Czy można przestać być córką Stalina? Swietłana Alliłujewa próbowała to zrobić przez całe życie. Na ile jej się udało?
Kto by pomyślał, że w rodzinnym tandemie to Józef Stalin okaże się tym czulszym rodzicem? W liścikach pisanych do córki Swietłany, nazywał ją „muszką” i „wróbelkiem”, przysyłał jej skrzynki brzoskwiń z Soczi za dobre wyniki w nauce, uwielbiał ją całować. Ona też przepadała za gruzińską czułością, choć jego słynne wąsy odciskały się na skórze kłującym stemplem… Nadia Alliłujewa, jej matka, natomiast wychowywała ją w bolszewickim duchu – nazwijmy tę szkołę rodzicielstwem nieobecności. Nie tylko dlatego, że w państwie radzieckim dzieci miały być wychowywane przez kolektyw (lub jak w przypadku dzieci elit partyjnych przez nianie i guwernantki), po prostu chłód i surowość jak najbardziej leżały w jej charakterze. W słynnych Dwudziestu listach do przyjaciela (o których więcej później) Swietłana cytuje jedyny list, jaki dostała od matki:
Kiedy mama wyjeżdżała, to dziewczynka obiecywała mi bardzo, bardzo dużo, a okazuje się, że robi niewiele. Koniecznie odpowiedz mi, jak postanowiłaś żyć dalej: poważnie wszystko traktować, czy też nie. Zastanów się, jesteś dużą dziewczynką i umiesz już myśleć.
Duża dziewczynka miała wówczas sześć lat. Oczywiście nie da się kupić wdzięczności odrobiną czułości i kilkoma miłymi gestami, dlatego też, jako dorosła, Swietłana idealizowała matkę, a swojego ojca darzyła dość skomplikowanym uczuciem – stopem wstydu, pogardy, żalu, szacunku. Trudno się jej dziwić, w końcu zostawił jej niechciany spadek: nazwisko, dobrobyt, tożsamość córki Stalina.
czytaj także
*
Tak naprawdę „córką Stalina” została chyba dopiero po jego śmierci w marcu 1953 roku. Dzieciństwo miała zwyczajnie i beztroskie, wychowywała ją niania Aleksandra Byczkowa, która przed przeprowadzką do Moskwy pracowała w domu Puszkina, gdzie zajmowała się praprawnukami pisarza. Swietłana obdarzyła Byczkową uczuciem tak silnym, jak Puszkin swoją mamkę. Gdy umarła, opłakiwał ją w wierszu Do niani: „O towarzyszko dni surowych, / Gołąbko w troskach osiwiała! / Tyś jedna w głuszy drzew sosnowych / Tak długo, długo mnie czekała”. Swietłana w ostatnim z listów do przyjaciela – tym najbardziej wzruszającym i sentymentalnym – pisała o Byczkowej tak: „Gdyby ten ogromny i dobry piec nie ogrzewał mnie swoim pewnym i nieustającym ciepłem, dawno już dostałabym pomieszania zmysłów”. Ale tej ochrony będzie potrzebować dopiero potem. Póki co, jako kilkuletnie dziecko bawi się na daczy w podmoskiewskim Usowie –należała ona do pewnego potentata naftowego z Batumi, który miał to nieszczęście, że Stalin zapamiętał jego nazwisko z okresu działalności przedrewolucyjnej. W Zubałowie, bo tak nazywała się dacza, w lesie na polanie stał plac zabaw z huśtawkami i „chatką Robinsona”, a przed samą daczą znalazły się ukochane przez Swietłanę jurty przywiezione przez jej wuja Aloszę Swanidzego – brata pierwszej żony Stalina– z Chin. W Zubałowie miała też towarzystwo i mnóstwo znajomych dzieci członków Politbiura i zespołu Stalina, sąsiednia dacza należała do Aloszy i Marii Swanidze i do rodziny Anastasa Mikojana. Stalina często odwiedzał też Nikołaj Bucharin, który wówczas jeszcze nie popadł w niełaskę. Wtedy Bucharina jeszcze się uwielbiało – za dowcip, inteligencję i za jego pasję do zwierząt. Naczelny „Prawdy” i autor Elementarza komunizmu nauczył Byczkową jeździć na rowerze i zawsze przywoził ze sobą zwierzęta – jeże, węże w słojach, sokoły i udomowione lisy. Jeden z tych lisów biegał podobno po Kremlu jeszcze w 1938 roku, gdy Bucharin przepadł już po wyroku w ostatnim z procesów pokazowych.
