Co się stało z nadzieją, społeczną energią? Z odwagą, ze zbiorowymi marzeniami? Gdzie się podział nasz motyl?
Dzień był piękny i słoneczny, a może chłodny i dżdżysty, nie pamiętam, było to wieki temu. Miałam czternaście lat i spędzałam wakacje na obozie wędrownym w Sudetach. Schronisko na Śnieżce? Później spotykali się tam dysydenci polscy i czescy. Pewno można jakoś sprawdzić, którędy polskie wojsko wkraczało w 1968 do Czechosłowacji. Pamiętam jadące czołgi, które dla nas, szkolnej grupy na wakacjach, stanowiły atrakcję. A potem szok, kiedy dotarło do mnie, że to nie ćwiczenia, tylko naprawdę atakujemy sąsiedni kraj.
Rok 1968 był dla ludzi nieco starszych ode mnie formacyjnym doświadczeniem: wydarzenia marcowe, studenckie demonstracje, nagonka antysemicka… Ale i ja zapamiętałam je jako jedno z pierwszych politycznych przesileń, które obserwowałam już świadomie, i wiedziałam, że propagandowe kłamstwo o „bratniej pomocy” zasługuje jedynie na szyderstwo.
Co potem? Cała Polska czeka na swego Dubczeka – czy naprawdę pisano to hasło na murach przed inwazją, czy to tylko mit? Na pewno funkcjonował dłużej niż praska wiosna. Piosenki Karela Kryla śpiewne przy ognisku:
Pod tmavočervenými jeřabinami
zahynul motýl mezi karabinami,
zástupce pro týl šlápl na běláska,
zahynul motýl jako naše láska.
Szpulowe magnetofony i zdobywane skądś nagrania The Plastic People of the Universe. Czytaliśmy Żart Kundery, Hrabala, Pociągi pod specjalnym nadzorem były kultowym, wielokrotnie oglądanym filmem.
Po co jednak wspominać te dawne czasy, kiedy już ćwierć wieku minęło od aksamitnej rewolucji?
Budapeszt 1956, praska wiosna, Solidarność, ale też wiele innych wydarzeń, które miały miejsce w radzieckiej sferze wpływów, to nasze wspólne doświadczenia. Można je nazwać zrywami ku wolności albo lekcjami geopolityki, bo to decyzje wielkich mocarstw zdecydowały o kształcie powojennej Europy, i przez prawie pół wieku porządek ten wydawał się nienaruszalny. Czy żyliśmy wtedy pod sowiecką okupacją, jak to się dzisiaj w Polsce mówi?
Raczej powtarzaliśmy znane nam scenariusze, przewidziane przez historię dla Europy Środkowej (termin wymyślony, a przynajmniej rozpropagowany przez Milana Kunderę). Jest to rejon o nie do końca określonych granicach, ściśnięty między Wschodem a Zachodem, zamieszkały przez narody, którym nie raz zdarzało się trwać bez własnej państwowości, podlegające wpływom dominujących je struktur państwowych i rozlicznym kulturowym wpływom. Z kompleksami wobec zachodniej kultury i postkolonialną mentalnością, ale też z poczuciem swojej wyjątkowości. Nauczone, że patriotyczne czy społeczne bunty współistnieją (muszą) z umiejętnością przystosowania się i koniunkturalizmem. Realny socjalizm i radziecka dominacja były kontestowane, a jednocześnie legitymizowane w społecznej świadomości.
Czym były owe zrywy ku wolności? Próbami odzyskania podmiotowości skazanymi na porażkę. Ale także wyrazem aspiracji materialnych, pragnieniem wyższych standardów życia. To nie z powodu cenzury i braku wolnych wyborów ludzie wychodzili na ulicę. Chcieliśmy żyć tak jak oni, tam, za żelazna kurtyną, widząc głównie to, czego nie mamy. Jednak zbiorowe doświadczenia w takich momentach opanowane było przez patetyczne wartości.
