Warszawa na początku 1945 roku była miastem całkowicie przytłoczonym obecnością zmarłych. Wszechobecność ciał kształtowała repertuar scenariuszy i postaw podejmowanych przez powracających do miasta, rozciągający się od skrajnego indywidualizmu po solidarne współdziałanie. Zalegające w mieście tysiące zwłok stwarzały wyzwanie logistyczne, moralne i polityczne, przy czym poszczególne te wymiary nie dają się łatwo od siebie oddzielić.
Powstanie wybuchło 1 sierpnia, trwało sześćdziesiąt trzy dni i zakończyło się kapitulacją. Warszawa, w której w ciągu dwóch miesięcy poległo około dwustu tysięcy osób, została zbombardowana i praktycznie całkowicie wyludniona. Miasto pozostawało opustoszałe przez ponad trzy miesiące.
„Wyzwolenie” nadeszło dopiero 17 stycznia 1945 roku. W kolejnych rozdziałach będziemy się zastanawiać, dlaczego dopiero wtedy i czemu wielu warszawiaków preferuje zapis wyzwolenia w cudzysłowie. Na razie poprzestańmy na przywołaniu obrazu, jaki ukazał się oczom powracających mieszkańców.
Od strony nadciągającego Pochodu, a taką właśnie optykę prezentowała prasa komunistyczna tamtego czasu, stolica przedstawiała widok przerażający. „Witaj Warszawo!” – upragnione słowa, które tego dnia można było ujrzeć na pierwszej stronie „Głosu Ludu” – miały gorzki posmak. W artykule pod tym tytułem czytamy: „Warszawa wolna! Miasto – męczennik […]. Miasto bohater, miasto, co nigdy nie uległo przemocy, nie padło na kolana przed hitlerowskim butem, co walczyło dumnie i ofiarnie z panoszącym się niemieckim najeźdźcą dziś jednoczy się z nami w godzinie triumfu, w godzinie wyzwolenia”.
Na owo „męczeństwo miasta” wcześniej spoglądało się jedynie przez linię frontu; teraz, po przekroczeniu Wisły, stało się ono czymś przerażająco bliskim i realnym. Dotychczas o śmierci pisało się i mówiło, teraz trzeba było stawić jej czoła. Wojna trwała od ponad pięciu lat, wydawałoby się więc, że śmierć nikogo nie zdoła już zaskoczyć. Repertuar jej podstępów dobrze znany jest wszystkim – każdemu bowiem wojna zabrała krewnego czy przyjaciela, każdy widział rannych i zabitych. To, co po wyzwoleniu Warszawy ukazało się oczom powracających do niej mieszkańców i przybywającego wojska, przekraczało jednak wszelkie dotychczasowe wyobrażenia.
Na kartach „Głosu Ludu” jedyna droga do Warszawy prowadzi ze wschodu, wjeżdża się więc do niej przez zamarzniętą rzekę – wszystkie mosty są przecież zburzone. „Straszliwy obraz” – informuje „Głos Ludu”. „Dzielnice śródmiejskie zburzone w 95%”. Wanda Wasilewska, która natychmiast udała się do wyzwolonej stolicy, opowiadała potem, że choć wyobrażała sobie Warszawę bardzo zniszczoną, to, co zobaczyła w mieście, przechodzi ludzkie wyobrażenie. „Nigdy nie sądziłam, że duże miasto można zamienić w kupę gruzów”.
Ale całkowite zrujnowanie miasta – zawalenie wszystkich jego budynków, zagruzowanie ulic, zniszczenie infrastruktury – okazało się tylko tłem dla prawdziwego horroru. „Warszawa jest dziś nie tylko miastem gruzów – pisał w dzień po wyzwoleniu stolicy korespondent «Życia Warszawy» – jest miastem wymarłym. […] Z tętniącego życiem milionowego miasta stała się zaiste Nekropolem”. Warszawa była zatem gigantycznym miastem-cmentarzem, w którym rozkładające się zwłoki zalegały na wszystkich ulicach i placach. „Nigdy Warszawa nie żyła tak blisko ze swymi zmarłymi jak teraz” – napisze dziennikarz „Gazety Ludowej”. „Mamy ich wszędzie, na każdym kroku, w najbliższym sąsiedztwie, na skwerkach, na ulicach, na podwórzach, mogiłki najczęściej bezimienne”.