Pierwsza faza transformacji Swietłany w „córkę Stalina” rozpoczęła się 7 listopada 1932 roku – to wtedy, w przeddzień rocznicy rewolucji październikowej, odebrała sobie życie jej matka Nadia. Ta śmierć zmieniła Stalina, bo choć już wówczas był okrutnikiem i człowiekiem skrajnie nieufnym, to od 1932 roku można chyba datować moment, w którym pękła błona chroniąca najbliższych i współpracowników przed jego obsesjami. (Oczywiście wyrok na Trockiego wydał już wcześniej, ale jednak to był wyjątek od reguły. Przedtem przecież darowywał życie, a nawet kariery członkom frakcji opozycyjnych). Kolejny zwrot przyszedł w grudniu 1934 roku, gdy w Leningradzie pewien były członek partii bolszewickiej zastrzelił szefa miejskiej organizacji partyjnej, Siergieja Kirowa. Właściwie do dziś nie znamy przyczyny tej dziwnej śmierci, być może morderca Kirowa rzeczywiście działał na własną rękę – ponoć sekretarz uwiódł jego żonę. Swietłana zdecydowanie obstawała przy tej wersji, także dlatego, że po śmierci Nadii Kirow bardzo zbliżył się do Stalina. Z drugiej strony wielu historyków, w tym Simon Sebag Montefiore, obstawia, że to sam Stalin zlecił morderstwo Kirowa tajnej policji, zainspirowany wcześniejszą o kilka miesięcy nocą długich noży. Tak czy owak, grudzień 1934 roku prowadził bezpośrednio do wielkiej czystki z lat 1936–1938, podczas której aresztowano 1,5 miliona członków partii, a 700 tysięcy – rozstrzelano.
Gdy Nadia się zastrzeliła, Swietłana miała zaledwie sześć lat. O samobójstwie matki dowiedziała się dopiero dziesięć lat później, gdy w Kujbyszewie (dzisiejszej Samarze), gdzie przeniesiono stolicę ZSRR na czas II wojny światowej, sięgnęła po ilustrowany amerykański tygodnik i przeczytała w nim o „powszechnie znanym fakcie” z życia własnej rodziny. Do tego czasu oszukiwano ją, że Nadia zmarła przez ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Tak starano się utrzymać pozory zwyczajnego dzieciństwa. Wówczas Stalin wciąż traktował ją czule i po ojcowsku. Bawił się z nią w gospodynię, przysyłał liściki podpisane jako „Pierwszy sekretarz”, „tatko”, „biedny wieśniak”. Ona z kolei wydawała rozkazy: „Do mojego Pierwszego sekretarza. Rozkazuję Ci, żebyś mi pozwolił pójść z Tobą do teatru”. Albo: „Rozkazuję ci wziąć mnie ze sobą”. Miała też zespół drugich sekretarzy: Kaganowicza, Mołotowa, Ordżonkidzego, Kirowa. Wszyscy należeli do najwierniejszych współpracowników Stalina: Kaganowicz, zwany „żelaznym Łazarem” wybudował moskiewskie metro, Mołotow to oczywiście komisarz spraw zagranicznych, Sergo Ordżonkidze zaś był starym druhem Stalina z okresu wojny domowej. Wszyscy żartowali z Sietanką, z wyrachowania albo z rzeczywistej sympatii. Z drugiej strony bojarzy Stalina mogli obserwować relacje wodza z najbliższymi, które oceniali nadzwyczaj trzeźwo. Chruszczow sądził na przykład, że ojciec „kochał ją, ale była to troskliwość, którą kot może odczuwać wobec myszy”. Czasem faktycznie okazywał troskę niedbale i bez pomyślunku – wymyślił córce idealną przyjaciółkę, Jolkę, znienawidzoną przez Swietłanę za to, że wszystko robiła lepiej. Z czasem niezręczność przeszła w niezrozumienie, nawet w złą wolę. Stalin po prostu nie nadawał się na ojca inteligentnej i wrażliwej nastolatki. Stalin obyczajowo był niezwykle konserwatywny a rewolucja obyczajowa, która opanowała Rosję po 1917 roku, już dawno weszła w fazę remisji. Kazał więc na przykład swojej córce nosić szarawary, aby nie odsłaniała kolan. Jedenastoletnia Swietłana dostała swoich osobistych ochroniarzy, gburowatych i wścibskich funkcjonariuszy potrafiących przeglądać jej pamiętnik lub tak podejrzliwych, że nie dawali jej nawet zjeść obiadu w szkole i dokarmiali ją kanapkami przyniesionymi z domu. Dawną służbę z dacz wymieniono całkowicie na „obsługę” – odtąd kelnerki, sprzątaczki, kucharki przychodziły na zmianę i wszystkie zostały wciągnięte na listę płac tajnej policji. Tylko nianię Byczkową bawiło, że na stare lata została funkcjonariuszką.