A akces do systemu był realistycznym uznaniem historycznej czy geopolitycznej konieczności. Po prostu nie mieliśmy innego wyboru. I o tym należy pamiętać. Ponieważ był to jedyny wybór, był on jednocześnie wyborem najlepszym, a jego zaletą było to, że nie byliśmy radzieckimi republikami i w pewnym zakresie mogliśmy modyfikować swoją sytuację. Istniały też granice dozwolonego buntu. Zdawali sobie z nich sprawę nawet ci, którzy je przekraczali, wszyscy oficjalnie byli jedynie reformistami. Imre Nagy stworzył Węgierską Socjalistyczna Partię Robotniczą, Aleksander Dubczek był I sekretarzem partii komunistycznej, Solidarność przed 1989 nie domagała się wolnych wyborów…
Można to oczywiście tłumaczyć warunkami, które nie pozwalały marzyć o niczym więcej. Czego więc naprawdę chcieliśmy? (Pozostawmy na boku pytanie, czy wszyscy). Za jakim motylem goniliśmy?
Tak, chodziło w tym o godność, wolność, podmiotowość, państwową suwerenność. O sprawiedliwość. Chleb i mieszkania. Dżinsy, batony Mars i możliwość wyjazdu za granicę bez upokarzającego proszenia o paszport. O demokrację jako pewien ideał. O zachodni dobrobyt, który wydawał się synonimem kapitalizmu.
Trudno dziś odtworzyć ten stan mentalny, był w nim jednak na pewno moment utopijny. Wiara w to, że może być lepiej, bez świadomości kosztów i komplikacji zmiany.
Aksamitna rewolucja i podobne wydarzenia w innych krajach, czasem bardziej rozłożone w czasie, zapoczątkowały przemiany, ale nie realizację utopii. Historia dała nam szansę, mogliśmy wybrać własną drogę albo przyjąć propozycję dołączenia do Unii Europejskiej. Z peryferii oddzielonych żelazną kurtyna stać się bliskimi peryferiami ponadnarodowego mocarstwa.
Kiedyś mówiło się, że Polska jest najweselszym barakiem w obozie komunistycznym; w każdym razie u nas tak się mówiło. Europa wciąż jest najlepiej urządzonym barakiem w obozie kapitalistycznym, przynajmniej w opinii tych, którym zależy na socjalnych osłonach i ochronie praw człowieka.
Wybraliśmy Europę demokratycznie, w referendach, trudno więc porównywać to z sytuacją po II wojnie światowej. A jednak… tak naprawdę nie mieliśmy wyboru, to była jedyna sensowna i dostępna droga. Z jednej strony bliskość Rosji i możliwość (jak dziś widać, całkiem realna) jej powrotu do imperialistycznych zapędów, z drugiej gospodarcza słabość. Znowu geopolityka zadecydowała za nas, chociaż tym razem przeważnie w aksamitnych rękawiczkach. Chociaż nie zapominajmy, że na Bałkanach wybuchła krwawa wojna, a w Rumunii skazano na śmierć i rozstrzelano Ceaușescu wraz z żoną, i pokazano to w telewizji (nadal wydaje mi się, że był to zbędny eksces). Przeważnie obyło się jednak bez wielkich ofiar. Aksamitny rozwód Czechów i Słowaków, pokojowy charakter zmian w większości regionu pokazuje, że była to zmiana akceptowana, więcej – przyjmowana z entuzjazmem.
Czy została wymuszona przez społeczeństwa Europy Środkowej? Jaki był w niej udział wszelkich mniej czy bardziej aksamitnych rewolucji? Czy też, jak sądzą Polacy, a przynajmniej publicznie tak mówią, wszystko zawdzięczamy papieżowi Janowi Pawłowi II?
Potrzebujemy symboli, wspomnienia o momentach zbiorowego uniesienia, chcemy też wierzyć, że jesteśmy podmiotami historii. To, co dzieje się w świadomości społecznej, wpływa na nasze zbiorowe tożsamości i ich konsekwencje w realnym świecie. I nie warto redukować tego do procesów pozostających poza naszym wpływem.