Z lakonicznych notatek sporządzanych przez wolontariuszy Polskiego Czerwonego Krzyża wyłania się przerażający obraz stolicy, jaką zastali powracający. Okaleczone trupy zamieszkują w poszczerbionych szkieletach kamienic. Z płytkich, prowizorycznych mogił wystają zmasakrowane kończyny. Widok ludzkich szczątków to element pejzażu – są po prostu wszędzie. Od powstania minęło już kilka miesięcy, zwłoki znajdują się więc w różnym stadium rozkładu:
„Teren przytułku im. Św. Franciszka Salezego. Po lewej stronie od wejścia, nie dochodząc do budynku głównego, znajdują się groby 38 osób. Zwłoki są pochowane tuż pod powierzchnią ziemi, niektóre przysypane tylko do połowy”.
„Wszyscy byli mieszkańcy spod nr 5 zostali spaleni żywcem 5.8.44. W podwórzu na prawo, w ubikacji, 17 osób spalonych, w pokoju 28 osób. We wrześniu na rozkaz władz Państwowy Zakład Higieny spalił pozostałe zwłoki zwęglone, zaraz na podwórzu widoczne są szczątki i popiół. Natomiast na miejscu kaźni widoczna jest czaszka dziecka i dłoń. Oprócz tego został spalony młody chłopak z amputowaną nogą po lewej stronie podwórza pod garażem, pozostałą nogę-protezę zabrał ojciec chłopca. W mieszkaniu dozorcy na parapecie okna leżą zwęglone zwłoki noworodka, wnuczki dozorcy”.
czytaj także
Nierzadko zdarzało się, że bomby trafiały w prowizoryczne mogiły, zasypując chroniących się w pobliżu deszczem rozszarpanych ludzkich zwłok. Sytuację taką opisuje w wywiadzie jedna z uczestniczek powstania:
„Przed Bankiem „Pod Orłami” był olbrzymi skwerek, zielony, piękny, na którym leżało moc ludzi powyciąganych z gruzów, poprzykrywanych papierami, kupa trupów. […] Był piękny zielony skwerek, na którym było masę grobów. Potem, chyba pod koniec września, rąbnęła bomba. Wszystko wyleciało. Ponieważ bank był obrośnięty winem, na tych winoroślach ręce, nogi. To było koszmarne. Jeszcze po wojnie był olbrzymi lej, jak były ekshumacje, jak kopali i szukali. Ale to wszystko było już poćwiartowane”.
W Warszawie królował odbierający zmysły chaos. W styczniu sytuację ratowała jeszcze zima. Znaczną część zwłok ukrywał miłosiernie śnieg, a mróz nieco powstrzymywał tempo rozkładu. Nieuchronnie zbliżała się jednak wiosna, a wraz z nią roztopy, które miały jeszcze pogorszyć i tak przerażający obraz. „Życie Warszawy” dwa miesiące po wyzwoleniu donosi przerażonym czytelnikom, że stolica niczym gigantyczne cmentarzysko kryła pod gruzami, w piwnicach, schronach, na podwórkach i skwerach około stu pięćdziesięciu tysięcy zwłok. „Większość zwłok leży płytko – raportują dziennikarze – pod cienką warstwą ziemi. Niektóre wprost depczemy nogami, inne dają żer szczurom, a wszystkie stanowią łatwą pożywkę dla bakterii”.
Dokładnej liczby ofiar nie sposób oszacować. Po pierwsze dlatego, że prace ekshumacyjne, nierozerwalnie związane z odgruzowywaniem stolicy, będą trwać kilkanaście lat – jeszcze w późnych latach 50. zdarzać się będzie warszawiakom nieoczekiwanie natknąć na zbiorowe mogiły podczas zwyczajnych czynności codziennego życia. Po drugie, wiele zwłok Niemcy natychmiast palili, uniemożliwiając nie tylko identyfikację, lecz nawet przybliżone oszacowanie liczby zamordowanych.
czytaj także
W Warszawie można było trafić na góry prochów, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak zwały brudnej ziemi. Początkowo powracający rozgarniali te hałdy, spodziewając się pod nimi pochowanych ludzkich zwłok. Ich podejrzenia znajdowały potwierdzenie w niezliczonych fragmentach kości i drobnych metalowych przedmiotach. Szukali więc jeszcze intensywniej, rozgrzebując zwały brudnego pyłu w poszukiwaniu ciał. Dopiero przeszkoleni pracownicy Zakładu Oczyszczania Miasta i PCK uświadomili im przerażającą prawdę, choć początkowo sami nie mogli w nią uwierzyć. To były ciała. Ta brudna, czarna masa przesycona odłamkami kości, rozbłyskująca gdzieniegdzie resztkami biżuterii, nie skrywała zwłok, lecz składała się z nich. Tysiące pomordowanych spalono na prowizorycznych stosach i zebrano w spiętrzone, czarne hałdy.