Te drobne niewygody już wkrótce ułożyły się w mroczniejszy obraz. Gdy z życia Swietłany zaczęli znikać jej kolejni krewni i inni lubiani dorośli, musiała chyba zacząć coś podejrzewać. Po śmierci Kirowa zanotowała sobie w dzienniku: „To coś, co nazywało się śmiercią, wcale nie przypadło mi do gustu”. Jednak później nie mogła już po prostu patrzeć w inną stronę, bo od 1936 roku niemal cała jej rodzina padła ofiarą wielkiej czystki. Krewny Nadii, który jako pierwszy zobaczył jej ciało, Awel Jenukidze został stracony w 1937 roku – rzekomo za to, że w jego zespole ukrywali się członkowie rodziny Lwa Kamieniewa. Później przyszła kolej na rodzinę pierwszej żony Stalina, Swanidzów. Najpierw zniknął wujek Alosza, poważny finansista z doświadczeniem w Londynie, Genewie i Berlinie, w ostatnich latach życia zatrudniony w moskiewskim Banku Handlu Zagranicznego. Zawsze dobrze ubrany Alosza – zwykł mawiać, że „marksizm nie był ku temu żadną przeszkodą” – miał godność starego bolszewika. Splunął w twarz enkawudziście, gdy ten zaproponował mu, by przyznaniem się do szpiegostwa ocalił swoje życie. Został skazany na dziesięć lat łagru, a potem rozstrzelany. Jego żona, była śpiewaczka operowa z Tyflisu, Maria wkrótce też udała się na zsyłkę – do Kazachstanu. Reszta rodziny interweniowała w ich sprawie, ale niewiele dało się wskórać. Brat Nadii, Paweł Alliłujew, sam wkrótce stał się podejrzanym i popełnił samobójstwo. Mąż siostry Nadii, Anny, Stanisław Redens, kiedyś sam gnębiący wrogów klasowych na Ukrainie, w wielkiej czystce podzielił los dawnych ofiar reżimu. I tak dalej… Swietłana uważała, że to wszystko wina „jakiejś przerażającej pomyłki, której rozwikłać nie potrafił nawet ojciec”. Naiwnie zrzucała odpowiedzialność na Ławrientija Berię, ale gdzieś pod skórą czuła chyba, że to jej ojciec pociąga za sznurki. Matka Nadii, a jej babka, Olga Alliłujewa, nigdy nie miała przecież w tej kwestii wątpliwości, o czym zresztą ciągle uporczywie przypominała.
czytaj także
Ostatecznie o okrucieństwie ojca przekonała się na własnej skórze, gdy Stalin rozkazał aresztować – oczywiście za szpiegostwo – jej pierwszą miłość, scenarzystę Aleksieja Kaplera. Romans był nawet wedle ówczesnych standardów dość niewinny, ale jak mogłoby być inaczej, skoro kochankom nieustannie towarzyszył skądinąd sympatyczny ochroniarz Swietłany, Michaił Klimow (z tym od kanapek już dawno się pożegnała). Kapler i Swietłana tańczyli więc fokstrota, spacerowali, on polecał jej książki – o dziwo, zorganizował jej nawet Komu bije dzwon Hemingwaya – i filmy, na przykład Królową Krystynę z Gretą Garbo czy Królewną Śnieżkę i siedmiu krasnoludków. Romans zakończył się przez jego brawurę, gdy jako korespondent wojenny ze Stalingradu przysłał do „Prawdy” tylko lekko zawoalowany list miłosny do Swietłany. Stalin przeczytawszy „List Kapitana L. ze Stalingradu” wściekł się, ale dał Lusi – tak na swojego ukochanego mówiła Swietłana – jeszcze jedną szansę na uniknięcie tarapatów i wyjechanie gdzieś w spokojną delegację. Po odrzuceniu tej propozycji Kaplerowi zorganizowano już przymusową dziesięcioletnią wycieczkę najpierw do obozu w Workucie, a później w Incie. Po wszystkim Stalin dał Swietłanie ojcowską radę: „Lepiej popatrz na siebie – kto by cię chciał? Przecież on ma pełno bab, głupia!”. Poprawił uderzeniem w twarz. Na kolejne lekcje okrucieństwa nie musiała długo czekać. Gdy wyszła za mąż za Żyda Griszę Morozowa, Stalin zadeklarował, że nie chce widzieć swojego zięcia na oczy i słowa dotrzymał. Gdy rozwiodła się ze swoim drugim mężem, Jurijem Żdanowem, oskarżył ją o pasożytnictwo. „Czym ty się w ogóle stałaś? Pasożytem, który je tylko to, co mu się podsunie? Mieszkania, dacze, samochody – przecież to nie twoje. Nic z tych rzeczy nie należy do ciebie”.
