Zamiast stawiać łuk triumfalny, wyciągajmy wnioski.
Bitwa warszawska nie miała szczęścia do zbiorowej pamięci – zaraz po największym zwycięstwie militarnym Polski w XX wieku wmieszano we wszystko Matkę Boską z jej „cudem”, jakby nie wystarczył Piłsudski. Kościołowi wszystko się pięknie złożyło ze świętem Wniebowzięcia, endecji też to pasowało, bo skoro rozstrzygnął cud, to już nie geniusz ich największego wroga. Po zamachu majowym głoszona ocena zasług w wojnie z bolszewikami mogła zadecydować o karierze (choć nie tak radykalnie, jak po drugiej stronie granicy, gdzie najmniej winny klęski Tuchaczewski skończył pod murem Łubianki), a po II wojnie światowej mówić i pisać z sensem na ten temat niespecjalnie było wolno; wreszcie, po 1989 roku temat wiktorii warszawskiej musiał ustąpić warszawskiej hekatombie, a potem tzw. wyklętym.
Sutowski: Podziemie antykomunistyczne zastąpiło powstańców warszawskich
czytaj także
Bardzo długo nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego przynajmniej prawicowy mainstream nie chciał uczynić realnego zwycięstwa 1920 roku (czy wyzyskanego politycznie w traktacie ryskim to osobna kwestia) prawdziwym centrum, ośrodkiem swego projektu zbiorowej pamięci. No bo przecież: pokonaliśmy Ruskich i bolszewików (w jednym!); uratowaliśmy cywilizację zachodnioeuropejskiego kapitalizmu (w wariancie maksimum) lub odsunęliśmy (ostrożniej) hegemonię sowieckiego imperium nad połową Europy o prawie ćwierć wieku. Dokonał tego pełen przekrój klas społecznych, solidarnie w obliczu egzystencjalnego zagrożenia, pod światłym kierownictwem elity, która na krótką choćby chwilę przestała się brać za łby? Nawet osamotnienie w Europie (z wyjątkami w postaci Francji i Węgier) jakoś z naszym mentalnym skryptem współgra. Dlaczego więc rok 1920 zawsze był w drugiej lidze zbiorowej pamięci, gdzieś w jednym worku z powstaniem wielkopolskim? Skoro – może poza dawnym SLD, z żyjącym jeszcze generałem Jaruzelskim – historia roku 1920 dla żadnej formacji politycznej nie powinna być kłopotliwa?
Bardzo długo nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego prawicowy mainstream nie chciał uczynić realnego zwycięstwa 1920 roku ośrodkiem swego projektu zbiorowej pamięci.
Wytłumaczenie najprostsze i nieco złośliwe głosiłoby, że celebrować to my potrafimy zwycięstwa moralne, cierpienie i śmierć, siódmą okupację, jedenasty zabór i jak nam dymią orła. Uwznioślać klęskę i krzywdę, rzucać ją w twarz (wiadomo, zachodniemu) światu, co się dowiedział i nic nie powiedział, w myśl Miłoszowej formuły: Wy macie wspaniałą architekturę, sztukę, technikę, bogactwo. Tak – ale ile my mamy trupów! Dlatego Katyń, Wołyń i Miasto ’44 jakoś się nam udały, a Bitwa Warszawska po prostu strukturalnie się udać nie mogła?
Dla steranej martyrologią liberalnej, lewicowej, a nawet państwowo-konserwatywnej duszy to brzmi pewnie całkiem logicznie – tylko ja się obawiam, że przyczyny są o wiele gorsze. To nie zwycięstwo ani sukces nie mieszczą się w naszym masochistycznym imaginarium; klucz narodowego BDSM wszystkiego nie wytłumaczy. W głowach peryferyjnej polskiej prawicy – i peryferyjnego społeczeństwa polskiego, tak jak je prawica widzi i czasem nawet ma rację – nie mieści się sprawstwo, podmiotowość, nowoczesna suwerenność jako zdolność zbiorowego i racjonalnego organizowania się do zmagań z rzeczywistością, a nie chochoł, pod którym odprawiamy plemienne tańce. To nie ze zwycięstwem, ile faktem, że dokonało się „tymi ręcami (i głową)”, nie potrafimy sobie poradzić.
A przecież na tym właśnie, na nowoczesnej podmiotowości państwowej polega wielkość i wzniosłość wydarzeń z lata i jesieni 1920 roku. Oto ówczesna elita polskiego państwa (a przynajmniej jej światła frakcja, czyt. postsocjalista Piłsudski plus ludowcy), w danych warunkach historycznych (Leninowski projekt eksportu rewolucji na Europę i cały świat) działa w myśl spójnej strategii. Jej horyzontem jest nie tylko obrona kraju przed wrogim najazdem (który zaczął się w lutym 1919 roku, a nie był reakcją na wyprawę kijowską z maja 1920), ale też takie ukształtowanie jego granic, aby stworzyć minimum „głębi strategicznej” na wschodzie (minimalistyczny plan Dmowskiego), albo wręcz zmienić geopolityczny układ sił w regionie (prometeizm Piłsudskiego z docelowym sojuszem państw między RP a Rosją sowiecką). Co z tych planów wyszło – vide historia negocjacji w Rydze – to inna sprawa i, w pewnym sensie, inne już wydarzenie historyczne.
Idąc dalej – cała strategia wojskowo-polityczna była możliwa do wykonania za sprawą dwóch zasadniczych czynników. Po pierwsze, państwo polskie wykorzystało do maksimum swe skromne zasoby hi-tech tamtej epoki, czyli kapitał technologiczny wywiadu radiowego i zwiadu lotniczego oraz kapitał intelektualny polskich matematyków-kryptologów. Bitwę warszawską Polska wygrała w ogromnej mierze za sprawą technologii, ale przede wszystkim – przewagi wiedzy, która w ówczesnym układzie (dość wyrównanych) sił była rozstrzygająca. To dogłębna znajomość horyzontów myślowych przeciwnika (który manewr z 1831 roku zechce powtórzyć Tuchaczewski?), ale przede wszystkim rozpoznanie stanu jego sił (słabość tzw. grupy mozyrskiej) i konfliktu priorytetów sowieckich dowódców (spór Jegorowa i Tuchaczewskiego o sens zdobywania Lwowa) stworzyły przesłanki do podejmowania racjonalnych decyzji o alokacji środków.
Po drugie, choć jak wskazuje profesor Grzegorz Nowik, przeceniana i zmitologizowana jest rola w zwycięstwie zaciągu ochotniczego oraz kościelnych mów i modłów generała Hallera (bo „ochotnicze” pułki Armia Czerwona rozbijała na miazgę), to nie ma wątpliwości, że mobilizacja społeczeństwa, zwłaszcza tych jego warstw, które nie kupowały automatycznie romantyczno-szlacheckiej koncepcji patriotyzmu, była w tamtej wojnie kluczowa. Uruchomienie wysiłku zbiorowego wymagało jednak najpierw przekonania różnych aktorów (np. chłopstwa) o tym, że w tej wojnie wszyscy jedziemy na jednym wózku (choć jak wiemy od Żeromskiego i Kadena-Bandrowskiego, po wojnie dość szerokie masy z tego wózka bez pardonu zepchnięto).
Mamy mapę, nie mamy narracji [rozmowa z Przemysławem Czaplińskim]
czytaj także
Opowieść tłumacząca wielkie zwycięstwo – zamiast profesjonalną wiedzą, racjonalną organizacją zasobów oraz inkluzją wielu grup społecznych – ingerencją sił nadprzyrodzonych wzięła się trochę z przypadku (o „cudzie Wisły”, w nawiązaniu do „cudu nad Marną” z roku 1914 pisał może najlepszy publicysta endecji Stanisław Stroński, jeszcze przed bitwą), a trochę z politycznej kalkulacji (anybody, but Piłsudski jako autor zwycięstwa, a Rozwadowski i Weygand to jednak nie ten kaliber, co spolonizowana Żydówka z dojściami do samej góry). Oczywiście, tamtego kontekstu – śmiertelnej wojny prawicy z Piłsudskim – dawno nikt nie pamięta, zwłaszcza, że grupa rekonstrukcyjna II RP rządząca dziś Polską, endeków z późnym Piłsudskim skleja w ponuro-groteskową syntezę.
Nie musi to jednak przeszkadzać odbudowie starej, katolicko-endeckiej mitologii roku 1920 w stylu monumentalno-postmodernistycznym. Oto bowiem po zbudowaniu Muzeum Powstania i kanonizacji antykomunistycznego podziemia zbrojnego, prawica zaczyna sobie przypominać o roku 1920. W inauguracji swej prywatno-państwowej telewizji dwaj niepokorni bliźniacy zaprezentowali ostatnio pomysł wstawienia w środek Wisły… łuku triumfalnego, głoszącego chwałę polskiego oręża. Podobne pomysły zgłaszali kilka lat temu równie niepokorni profesorowie. Estetyka przedsięwzięcia nasuwa skojarzenia z tym, czym Macedończycy zastawili w ostatnich latach Skopje – by pokazać światu, że nie sroce spod ogona wypadli, lecz samemu Aleksandrowi Wielkiemu.
Ja nawet życzyłbym sobie, żeby zamiast kolejnych narodowych katastrof, prawica w centrum swej polityki historycznej postawiła zwycięstwo. Aby ludzie kierujący polską polityką zagraniczną pamiętali o geopolitycznej trzeźwości i długofalowych układach sił, szefowie wojska – o wadze rozpoznania przeciwnika i dostosowywania strategii do realnych wyzwań; aby wreszcie liderzy obozu władzy zaakceptowali fakt, że bez włączenia także niechętnych sobie aktorów społecznych, żaden projekt państwowy nie będzie miał szans powodzenia. Krótko mówiąc: dobrze by było, gdyby doświadczenie roku 1920 PiS na serio przemyślał. Nie wierzę jednak, że Kaczyński z Macierewiczem to zrobią; chciałbym wierzyć w Dudę, ale słabo mi ta wiara wychodzi.
97 lat temu Polacy zachowali się jak nowoczesny naród polityczny – mówiąc Clausewitzem przefiltrowanym przez Sienkiewicza, potrafili skoncentrować władzę (i właściwe zasoby) tam, gdzie to było konieczne, z zimną oceną własnych możliwości i szans. Zbudowali, choćby na moment, polityczność wysokiej jakości. Przez kilka miesięcy – pewnie do nieszczęsnej Rygi w marcu 1921 roku – dysponowali państwem-nie-tylko-teoretycznym, które mądrze koordynowało działania swoich agend, ustawiało właściwych ludzi na właściwe miejsca (a niewłaściwych neutralizowało), zmyślnie łączyło hard i soft power, wojnę i dyplomację, PR i organizację. Rozumiało, że na wojnie „nie chodzi o wyniszczenie własnych elit, tylko o zniszczenie wroga”. Wreszcie, przekonało społeczeństwo, że może i powinno tworzyć jedną polityczną wspólnotę, a samo siebie – że uznanie roli środowisk i grup społecznych z innej, niż własna bajki to warunek nie tylko sukcesu, ale wręcz przetrwania.
Jeśli polska klasa polityczna, z rządem w pierwszej kolejności, tych wszystkich wniosków szybko nie wbije sobie do głów – faktycznie pozostanie nam tylko liczyć, że Ruskich znów kiedyś pogoni Najświętsza Panienka.