Takie właśnie prochy pomordowanych podczas rzezi Woli przewoził największy w dziejach miasta kondukt pogrzebowy. W dniu 6 sierpnia 1946 roku prochy, które udało się zebrać – około ośmiu i pół tony – zgromadzono w stu piętnastu trumnach. Dwanaście z nich ułożono na katafalku w kościele Zbawiciela, gdzie spoczywały przybrane biało-czerwonym sztandarem i koroną cierniową, dając najwymowniejsze chyba – choć milczące – świadectwo męczeństwa miasta. O godzinie dziesiątej odbyło się nabożeństwo żałobne celebrowane przez biskupa Majewskiego, następnie zaś – jak stwierdza „Gazeta Ludowa” – przez miasto ruszył w milczeniu „kondukt żałobny, jakiego nie widział świat, kondukt tysięcy męczenników bohaterskiej Warszawy”. Otwarte wozy ciężarowe wiozły trumny głównymi ulicami Warszawy, a samochodom towarzyszyły tysiące mieszkańców. Marszałkowską, następnie Chłodną i Wolską kondukt dotarł do cmentarza na Woli. Tam oczekiwała go kompania honorowa Wojska Polskiego i orkiestra. Przy dźwiękach marsza żałobnego zawartość trumien kolejno wsypywano do wymurowanej krypty: „Jedna po drugiej przychodzi trumna nad grób. Za chwilę już są próżne i odnoszą je na bok, a wtedy otaczają je coraz to nowe rodziny poległych i z dna trumien wybierają resztki popiołów, aby je zanieść do domów, jak święte relikwie”.
czytaj także
Na koniec mogiła została przez warszawiaków dosłownie zasypana kwiatami. Ci, którzy z powodu tłumu nie mogli przedostać się do krypty, ciskali wiązanki ponad głowami zebranych. Na prochy pomordowanych spadł żałobny deszcz pamięci.
Uroczystości tej nie towarzyszyły przemówienia polityków. Nikt nad trumnami nie oskarżał, podobnie jak nikt nie wychwalał własnych zasług. Nikt nie odważył się na próbę zawłaszczenia tak dramatycznego wydarzenia. Wydaje się, że ten stosunek do rzezi Woli utrzymuje się w jakimś stopniu do dziś. Jest to epizod powstania nie tyle przemilczany, ile uczczony milczeniem. Nawet w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie chętnie wykorzystuje się mocne akcenty, rzeź Woli jest symbolizowana przez namiot z zatopionymi w epoksydzie protokołami ekshumacji PCK.
Dokładną liczbę ofiar tej masakry trudno określić. Podobnie zresztą, jak nie sposób stwierdzić, iloma właściwie zabitymi poskutkowała pacyfikacja całego powstania. Szacunki powojenne wahają się i przeważnie liczbę ofiar określa się w przybliżeniu na dwieście tysięcy. Sami Niemcy z dumą podawali liczbę pomordowanych – dwieście pięćdziesiąt tysięcy: „Czy to żołnierz, czy SS-mann, czy policjant, czy członek służby bezpieczeństwa […] wszyscy oni starali się o to, by metropolia Polski, ze strony której spotkało nas, Niemców, tyle nieszczęścia w ciągu stuleci, została usunięta jako ognisko niebezpieczeństw. Polacy ściągnęli do Warszawy swój najmłodszy i najlepszy materiał ludzki […] myśmy tego wroga pokonali i zadali mu straty w ludziach wynoszące około ćwierć miliona”.