Ich relacje nie zmienią się aż do śmierci wodza w 1953 roku. Poczuła się wtedy winna, zanotowała: „Zachowywałam się wobec niego jak ktoś obcy, a nie jak córka. Nigdy nie potrafiłam pomóc tej samotnej duszy, temu staremu, schorowanemu człowiekowi, który żył w zupełnej samotności swojego Olimpu”. Zarazem nie miała wątpliwości, kim był jej ojciec. Gdy na kilka tygodni przed XX Zjazdem Partii Mikojan zaprosił ją do swojego domu na Wzgórzach Leninowskich i dał do odczytania tajny referat Chruszczowa, Swietłana nawet nie mrugnęła okiem.
*
Co robiła by się uwolnić od brzemienia „córki Stalina”? Wyrzekła się komunizmu – co nie było zresztą nietypowe dla dzieci najwyższych urzędników państwowych, dobrze wykształconych i oczytanych – przyjęła prawosławie, w końcu w 1967 roku uciekła do Stanów Zjednoczonych, pozostawiwszy w Związku Radzieckim dwoje dzieci. Dzieci zresztą nie wybaczyły jej tego nigdy, a jej syn ze złości dał się nawet wykorzystać agentom KGB w celach propagandowych – w zamian za posadę oświadczył, że matka jest psychicznie „niezrównoważona”.
Na usprawiedliwienie Swietłany można chyba napisać tyle, że nie planowała ucieczki. Jak wiele innych nieprzemyślanych decyzji i tę podjęła spontanicznie, podczas kilkumiesięcznego pobytu w Indiach, gdzie wybrała się, by rozsypać prochy swojego kochanka, hinduskiego radży Brajesha Singha. Naturalnie możemy doszukiwać się zrozumiałych przyczyn emigracji politycznej: żałoba, trudna przeprawa z władzami Związku Radzieckiego o pozwolenie na wyjazd do Indii, represje wymierzone w jej przyjaciół pisarzy – w 1965 roku aresztowano Andrieja Siniawskiego, z którym romansowała, i Julija Daniela, a następnie skazano obu na kilka lat łagru za „twórczość antysowiecką” – w końcu błogi czas spędzony w rodzinnej wiosce Singha, gdzie odetchnęła od Breżniewa i jego popleczników, chcących zamienić ją w ikonę komunizmu. Ale i tak o wszystkim zdecydowała iskra. I tak gdy termin ważności jej wizy dobiegał końca, zamiast po prostu wrócić do Moskwy, udała się do amerykańskiej ambasady w New Deli z prośbą o azyl polityczny. Co ciekawe, wtedy nie istniała jeszcze publicznie do tego stopnia, że w Departamencie Stanu nie wiedziano nawet, że Stalin miał córkę! Skołowany drugi sekretarz ambasady dopytywał, czemu skoro podaje się za córkę Stalina, ma w paszporcie wpisane nazwisko Alliłujewa. Swietłana nie dała się zbić z pantałyku i wytłumaczyła, że wróciła do nazwiska panieńskiego matki w drugiej połowie lat 50., zresztą z aprobatą nikogo innego niż Klimenta Woroszyłowa, jednego z najbliższych współpracowników Stalina i i ludowego komisarza obrony, który popadł w niełaskę po katastrofalnej porażce w wojnie radziecko-fińskiej. W końcu amerykański ambasador w New Delhi zdecydował się zapakować ją do samolotu. Rozpoczęło się jej życie w świetle reflektorów.
