.

W międzyczasie wiara w świat – w ogóle w świat, a w świat liberalnej demokracji szczególnie – uległa jakiemuś szalonemu pogruchotaniu. W momencie, kiedy robiliśmy Ekipę, czasy były inne. I przyświecała nam misyjna potrzeba edukowania ludzi do uczestnictwa w trochę lepszej, partycypacyjnej polityce. A dziś moja praca przy House of Cards to już była czysta ciekawość zawodowa. Nie fascynuje mnie przekaz House of Cards. Robię od czasu do czasu odcinki seriali, które mnie interesują z czysto warsztatowego punktu widzenia. Kiedy zaproponowano mi pracę przy tym serialu, to było oczywiście wyróżnienie zawodowe, bo oni bardzo pilnują jakości. Uznałam więc, że warto spróbować, zobaczyć, jak to jest robione. Zresztą realizacyjnie to się okazało dość nudne. Serial został dość dokładnie sformatowany przez Davida Finchera, więc reżysersko nie było to jakoś wyjątkowo ciekawe doświadczenie, poza może spotkaniem z głównymi aktorami. Ale ci też mieli już swoje terytorium i role „obsikane”. Natomiast dało mi do myślenia, że kiedy się pojawiła w Polsce, a także we Francji informacja, że będę robiła parę odcinków House of Cards, wybuchło wokół mnie podniecenie większe niż to, kiedy Pawlikowski wygrał Idą Oscara. Nikt nie chciał ze mną o niczym innym rozmawiać, znajomi, dziennikarze, nawet politycy. Telefony się urywały, w końcu musiałam zmienić numer komórki.

To świadczy o sukcesie House of Cards. Sacrum polityki, a pani się o to ociera, współtworzy.

Właśnie, fascynacja i podniecenie. Spotkałam się wtedy nawet z jednym czy drugim polskim politykiem. I pytali mnie tylko o to, czy ja uważam, że ten czy ów jest polskim Frankiem Underwoodem. Oczywiście były dwie frakcje, jedni uważali, że Underwood to Tusk, inni, że Schetyna. Ja sądzę, że Tusk myśli, że Schetyna jest Underwoodem. Stąd ich konflikt. To trochę żarty, ale…

Podobna fascynacja ogarnęła dziennikarzy politycznych i PR-owców. I to zarówno ze strony PO, jak i PiS. Oni w ten sposób dają też do zrozumienia, że sami nie ulegają tej nienawiści, którą rozpętują. „My jesteśmy jak Frank Underwood, nam zależy tylko na wygranej”. A House of Cards ma być nobilitacją tej metody, bo „w Ameryce tak robią”. Zresztą otoczenie Putina też się zachwyca Frankiem Underwoodem, a ostatnio nawet Obama powiedział, że to jest najlepszy serial o polityce.

Coś się porobiło w tym świecie. Narastająca fascynacja złem, która może się skończyć w taki sposób, że to zło się spełni w realu. A jak dojdzie do katastrofy, ludzie otrzeźwieją, tylko że połowy z nich już nie będzie.

Tymczasem w Europie obrońcy Unii, do których sam się zaliczam, coraz bardziej czują się jak McAvoy z Newsroomu. Wydaje się im, że są coraz bardziej bezsilnymi obrońcami czegoś, co jest bardzo słabe. Mając po drugiej stronie „alternatywy” populistyczne, prawicowe i lewicowe, żwawe, cyniczne, czasem fanatyczne.

Mamy dyskurs Orbana, że „Europa jest naiwna, a ja jestem realistą”. Mamy fascynację Putinem, która się rozlewa po świecie. I to nie tylko wśród prawicy, także wśród lewicy. Trochę jak odbiór Idy atakowanej z obu stron, widać że lewica i prawica podobnie dziś odbierają rzeczywistość. Ale to nie tylko z ideowym radykalizmem jest związane.

Czytałam o badaniach wśród amerykańskich studentów, sprzed pół roku, gdzie się okazało, że Putin jest dla nich wzorem politycznej skuteczności. W Polsce tę zmianę pierwszy poczuł Jarosław Kaczyński.

Walcząc z „imposybilizmem”, który nie pozwala osiągnąć celów politycznych, jeśli jest się skrępowanym prawem, normami, instytucjami…

Choć jeszcze w wersji Kaczyńskiego miało to tłumaczyć nihilizm walki politycznej poprzez „daleki szlachetny cel, który nam przyświeca”. Już jednak dwaj najlepsi PR-owcy Kaczyńskiego, Kamiński i Bielan, z których zresztą jeden jest teraz PR-owcem Platformy, w bardziej prywatnych rozmowach z rówieśnikami szydzili sobie także z naiwności Kaczyńskiego i jego „dalekich celów”. Tylko jego nihilizm środków ich fascynował. A nie sądzę, żeby to dotyczyło wyłącznie PiS. Pani mówiła o fascynacji Underwoodem, gdzie pod „Franka” podstawia się Tuska albo Schetynę.