Ale czy liczby w ogóle coś w tym kontekście znaczą? Są całkowicie abstrakcyjne. Ponadto w przypadku Warszawy liczba ofiar to nie tylko rezultat walki, lecz także – jak emocjonalnie zauważają autorzy opracowania poświęconego stratom ludnościowym miasta – „masowych mordów bez różnicy płci i wieku, ze szczególną mocą nasilonych w pierwszych sześciu dniach Powstania”. Rzeczywiście, wydaje się, że hitlerowców w początkach sierpnia ogarnął jakiś amok – szał zabijania, który nakazał dokonać rzezi Woli, masowych mordów w Śródmieściu czy na Ochocie. Okrucieństwo oprawców było tym większe, że do palenia zwłok wykorzystywali trzymaną pod karabinami ludność cywilną – sąsiadów i rodziny pomordowanych – którą zaraz potem równie bezwzględnie eksterminowano. „Zwłoki palono na stosach” – raportuje historyk. „Zadanie to wykonywały dwa tzw. Verbrennungskommando złożone z młodych i silnych mężczyzn wybranych spośród wypędzonych z domów ludzi, przeznaczonych do fizycznej likwidacji po wykonaniu pracy”.
czytaj także
Jak dla opisu tej tragedii zastosować klasyczne kategorie wojenne? Jak na przykład odróżnić cywili od powstańców? Czy powstańcy byli żołnierzami, nim wrogowie (dopiero w spisanym akcie kapitulacji) uznali ich wojskowy status? A czy byli nimi członkowie tych organizacji, które – jak Armia Ludowa – takiego statusu w ogóle się nie doczekały? Także najbardziej naturalne kryterium, jakim jest pytanie o uzbrojenie, w przypadku powstania zawodzi, skoro znaczna część partyzantów szła do walki bez broni.
Ten makabryczny wymiar wydarzenia historycznego wymyka się zatem tradycyjnie pojmowanej historiografii, zdolnej najwyżej do coraz dokładniejszego szacowania liczby ofiar. Próba zrozumienia znaczenia, jakie powstanie warszawskie miało przez siedemdziesiąt lat funkcjonowania jako wydarzenie historyczne, wymaga raczej antropologicznego zwrotu ku refleksji nad śmiercią i narzędziami jej kulturowego oswajania.
czytaj także
***
Umarli narzucili żywym osobliwy tryb życia, nieustannie obracający się wokół śmierci. Relacje dziennikarzy z innych miast przybywających do Warszawy ukazują przerażający obraz nowej codzienności, jaka w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu ukonstytuowała się w stolicy: „Trudno mówić o zwiedzaniu Warszawy” – pisze dla „Tygodnika Powszechnego” Janina Osińska. „Tu się błądzi. Tutaj powraca się wielokroć razy w to samo miejsce i szuka zaginionych wyobrażeń”. Wśród tych „wyobrażeń” kluczową rolę odgrywają właśnie zmarli, zazdrośnie chronieni przez zrujnowane miasto: „Ciemno ubrana kobieta błądzi tu z listem w ręku. Według słów listu tutaj gdzieś ma być mały, czarny krzyżyk, któremu na imię Dorotka. Ale miejsce to jest bezlitosne i trzeba by siły, która góry przenosi, aby wydało to, co ukrywa”.
Na podstawie relacji Osińskiej można odnieść wrażenie, że w oczach przybysza także żywi upodabniają się do zmarłych. Trupy budynków, przedmiotów, lecz także trupy ludzkie stają się dla nich źródłem utrzymania i podstawowym motorem egzystencji. Przy tym krajobraz zamordowanego miasta jest tak somnambuliczny i oderwany od rzeczywistości, że życie zdominowane przez obecność zmarłych nie budzi nawet grozy, a jedynie etnograficzne zainteresowanie:
„Kręcą się ciemne typy i mruczą wnikliwym szeptem: „Złoto, złoto, kupuję-sprzedaję…”. […] Mnożą się najdziwniejsze zawody. Sprzedawcy opału dostarczają posadzek dębowych, futryn, drzwi, połamanych antyków. Ogłaszają się przedsiębiorcy, którzy „pszewożą różne żeczy i zwłoki”. Są opętani poszukiwacze skarbów. Z narażeniem życia przekopują piwnice pod nawisami zapadłych stropów, wygrzebują i obszukują zmarłych, bo mogli być pochowani z „kosztownościami”. Hieny? Bez przesady! To także ludzie z tego samego krajobrazu ruin”.