W Stanach Swietłana startowała od zera – miała tylko nazwisko, którym nie chciała się posługiwać, i rękopis Dwudziestu listów. Zaczęła je pisać latem 1963 roku, za namową zaprzyjaźnionego profesora chemii. „Listy” były czasem naiwne, czasem wzruszające. Wspominała w nich swoje dzieciństwo, rodzinę, służbę – nieraz z zadziwiającym poczuciem humoru. O jednej ze sprzątaczek pisała tak: „Dobra, wesoła, choć wyjątkowo brzydka i przypominająca grenadiera”. Oczywiście wszystkich najbardziej elektryzowały fragmenty poświęcone ojcu. Raz oceniała go surowo, innym razem starała się go zrozumieć, a nawet współczuła mu uwięzienia pod kloszem kultu. „Ojciec demokratą wprawdzie nie był, ale za Boga nigdy się nie uważał” – twierdziła, na dowód przytaczając anegdotę z jego ostatniej podróży po Gruzji. W jednej ze wsi, przez którą przejeżdżał, drogę wyłożono… dywanami. Empatia nie przesłoniła jej jednak prawdziwego wizerunku dzieła życia jej ojca. Kończy książkę trochę patetycznie, trochę religijnie:
Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za wszystko. Niech osądzają zatem ci, którzy przyjdą po nas. Ci, którzy nie znali tych czasów i tych ludzi, których myśmy znali. Niech przyjdą młodzi, pełni zapału, dla których te lata będą tak samo odległe, tak samo niezrozumiałe i równie okrutne jak okres panowania Iwana Groźnego. Nie sądzę, by ocenili je jako czas „postępu”, nie sądzę, że robiliśmy wszystko „dla dobra wielkiej Rosji”. […] To właśnie oni […] odwrócą kartę historii swojej ojczyzny – zrobią to z bólem, ze skruchą i zdumieniem – i dzięki temu zaczną żyć inaczej.
czytaj także
Trudno się dziwić jej nietypowemu agentowi literackiemu, George’owi Kennanowi – słynnemu amerykańskiemu dyplomacie i autorowi „długiego telegramu” – że przeczytał „Listy” w ciągu jednej nocy. Co ciekawe, amerykański ambasador w Indiach – ten sam, który pomógł jej uciec – chciał przeredagować tekst, by ten wywołał jak najmniej szkód w relacjach amerykańsko-radzieckich, ale Swietłana szczęśliwie nie zgodziła się na ingerencję.
Kennan zaangażował się w sprawę Swietłany na prośbę CIA. Ponieważ amerykańska dyplomacja grała na ocieplenie stosunków ze Związkiem Radzieckim, Stany nie mogły bezpośrednio wesprzeć finansowo najważniejszej uciekinierki ani też odegrać propagandowego tańca zwycięstwa. Kwestię utrzymania Swietłany należało rozwiązać taktownie. Kennan skontaktował się ze swoim zaufanym znajomym prawnikiem, Edwardem Greenbaumem, właścicielem dobrze prosperującej kancelarii. Greenbaum pomógł jej i w sprawach związanych z imigracją, i w kwestiach praw autorskich. Swietłana wprawdzie znała się na pieniądzach lepiej niż jej ojciec – Stalin nie miał pojęcia, ile kosztują podstawowe produkty w Związku Radzieckim, ale to może przypadłość nie tylko wodzów w krajach totalitarnych – ale i tak jej dotychczasowe doświadczenia absolutnie nie przygotowywały jej na wyrafinowane sztuczki amerykańskich prawników.
Greenbaum zaoferował jej zaliczkę w wysokości półtora miliona dolarów w zamian za przeniesienie na jego firmę praw autorskich do Listów… oraz kolejnych książek. Choć Swietłana chyba nie do końca rozumiała, na co się pisze, trudno mówić o oszustwie, gdyż dostała znakomite warunki – tylko wspomnienia Churchilla sprzedano lepiej. Greenbaum naturalnie też nie stracił. Poza umieszczeniem książki w dobrym wydawnictwie, negocjował publikacje fragmentów z „New York Timesem”, „Life” czy Book of the Month Club. Oczywiście nikt nawet nie czytał rękopisu, wszyscy mieli jasność, że książka córki Stalina rozejdzie się na pniu. Prawnik dbał o debiutantkę także na inne sposoby, zatrudnił firmę mającą dbać o jej wizerunek (naturalnie Swietłana niezbyt przejęła się dobrymi radami speców), a także biuro detektywistyczne, które Swietłana traktowała podobnie, jak ochroniarzy najmowanych przez ojca. Zadbał też o jej interesy finansowe w dłuższej perspektywie poprzez ustanowienie funduszu, który miał jej zapewnić dożywotnią rentę w wysokości 1,5 tysiąca dolarów miesięcznie (około 11 tysięcy dolarów dzisiaj). Kto by nie chciał takiego debiutu?