Ja sama, kiedy próbuję dziś mówić o ideach wolnościowych, mam wrażenie, że słyszę jakąś zdartą płytę. Mimo że wciąż w to wierzę. I mimo iż wiem, że alternatywa jest czymś zupełnie upiornym. Mnie wcale tak nie podnieca „alternatywność” Syrizy, nie mówiąc już o alternatywach w postaci populizmów prawicowych. Ale nie mamy języka, żeby o demokracji opowiadać w sposób przekonujący. Wobec tego wszystkiego, o czym wiemy na temat praktyki politycznej.

Czy to co pani mówi o „zdartej płycie” przenosi się na tę nierównowagę pomiędzy siłą pamfletów na liberalną demokrację, w rodzaju House of Cards, i bezradnością Newsroomu jako heroicznego wzorca? Czy nie da się choćby wyszydzić patosu Underwoodowskiego zła?

To dotyczy nie tylko seriali politycznych. Ta zmiana jest bardzo wyraźna, można ją wyczuć, kiedy się rozmawia na temat jakiegokolwiek projektu z osobami odpowiedzialnymi za zamawianie filmów czy seriali w różnych stacjach telewizyjnych czy dużych wytwórniach. Kiedy zaczęłam jeździć do Stanów w latach 90., kryterium oceny projektu było: „czy bohater jest sympatyczny”. Co mnie zresztą śmieszyło, bo wydawało mi się przeciwne dobrej dramaturgii. Jak pan pomyśli o Szekspirze czy Dostojewskim, to nie są dzieła zbudowane na „sympatycznym bohaterze”.

Ale to było jeszcze kryterium „purytańsko-liberalne”.

To przecież nie są ludzie, którzy się kierują ideami, oni się kierują rynkiem. Mają oczywiście swoje poglądy i ideały, ale decyzja o uruchomieniu projektu, o zainwestowaniu pieniędzy nie od tego zależy. Oni wtedy wiedzieli, jakie są oczekiwania widzów. A dziś wiedzą, że się zmieniły. Dzisiaj nie przepchnie pan projektu z sympatycznym bohaterem, szczególnie w serialu. Jeśli pan popatrzy na produkcje, które miały największe powodzenie – Breaking BadDexterSopranos, a nawet Mad Men – to ich bohaterowie są źli, czasem perwersyjni, szalenie dwuznaczni.

Coś się zmieniło, ludzie chcą oglądać na ekranie zło, a nie dobro. Myślę, że to się bierze z jakiegoś rozczarowania, zmęczenia rzeczywistością. I obawiam się niestety, że to zło musi się zrealizować w realu, żeby utracić swoją „atrakcyjność”.

Zastanawiam się, kiedy ten trend fascynacji złem się skończy. Po drugim sezonie House of Cards miałam wrażenie, że bohater doszedł do ściany, dalej nie może pójść, to zaczyna być już nawet nie soap operowe, choćby i w wersji mrocznej soap opery, ale właśnie patologiczne. Ale w trzecim sezonie scenarzyści zrobili jednak myk, konfrontując Underwooda z realnością władzy. Gdyby nie to, w tym trzecim sezonie on by musiał już tylko rżnąć wszystkich na okrągło, zostać politycznym mordercą seryjnym. To by było już zupełnie nierealistyczne w kontekście Ameryki. W Rosji, czemu nie? Może by tak zrobili remake?

Zło skonfrontowane z realnością władzy, z realnością naszego życia, z każdą realnością zaczyna być „banalne”, traci urok fantazji. Pani zacytowała krytyka z „New York Times”, który pewnie fascynował się „złem Underwooda” w dwóch pierwszych seriach, a teraz Underwood skonfrontowany z codziennością rządzenia wydał mu się „nudny”.