czytaj także
Ekshumacje są tu widokiem codziennym. Jak podejrzewa dziennikarka – być może nawet zobojętniałym. W takim stopniu, w jakim to w ogóle możliwe. Wraz ze zmniejszeniem wrażliwości na śmierć miasto nie powraca jednak do życia. Co przerażające – wydaje się, że jest wręcz odwrotnie. Tracąc zdolność do przerażania się śmiercią, żywi upodobnili się w Nekropolis do martwych:
„Na ulicy Puławskiej, na skwerku przed domem Wedla odbywa się ekshumacja. Okna są pełne ciekawych. Na chodniku krąg gapiów zbliżający się i cofający zależnie od kierunku wiatru. Podchodzi czasem blisko jakiś przechodzień, przynaglony nagłym przerażeniem i szuka znajomych rysów. Ale twarzy nie ma. Przegniły mundur zachował jeszcze młodzieńczy kształt ciała, choć wszystko razem jest już oślizgłą szarą masą. Kwitnąca zdrowiem dziewczyna, cała różowa w białym fartuchu pochyla się blisko i zręcznymi palcami obszukuje zwłoki. Druga sporządza urzędowy spis. Służbę swoją pełnią z doskonałym, wstrząsającym spokojem i uśmiechem na ustach”.
Czym innym był jednak z pewnością powszedni widok obcej, anonimowej ekshumacji, czym innym zaś rozpaczliwe poszukiwanie ciał bliskich…
czytaj także
***
By w pełni zrozumieć znaczenie walki o ciała, którą będziemy opisywać w następnych rozdziałach, warto przyjrzeć się ogromowi sił i środków, jaki trzeba było zaangażować w celu poradzenia sobie z masą zwłok zalegających ulice Warszawy. W pierwszych miesiącach po wyzwoleniu trupy w różnym stadium rozkładu znajdowały się praktycznie wszędzie. Miastu groziła epidemia i zakażenie źródeł wody pitnej. Ogrom zadania, jaki stanął przez stolicą, przytłoczył nieukonstytuowane jeszcze dobrze władze miejskie i zdruzgotaną wojną ludność.
czytaj także
Pierwsze próby opanowania chaosu podjęto jeszcze przed wyzwoleniem Warszawy, kiedy powołany dla przywrócenia normalnego życia w stolicy Zakład Oczyszczania Miasta rozpoczął działalność na Pradze. Jednym z głównych jego zadań stała się rejestracja tymczasowych grobów w celu ekshumacji i ponownego pochówku zmarłych. W teren wysłano specjalnych dzielnicowych, których zadaniem było wyłącznie sporządzanie takich spisów. „Życie Warszawy” z 16 listopada 1944 roku przynosi ogłoszenie ZOM-u kierowane do mieszkańców Pragi, wyznaczające porządek prac i zadania niezbędne do wykonania w procesie identyfikacji zmarłych. Czytamy tam między innymi, że wstępny spis zmarłych znajdujących się w grobach tymczasowych na terenach poszczególnych posesji mają sporządzić komitety domowe, zarządcy placów i administratorzy. W spisie należy uwzględnić dane personalne zmarłego, datę pochowania, głębokość grobu, czy zmarły został pochowany w trumnie, adresy świadków, rodziny, kto posiada dowody lub przedmioty znalezione przy zabitym lub zmarłym, czy rodzina życzy sobie pochować zmarłego na własny koszt. Jak widać, granica pomiędzy kompetencjami instytucji a prawami i obowiązkami poszczególnych mieszkańców od początku była przedmiotem negocjacji.
Wyzwolenie lewobrzeżnej Warszawy, gdzie ciał było nieporównywalnie więcej, postawiło władze i mieszkańców wobec znacznie trudniejszego wyzwania. Jeden z koordynatorów odbudowy miasta w ten sposób relacjonował sytuację zaraz po 17 stycznia: „Jednym z pierwszych palących zadań jest usunięcie ofiar Powstania z prowizorycznych płytkich grobów oraz wydobycie leżących pod gruzami zwłok ludzkich. Wraz z nastaniem wiosny i roztopów wisi nad nami groźba epidemii. […] Rozkładająca się masa ciał grozi niebezpieczeństwem we wszystkich punktach miasta”.
A był to jeszcze czas, gdy nie zdawano sobie nawet w przybliżeniu sprawy z liczby zalegających miasto ciał! Autor sprawozdania z przerażeniem opowiada więc o grobie półtora tysiąca ofiar na tak zwanym „Zieleniaku” (przy ulicy Grójeckiej), nie wiedząc jeszcze nic o Woli, gdzie liczba ofiar masakry była o rząd wielkości wyższa.
czytaj także
Trzeba było niezwłocznie, wszystkimi dostępnymi środkami, poradzić sobie z problemem wszechobecnej śmierci i rozkładu. Pierwszym sposobem, jaki się nasunął, było natychmiastowe palenie wszystkich zwłok na naprędce skonstruowanych stosach. Projekt uznano jednak za barbarzyński – porównanie z praktykami znienawidzonych katów Warszawy było zbyt silne. W tej sytuacji zdecydowano się na przyjęcie propozycji Jadwigi Boryty-Nowakowskiej, słynnej międzywojennej aktorki, kierującej wówczas sekcją grobownictwa w PCK. Boryta-Nowakowska zaproponowała tymczasowe pochowanie zwłok w prowizorycznych masowych grobach. Trzeba więc było dokonać ekshumacji zwłok i ich ponownego pochówku.
Początkowo ciała zakopywano w osiemdziesięciu siedmiu mogiłach zbiorowych zlokalizowanych na większych skwerach i placach w mieście. Tysiące zwłok ludzkich spoczęły między innymi na terenie Starego Miasta, w Ogrodzie Krasińskich oraz na Czerniakowie, miejscami pochówku były także park Dreszera i ogród przy Instytucie Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży, setki zwłok zakopano na placu Starynkiewicza. Większość z nich ekshumowano ponownie w 1947 roku i wywieziono na cmentarz. Cytowany już inżynier koordynator ekshumacji, inżynier Bielaszewski, następująco podsumowywał ten etap prac: „Co począć z tą masą ciał, której zniszczona Warszawa nie może natychmiast zapewnić należytej i indywidualnej inhumacji? Ciała ofiar Powstania będą wywożone i składane do tymczasowych mogił ogólnych. Dopiero po wyleczeniu się z pierwszych ran będzie Warszawa w stanie myśleć o uczczeniu swoich zmarłych. W tym okresie powstanie cmentarz godny męczenników i bohaterów Warszawy”.
Logika widoczna w tej wypowiedzi to hasło Pochodu, brzmiące: „najpierw życie – potem śmierć”. W przyszłości wyznaczy ono jedną z podstawowych strategii, jakimi władza walczyła z moralnym ciężarem tysięcy ofiar powstania. Tymczasem jednak trzeba się było uporać z ich ciężarem fizycznym i dojmująco rzeczywistym.
***
W kolejnej fazie ekshumacji masowe groby w dalszym ciągu miały charakter prowizoryczny, lokalizowano je jednak już w obrębie cmentarzy. Doktor Majkowski, kierownik Komitetu Ekshumacyjnego, informował o następujących planach na pierwsze miesiące po wyzwoleniu Warszawy: „W tym czasie na Powązkach, Bródnie, cmentarzu na Woli i na Służewcu wykonane będą mogiły zbiorowe dla zwłok z terenu miasta. Zwiezienie zwłok w tak znacznych ilościach uzależnione jest od przydziału odpowiedniej liczby samochodów”.
Osobnym epizodem było wyznaczenie w listopadzie 1945 roku półtorahektarowej działki na Woli, która stała się Cmentarzem Powstania Warszawskiego. Władze dokładały wszelkich starań, by możliwie dużą liczbę poległych w 1944 roku powstańców pochować tam masowo w anonimowych grobach.
Czy wolno napisać książkę, która nie jest o Żydach? [polemika]
czytaj także
Doktor Majkowski informował czytelników „Życia Warszawy”, że ekshumacja będzie prowadzona dzielnicami. Na łamach prasy codziennej powiadamiano mieszkańców o terminach wykopywania zwłok w danej okolicy, co miało ułatwić współpracę przy identyfikacji ofiar. Zwłoki przewożono do mogił zbiorowych i – jak twierdził Majkowski – grzebano w obecności komisji, w której skład wchodzili przedstawiciele Inspektora Sanitarnego, PCK i innych organizacji. „Życie Warszawy” informowało także, że „przed ostatecznym pogrzebaniem zwłok przewiduje się ceremoniał religijny z udziałem duchowieństwa”. Początkowo planowano, że w oznaczonym dniu będzie dokonywana od razu ekshumacja z całego terenu danej dzielnicy, plany te nie uwzględniły jednak olbrzymiej liczby ciał wymagających pogrzebania.