O bilansie transformacji ustrojowej, która stała się naszym udziałem, powiedziano już wiele. Poza dyskursami odświętnymi i apologetycznymi pojawiły się kontrdyskursy, wskazujące na negatywne zjawiska związane z transformacją. O rosnących nierównościach, degradacji usług publicznych, braku poczucia bezpieczeństwa; o niedomogach demokracji i władzy korporacji. A także mniej nam bliskie: o utracie suwerenności, unijnym dyktacie, upadku tradycyjnej moralności.
Bohaterowie dawnych rewolucji, jeśli nawet doszli do władzy, szybko się zużyli. W nowych czasach często brakowało im wyobraźni i umiejętności stawienia czoła nowym wyzwaniom. Znowu zazdrościliśmy Czechom, mówiliśmy: Havel na Wawel. Dziś Czesi muszą go bronić przed jego następcami, bo wciąż jest symbolem polityki opartej na wartościach. Ale deklarowanie wartości nie zawsze wystarczy, żeby na przykład poradzić sobie z nastrojami antyromskimi. Albo z korupcją.
Rzadziej pytamy o to, co się stało z nadzieją, społeczną energią, która była przez prawie pół wieku blokowana. Z odwagą, ze zbiorowymi marzeniami? Gdzie się podział nasz motyl?
Zamienił się w egoistyczną strategię jednostek walczących o lepsze życie i zapewnienie odpowiedniego startu dzieciom, powtarzających, że każdy jest kowalem własnego losu. Frustracja i stracone złudzenia owocują populistycznym europosceptyzmem, nacjonalizmem, homofobią. Najrozsądniejszą postawą wydaje się cynizm albo narodowy egoizm. Jak tu popierać antyputinowskie sankcje, skoro to się doraźnie nie opłaca?
Europa trzeszczy w szwach, a data 1 maja 2004 roku nie jest dla nas jakimś szczególnym świętem. Czemu miałaby być, skoro UE tak często się nie sprawdza? Za to pojawiają się głosy, że trzeba ją zniszczyć, tak jak podobno zniszczyliśmy komunizm. Mówienie o tym, że obecnie poważniejsze pozytywne zmiany mogą zajść tylko na poziomie politycznej organizacji ponadnarodowej, traktowane jest jako filozoficzny luksus albo naiwna utopia. Czy Czesi, Polacy, ktokolwiek w Środkowej Europie w znaczący sposób dołączy do protestów przeciwko TTIP (Transatlantyckie Partnerstwo na rzecz Handlu i Inwestycji)? Jak to się mówi w Polsce – nasza chata z kraja.
I nawet nie ma co czekać, że nagle warunki geopolityczne zmienią się tak, że wystarczy aksamitna rewolucja i znajdziemy się w innym świecie. Nie ma już Zachodu, o którym można by marzyć. Niby już w nim jesteśmy, a socjalna i umiejąca przezwyciężać partykularyzmy europejska wspólnota leży dużo bardziej w naszym interesie niż w interesie silniejszych i bogatszych państw. Czy jednak ta idea potrafi nas poruszyć? Nie wystąpimy z UE, bo to byłoby zdecydowanie niepragmatyczne, ale czy to jest to, czego chcieliśmy, publikując samizdaty, chodząc na demonstracje, strajkując? Chyba nie.
Pragnęliśmy czegoś, co było nieosiągalne. Nawet nie potrafiliśmy tego nazwać. Mówiliśmy: wolność, demokracja, sprawiedliwość, ale to były abstrakcje.
Nasz świat jednak zmienił się na lepsze, chociaż coś chyba straciliśmy – powszechną niezgodę na niesprawiedliwy system i marzenia.
Kapitalizm wydaje nam się o wiele bardziej bezalternatywny niż dominacja sowiecka. Oczywiście każdy oddzielnie albo w grupie na coś narzeka, ale to nie to samo.
Zahynul motýl…
Tekst ukazał się w czeskim piśmie A2.