Nie można aż tak fantazjować w zderzeniu z rzeczywistością. I teraz, w nowym sezonie, to zło Underwooda zrobiło się bardziej dwuznaczne, dla mnie ciekawsze, a dla odbiorców…? Nie wiem. Może mniej ciekawe, może wolą cyniczne fantazjowanie. W realu zło przestaje być jakąś fantazją na temat fascynującej „alternatywy”. Zaczyna nas atakować brutalnie, ze wszystkich stron. Gdziekolwiek się pociągnie za jakiś sznurek, tam wszystko się pruje, w polityce światowej, w poszczególnych krajach. Jeszcze tak niedawno, pamiętam, walczyliśmy z grupą przyjaciół o niezawisłe i silne media publiczne, co nie zostało zresztą zwieńczone sukcesem, politycy nas załatwili odmownie. Ale mieliśmy przekonanie, że to jest ważna, ale strasznie skorumpowana dziedzina. I że jak się odbuduje wartościowe media publiczne, zmieni się jakość polskiego życia publicznego. Dzisiaj mam już uczucie, że nie ma po co walczyć o media publiczne, że wszystko albo prawie wszystko trzeba by zresetować. Takie jest przynajmniej powszechne wrażenie: tyle dookoła problemów i zepsucia, słabości i egoizmów, że nie ma co się bawić w pozytywistyczne naprawy – trzeba to totalnie ciachnąć. Dlatego ciężko przejąć się bohaterami, którzy walczą o małe zmiany, o małą, ale konkretną uczciwość, przestrzeganie podstawowych zasad, choćby wokół siebie. Wszystkim się wydaje, że to jest donkiszoteria, że oni funkcjonują w świecie, w którym wszystkie mechanizmy są przeżarte korupcją, kłamstwem, prywatą. A ludzi, którzy starają się temu przeciwdziałać, postrzega się nie tylko jako nieskutecznych, ale w jakimś sensie żałosnych. Stąd to narastające oczekiwanie wielkiego resetu. Dziadek mojego czeskiego kolegi ze szkoły filmowej w Pradze mawiał do niego: „wolę cię martwym niż poczciwym”. I wnuczek wyciągnął z tego wnioski. Teraz staje się to ogólnym zaleceniem. I tak Frank Underwood został bohaterem naszych czasów.

Wystarczy pamiętać trochę więcej niż ostatnią dekadę czy dwie, żeby wiedzieć, że zasada „wielkiego resetu” też się nie sprawdza. Weimar był upadły, zepsuty, a totalny reset, który proponowali zarówno niemieccy komuniści, jak i naziści, choć to się ostatecznie nazistom udało, okazał się czymś nieporównanie potworniejszym niż Weimar. A jak się to wszystko przetoczyło, zrozumieliśmy na chwilę wartość liberalnej demokracji i piękno jej „małego heroizmu”.

Pan mi tego nie musi mówić, właśnie dlatego jestem tak przerażona. Także dla mnie wielki reset to jest iluzja. Jedynym wyjściem – wiem to bardzo dobrze – jest pracowite rozsupływanie tych kolejnych supłów, które się tworzą. Przyjęcie odpowiedzialności za to, co się samemu zepsuło. Ale jakoś ludzie nie mają cierpliwości do takich działań. Jakoś one nie zachwycają…

House of Cards fascynuje z jednej strony cyników, ale z drugiej strony także radykalnych apokaliptyków z prawa i lewa, bo to wymusza wielki reset, „sami widzicie, że w tej liberalnej demokracji czy w tej UE nie ma już nic do uratowania”. Mnie się obie te fascynacje nie podobają, ale z drugiej strony widzę też, jak Sorkin grzęźnie w tym, co pani nazwała „zdartą płytą” albo „poczciwością”. Tak samo jak my, kiedy powtarzamy, że Unia jest lepsza od Putina, chadecja lepsza od Frontu Narodowego, a socjaldemokracja być może jednak lepsza od Syrizy. Może to rzemiosło Sorkina jest gorsze, może aktorzy, a może to jest problem epoki?

Ja myślę, że to jest problem epoki. Jeff Daniels grający Willa McAvoya w Newsroomie jest bardzo dobrym aktorem. Nie gorszym, choć może mniej charyzmatycznym od Kevina Spacey.

Nawiasem mówiąc, zawsze mnie wkurzało to zachwycanie się „charyzmą” polityków, bo przecież Hitler i Stalin ją mieli. A w naszych czasach na przykład Strauss-Kahn albo Schroeder. Wolę nudnawych i porządnych: choćby Mazowieckiego, Merkel, Komorowskiego…

Tylko że nieporównanie trudniej jest grać w naszej epoce „dobrego człowieka”. Taki zdaje się nudzić publikę. Zresztą przedtem też tak chyba bywało. Rola Ryszarda III jest znacznie bardziej pociągająca niż rola sympatycznego wujka.

 

***

DZIENNIK OPINII O „IDZIE”:

Kinga Dunin: Chamy, Polacy, Żydzi i Esteci. Skąd przymus zachwycania się „Idą”?

Jakub Majmurek: Sennik polski

Edwin Bendyk: 50 twarzy „Idy”

Sebastian Smoliński: Martwa natura, czyli polska historia według „Idy”

Slavoj Žižek: W tej perfekcji jest coś fałszywego

Kinga Dunin, Okrutnie dobre siostry

Agnieszka Graff, „Ida” – subtelność i polityka

Piotr Forecki, Legenda o Wandzie, co zastąpiła Niemca

Elżbieta Janicka, Ogon, który macha psem

Helena Datner, Agnieszka Graff: My, komisarki od kultury – polemika z Krzysztofem Vargą

Jakub Majmurek, Pierwsze odkrycie w Gdyni

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij