Z tej perspektywy Hitlera nie widać. Widać wykonawców jego zaleceń.
Monika Pastuszko: Grzybowska 6/10 to lament nad śmiercią mieszkańców tytułowej ulicy, a zarazem znakomity esej o źródłach Holokaustu. A jednak nie ma w nim mowy o Hitlerze. Pisze pani za Zygmuntem Baumanem, że los Żydów został przypieczętowany, kiedy pierwszy niemiecki urzędnik napisał pierwsze antyżydowskie pismo. Przygląda się też pani polskim poborcom gazowym wchodzącym do getta, aby ściągnąć ubiegłoroczne długi. Słowem – wiele miejsca poświęca pani wykonawcom.
Aleksandra Domańska: W szkole uczona byłam, że rzeczy przemieniają się za sprawą ducha dziejów, który przejawia się poprzez wielkie jednostki. Że świat zmienia się za sprawą jakiegoś Napoleona, Piłsudskiego. Tymczasem perspektywa, którą ja stosuję – perspektywa historii intymnej, którą śledzę przez dziurkę od klucza – nie pozwala mi się przyglądać tym wielkim procesom: ani wielkim ruchom wojsk, ani wielkim jednostkom.
Obserwuję poszczególne miejsca i poszczególnych ludzi z tymi miejscami związanych. Z tej perspektywy Hitlera nie widać. To inna skala, inny sposób widzenia historii. Historycy czy naukowcy opowiadają o wszechświecie za pomocą lunety, obserwując wielkie przestrzenie. A ja – za pomocą mikroskopu.
Przyznam się, że nie było moim zamiarem nie mówić o Hitlerze. Nawet tego braku nie zauważyłam. Po prostu nie wchodziłam do gabinetów polityków, tylko do gabinetów skromnych urzędników. Jeśli na los mojego bohatera wpływała decyzja takiego urzędnika, to on stawał mi przed oczami w swoich zarękawkach. Był trybikiem machiny, która miażdży mojego bohatera. Nie wchodziłam w głowę Hitlera, ale widziałam wykonawców jego zaleceń, obsesji i pomysłów politycznych. Myślałam o tych, którzy byli wykonawcami najokrutniejszymi i wpadałam w przerażenie.
Ponieważ system usprawiedliwiał okrucieństwo, to również nikt nie czuł się bezpośrednio winny. Dlatego Eichmann mógł powiedzieć, że on nigdy nie zabił żadnego człowieka. Temu rozproszeniu odpowiedzialności chciałam się przyjrzeć.
Powiedzieć, że winny był Hitler, byłoby zwolnieniem od odpowiedzialności tych, z którymi ja mam sprawę.
Jeśli przypiszemy winę Hitlerowi, wystarczy zdelegalizować Mein Kampf . Ale jeżeli widzimy, że w jakimś ułamku odpowiedzialni są też najdrobniejsi wykonawcy, to musimy wykonać bardziej skrupulatną, ale też pewnie bardziej skuteczną operację, by zidentyfikować odpowiedzialnych i zapobiec powrotowi strasznych czasów.
Z pewnością moja książka jest apelem o czujność. W momencie, w którym pomysły, nawet najlepsze, są pozbawione refleksji etycznej, mogą przynieść straszliwe skutki. I faszyzm, i komunizm to takie idee, które uruchamiają wyobraźnię, pozwalają nazwać wroga i skrzyknąć ludzi do walki z przeciwnościami, a wreszcie dają energię do marszu równym krokiem ku świetlanej przyszłości. Bez skrupułów. Bo widać, że ta świetlana przyszłość jest o krok, wymaga jednak ofiar.
Namyślając się nad XX wiekiem, cofam się do I wojny światowej i również nie widzę generałów czy polityków, tylko zaangażowanych w to wszystko intelektualistów. Widzę Marinettiego, który w 1908 roku wykrzykuje, że wojna jest higieną świata. W prawdziwe osłupienie wprawiła mnie wieść o tym, że cały Berlin wyszedł w 1914 roku na ulicę, żeby nakłonić Kaisera do decyzji o rozpoczęciu wojny. Wszyscy w szampańskich nastrojach weszli w tę wojnę…
Siłami prącymi ku wojnie były wtedy pokusa uniknięcia banału dziejowego i obietnica aktywnego uczestnictwa w spektaklu.
Siłami prącymi ku wojnie były wtedy pokusa uniknięcia banału dziejowego i obietnica aktywnego uczestnictwa w spektaklu. Spoglądam na to z dzisiejszej perspektywy i cierpnie mi skóra. Jakbym słyszała: „Co, znowu grill? Nareszcie by coś zrobić”.
Wiele miejsca poświęca pani Le Corbusierowi. Jego wizja zrodziła warszawskie osiedle Za Żelazną Bramą, do którego należy blok Grzybowska 6/10. Był wizjonerem przekonanym, że wojna jest promotorką postępu: najlepszym przykładem – rozwój lotnictwa dzięki Wielkiej Wojnie. W odniesieniu do Warszawy brzmi to przerażająco.
„Dzisiejsza architektura nie spełnia koniecznych i wystarczających warunków do rozwiązania problemu. Problem w architekturze nie został bowiem postawiony. Nie było pomocnej wojny, tak jak w przypadku samolotu” – twierdził. To wizja wojny jako drogi do postępu i rytuału przejścia ku nowej epoce. Przywołuję pogląd Le Corbusiera jako pretekst do namysłu nad tymi wszystkimi ambicjami i projektami społecznymi, które wprawdzie chcą przyczynić się do zmiany na lepsze, ale w praktyce okazują się albo niepowodzeniem, albo wręcz katastrofą – także katastrofą starego świata.
Bada pani historię miejsca, w którym mieszka pani mama. Okazuje się, że to teren dawnego getta, że przed wojną w pobliżu mieszkał Isaac Bashevis Singer, a także kupiec Salomon Graff, za którym pani w książce podąża. Dlaczego potrzebny jest taki osobisty punkt wyjścia, skoro, gdziekolwiek pani spojrzy, tam znajduje pani historię XX wieku?
Cofnę się do genezy tego projektu. Ani Grzybowskiej 6/10, ani Ulicy Cioci Oli nie byłoby bez mojego filmu Wilcza 11, opowiadającego o kamienicy, w której mieszkam. A to, że postanowiłam zrobić film o mojej kamienicy, zrodzone zostało z absolutnego przypadku. Jedna istotna rozmowa z sąsiadką – z panią Marią Wasowską, żoną Jerzego Wasowskiego – sprawiła, że pomyślałam o czymś, nad czym wcześniej nie zastanawiałam się nawet sekundę: oto mieszkam w jednym miejscu 30 lat i nie wiem o tym miejscu absolutnie nic.
Najpierw myślałam o interesujących osobach, które mieszkały tam po wojnie. Wydawało się, że to może stanowić materiał na film dokumentalny. Ale potem się okazało, że do tej malutkiej i skromnej kamienicy wielka historia zaczęła się pchać drzwiami i oknami. I szukając opowieści, przepowiedziałam sobie historię tego miejsca, tego miasta, tego kraju, tego wieku. Potem mawiałam o tym okresie, że wyruszyłam w podróż, nie wychodząc z domu.
Ta podróż nie była łatwa – tak jak historia tego miasta i katastrofa, której doświadczyło. Okazało się, że nie ma żadnego dowodu na istnienie tej kamienicy przed 1939 rokiem, choć budynek w oczywisty sposób był przedwojenny. Ustalenie podstawowych faktów było zadaniem detektywistycznym. I to było arcyinteresujące. Ale też arcytrudne. To był pierwszy raz, gdy z takiego drobnego faktu –mieszkania w konkretnym miejscu – wynikła opowieść o sporej części tego miasta. Uczłowieczając swoją kamienicę, nabawiłam się też współczucia dla Warszawy.
Tak więc to, że wybrałam metodę opowiadania ze swojej intymnej perspektywy, jest zrodzone z tamtego przypadku związanego z kamienicą. Ale przy Grzybowskiej 6/10 o przypadku nie było już mowy. Ja zwyczajnie zaczęłam inaczej patrzeć. Wielkie dzieje rozproszyły mi się w małe historie.
Dba pani o to, by upamiętnić tych mieszkańców Grzybowskiej, o których nie ma prawie żadnych informacji. Wymienia pani imiona i nazwiska osób, które znalazła w księgach dłużników, wpisane tam za groszowe zaległości.
Refleksja nad Holokaustem jest zadaniem ponad ludzkie siły. Natomiast spotkanie z jednym skrzywdzonym człowiekiem, drugim, kolejnym – to jest już wykonalne. Nawet jeśli natykam się na bardzo skromne informacje o ludziach, którzy doświadczyli rzeczy strasznych, to chcę im dać sekundę współczucia. To też jest taki rodzaj zemsty na tych, którzy tych ludzi skazali nie tylko na śmierć, ale także na niepamięć.
Człowiekiem, za którym pani podążyła, jest Salomon Graff, zamożny przedsiębiorca, i jego rodzina. Czy to dlatego, że o nich informacji było więcej? Wszak z dobrze sytuowanej rodziny mógł ktoś ocaleć. Ubodzy mieszkańcy Grzybowskiej raczej nie mieli szans na ukrywanie się po „aryjskiej” stronie, bez dobrej znajomości polskiego i bez pieniędzy.
Tu nie było żadnej kalkulacji. Osoba Salomona Graffa pojawiała się raz po raz w różnych miejscach. Zaczął on wyłaniać się z tej grupy jako ktoś, o kim można powiedzieć coś więcej. Ale nie mogłabym opowiedzieć tej historii, gdyby nie Jurek Glass, krewny Salomona Graffa, z którym skontaktowałam się dzięki kartotekom Yad Vashem. Potem okazało się, że Salomon Graff i Jurek Glass byli razem w getcie. Jakby tego było mało, ocalały listy, które Roma Wilner, krewna Jurka, wysyłała z getta do swojego męża. Szczęśliwym trafem jest to, że Jurek Glass zapamiętał swoją polszczyznę, i to w tak doskonały sposób. Są tacy, którzy nie chcieli pamiętać.
Jurek Glass jest postacią, która łączy w sobie tożsamość żydowską i polską. Bardzo kochał Warszawę, kocha ją nadal. Dlaczego wyjechał?
Wyjechał z Polski w 1948 roku. To już było po wyraźnych sygnałach, że Polska, pomimo Holokaustu, nie jest miejscem przyjaznym Żydom. Był osierocony, nie miał tu nikogo. Co zaś do jego polskości – powiedziałabym, że dla niego ważniejszy jest związek z Warszawą. On do dzisiaj jest stąd. Tu się zdarzyły rzeczy najstraszniejsze – i też te najlepsze. Zdjęcie małego Jurka Glassa z ojcem, które jest na okładce książki, według mnie jest opowieścią o niezwykle silnej i pięknej relacji.
Zaczęliśmy się starać o odnowienie obywatelstwa. Trudno było dowieść istnienia Jurka w Polsce: przecież płonęły dokumenty, płonęły archiwa. Ale w pewnym momencie poszłam do archiwum wydziału medycznego Uniwersytetu Warszawskiego i w teczce, która przeleżała spokojnie całą wojnę, znalazłam zdjęcie młodego chłopaka, Mieczysława Glassa, w szarym mundurze wojskowym z 1918 roku. Mieczysław, ojciec Jurka Glassa, któremu wojna przerwała studia, jako przyszły medyk był w służbach sanitarnych obrony Lwowa. W 1920 roku wystąpił o urlop, poszedł na wojnę, w czasie Cudu nad Wisłą stacjonował gdzieś pod Warszawą. Uczestniczył w polskich wojnach, walczył o niepodległość Polski. Jak inaczej udowodnić polskie obywatelstwo, jeśli nie takimi działaniami?
Potem zaś Jurek, nieinstruowany przez nikogo, zgłosił się do powstania warszawskiego. Jak sam mówił: dlatego, że miał osobiste porachunki z nazistami. Nie musiał, miał wtedy 14 lat. A jednak się zaangażował. Ponieważ znakomicie się uczył języków, szybko nauczył się niemieckiego i z jakimiś trefnymi częściami jeździł w tramwaju nur für Deutsche – był blondynem o niebieskich oczach. Został ranny.
Udało się potwierdzić jego obywatelstwo?
Udało się. Zawierzono nam, że Jurek Glass rzeczywiście istnieje i że jest tym, kim się mieni. Dostał też symboliczne potwierdzenie uczestnictwa w powstaniu warszawskim. Myślę zresztą, że takie uznanie zasług, bohaterstwa, zadośćuczynienie należałoby się wielu.
Czy historie żydowskich warszawiaków, takie jak Jurka, są obecne w dyskursie publicznym o powstaniu? A może ważniejsze od dyskursu publicznego są edukacja i snucie mikroopowieści?