O Swietłanie często pisze się, że roztrwoniła pieniądze z niefrasobliwości. Faktycznie podejmowała wiele nierozsądnych decyzji. Ciągle zmieniała domy, zasypywała znajomych drogimi podarkami, kupiła samochód za 50 tysięcy dolarów, chociaż nie miała prawa jazdy. Ale jej lekki stosunek do dóbr doczesnych miał tyle wspólnego z bezmyślnością, co z kolejnymi krokami do wybicia się na samodzielność. Swietłana do końca życia żałowała przecież, że od razu nie przeznaczyła honorarium na jakiś zbożny cel (zresztą i tak sporo sporą jego część przekazała na działalność charytatywną, na przykład na budowę szpitala w Indiach). Nie potrafiła też – lub nie mogła – po prostu odcinać kuponów od swojego dzieciństwa. Zamiast pisać kolejne tomy wspomnień z dzieciństwa w Zubałowie, w Only One Year (Tylko rok) relacjonowała swoją ucieczkę do Stanów, a potem zamilkła na długie lata. Choć polski wydawca zapowiadał „wkrótce następne tomy cyklu!”, czytelnicy nigdy się go nie doczekali. Działała na swoją szkodę, tak jakby liczyła, że trwoniąc sławę i pieniądze, uniezależni się od ojca. Była w tym spora doza dumy i honoru – gdy pod koniec życia naprawdę przestało się jej powodzić, CIA chciało jej pomóc jeszcze raz i zaczęło przysyłać jej czeki, rzekomo za tłumaczenia, których naturalnie nigdy nie wykonała (agencja wspierała tak zresztą i innych pisarzy dysydentów), Swietłana nigdy ich nie spieniężała. Być może przejawiała się w tym jej lojalność względem rodziny, z taką samą werwą przecież odmawiała wejścia w obieg wykładów na temat życia w totalitaryzmie, z których utrzymywali się inni polityczni emigranci. A może chodziło o zwyczajny brak rozsądku?
Swietłana w Stanach przymierzała kolejne maski i wciąż szukała dla siebie nowej tożsamości. Jedną z nich odnalazła w architektonicznej komunie Taliesin, założonej przez Franka Lloyda Wrighta. Dała się uwieść może nie tyle urokowi eksperymentu społecznego w duchu amerykańskiej utopii (w końcu radzieckie kołchozy również były inspirowane amerykańskimi utopiami), ile charyzmie Olgivanny Wright, wdowie po architekcie, a przy okazji duchowej przewodniczce Taliesin, która podążała za ideami ormiańskiego mistyka Georgija Gurdżiejewa, z którym poznała się, gdy jeszcze mieszkała w Gruzji. Olgivanna zabiegała o uwagę Swietłany miłymi liścikami, a gdy w końcu udało się jej zwabić Alliłujewą do Taliesin, wyswatała ją z Williamem Petersem, najlepszym architektem we wspólnocie. Pobrali się po zaledwie trzech tygodniach znajomości. Dość szybko okazało się, że Olgivannie chodziło tylko o pieniądze Swietłany, ale też trzeba przyznać, że sama Alliłujewa szczególnie nie broniła swojego bogactwa. Spłaciła olbrzymie długi męża – ponad pół miliona dolarów – a drugie tyle wpakowała w jego niedochodową farmę. Po rozwodzie zrzekła się nawet prawa do alimentów i farmy.
*
Czy jej się udało? Czy przestała być tylko córką Stalina? Lubię myśleć, że tak, bo oznaczałoby to, że jako dzieci nie jesteśmy skazani na grzechy własnych rodziców. Że jej kolejne przemiany w Swietłanę Alliłujewą, a potem w Lanę Peters, udowodniły, że można się wyzwolić od trudnego spadku, gdy się go naprawdę nie chce. Swietłana próbowała to zrobić przez całe życie, a po drodze udało się jej porzucić dzieci, mieć wiele udanych i nieudanych związków, zawiązać kilkanaście trwałych przyjaźni, napisać pamiętną książkę, zarobić i stracić fortunę, jeszcze raz zostać matką, wrócić do Związku Radzieckiego i jeszcze raz zeń wyjechać, a nawet podjąć próbę samobójczą. Napisano o niej dużo dobrego i złego, w tym znakomitą współczującą biografię Córka Stalina pióra Rosemary Sullivan. Mimo wszystko to chyba wciąż za mało, żeby uciec od grawitacji XX wieku.