Trzeba pamiętać, że mamy do czynienia z opowieściami o migotliwych tożsamościach. Kiedyś moja serdeczna przyjaciółka, mądra starsza pani, powiedziała: Pamiętaj, ty nie opowiadasz o Żydach. Ty opowiadasz o ludziach. Opowiadałam więc los człowieka, którego częścią tożsamości było to, że był Żydem. I tylko ze względu na to dokonano na nim gestów gigantycznego okrucieństwa.
Taka była zresztą natura tamtych czasów, że wszystko było tajne przez poufne, wszystko było ukrywane. Ile było żydowskich ofiar w powstaniu? Ci ludzie umierali jako Kowalscy, więc tego nijak nie można policzyć i podać wyniku w procentach.
Mieczysław Glass był lekarzem w getcie. Dlaczego nie próbował przejść na „aryjską” stronę?
Przed wojną miał praktykę lekarską w mieście. Jurkowi przedstawił to tak, że nie będzie miał szans na ukrycie się, bo pacjenci go rozpoznają. To jest wszystko, co wiem. Reszta to domysły. Nie miałam o nim wielu danych, ale zapałałam do niego wielką sympatią i podziwem. To dla mnie postać, która jest odtrutką na bestialstwo Holokaustu.
Jurka Glassa i jego krewną Romę Wilner uratowała Aniela Nowak, służąca pracująca u rodziny przed wojną. Ratowała też żonę i syna Salomona Graffa.
O takich jak ona – polskich służących i zarazem przyjaciółkach rodziny – pisał Emanuel Ringelblum: „Ofiarność i poświęcenie tych prostych ludzi sięgały wyżyn etycznych, przerastały normalne, ludzkie przywiązanie”. Ci, którzy ukrywali Żydów za pieniądze i dla pieniędzy, wcześniej czy później porzucali swoich podopiecznych, bo tracili zysk albo coraz bardziej się bali. Aniela Nowak była prostą kobietą, która dokonała rzeczy heroicznych. Przez trzy tygodnie ukrywała cztery osoby w piwnicy domu nazistowskich dygnitarzy. Codziennie dostarczała ukrywanym jedzenie. Potem zorganizowała ich ucieczkę pod Warszawę, do Szczaków.
Czy pani książkę przeczytał ktoś z mieszkańców Grzybowskiej 6/10?
Przeczytała ją moja mama. Wiem też, że teraz czyta ją jej sąsiadka, wspominana w książce pani Helenka, a także jakaś pani z administracji. Dochodzą mnie słuchy, że moja książka nie wzbudza sprzeciwu tych, którzy przeżyli. To jest dla mnie pieczęć wiarygodności namysłu, który sobie zafundowałam. Chciałabym wierzyć, że książka znajdzie sposób na to, żeby czytali ją młodzi. Każdy z nas mógłby zaglądać przez dziurki od klucza do starych kamienic, zastanawiać się, jakie życie kiedyś tam się toczyło i w ten sposób zaprzyjaźniać się z przeszłością. Gdyby spojrzeć z namysłem na losy żołnierzy wyklętych, to też pewnie natrafilibyśmy na całe to zagmatwanie i nieoczywistość ludzkich dróg. Tylko trzeba nosić to w głowie, a nie na piersiach. Trzeba się na tych poszukiwaniach skupić, poświęcić się im. Ale to, co się pojawia, potem zaczyna komponować się w opowieść i puchnąć od sensów. Rzeczy zaczynają się mrowić i wiązać ze sobą. Tak, jakby ci nieobecni ofiarowywali coś w nagrodę za uwagę im poświęconą.
To utopijny pomysł, ale gdyby każdy z nas wysnuł jedną taką opowieść o miejscu, z którym jest związany, to moglibyśmy przepracować trochę historię tego kraju.
Nauczyć się takiego głębszego namysłu, który sprawia, że wszystko staje się mniej oczywiste, ale też mądrzejsze.
***
Aleksandra Domańska – reżyserka, scenarzystka, eseistka. Zajmuje się „geografią miejsc pamięci”: stworzyła film dokumentalny o warszawskiej kamienicy, w której mieszka – „Wilcza 11”, Chełm, rodzinne miasto jej ojca, stał się z kolei bohaterem eseju pt. „Poświadczenie obywatelstwa”. W 2013 roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się książka „Ulica cioci Oli. Z dziejów jednej rewolucjonistki”, a w 2016 – „Grzybowska 6/10. Lament”.
**Dziennik Opinii nr 262/2016 (1462)