W obliczu ogromu zadania niezbędne stało się powołanie instytucji, które koordynowałyby ekshumacje. Początkowo zajmował się tym Zakład Oczyszczania Miasta, ściśle współpracujący z formującą się właśnie milicją. Wraz z powracającą ludnością, działającą spontanicznie lub w ramach ochotniczych brygad, pracownicy ZOM-u prowadzili rejestry tymczasowych mogił, mające na celu oszacowanie liczby i danych personalnych poległych.
czytaj także
Już 6 lutego, a więc niespełna trzy tygodnie po wyzwoleniu miasta, zwołano poświęconą problemowi ekshumacji konferencję, w której wzięli udział między innymi przedstawiciele starostw, władz miejskich, Wydziałów Opieki Społecznej i Zdrowia, Zakładu Oczyszczania Miasta, Inspektoratu Sanitarnego, PCK, władz bezpieczeństwa, Straży Ogniowej i innych instytucji porządku publicznego. Konferencji przewodniczył wiceprezydent Warszawy pułkownik Kotwica-Skrzypek, którego wystąpienie dobrze podsumowuje ówczesne postrzeganie problemu. Otóż stwierdzał on, że „zagadnienie rozpatrywać należy w 2 zasadniczych płaszczyznach: sanitarnej i prawno-kulturalnej”. I faktycznie, należało niezwłocznie powołać centralną instytucję koordynującą ekshumacje, która musiała stawić czoła dwóm oddzielnym kwestiom czy raczej aspektom problemu pochówków: po pierwsze, powstrzymać grożącą miastu epidemię i przywrócić mu możliwość normalnego funkcjonowania; po drugie zaś, nie mniej istotne, uspokoić nastroje poprzez godne pogrzeby, nie wikłając się zarazem w meandry trudności politycznych. Najpilniejsze było więc wyznaczenie odpowiednich do grzebania terenów, zabezpieczenie przed możliwością epidemii oraz „sprawa godziwego pochowania zwłok, przeprowadzenia akcji identyfikowania i ewidencji oraz oddania poległym bohaterom-męczennikom należnej czci”. Wśród kwestii problematycznych, które zaprzątały uwagę uczestników konferencji, znalazły się między innymi: możliwość (logistyczna i etyczna) zatrudnienia w akcji ekshumacyjnej jeńców niemieckich, sposób i miejsce grzebania, użycie środków transportowych, wyposażenie robotników, środki dezynfekcyjne, lecz także problem zorganizowania niezbędnych ceremonii religijnych oraz fotografowania zwłok w celu gromadzenia dowodów zbrodni niemieckich.
czytaj także
W wyniku decyzji zgromadzonych powstała pierwsza instytucja zajmująca się z ramienia władz wyłącznie problemem pochówków. Był to kilkuosobowy Komitet do spraw Ekshumacji Zwłok, na którego czele stanął doktor Juliusz Majkowski, inspektor sanitarny Warszawy. Do współpracy zaproszono także, jak podaje „Życie Warszawy”, „przedstawicieli duchowieństwa wszystkich wyznań, Komitetu Odbudowy Warszawy, Komisji dla Badania Zbrodni Niemieckich, Wydziałów Planowania Miasta i Nadzoru Budowlanego oraz władz sądowych”.
Już dwa tygodnie później, 19 lutego, Komitet przekształcono w Referat Ekshumacji przy Wydziale Zdrowia Zarządu Miejskiego. Pierwszym zadaniem nowo powołanej instytucji było na razie jedynie zbieranie informacji o miejscach pochówku. Zarówno warunki pogodowe, jak i „brak środków transportowych, narzędzi, ludzi odpowiednich do tej trudnej i niebezpiecznej pracy” uniemożliwiały rozpoczęcie prac ekshumacyjnych na szerszą skalę. „Do czasu całkowitego stopnienia pokrywy śnieżnej i odmarznięcia gruntu – czytamy w «Życiu Warszawy» – przeprowadzi się wywiady dotyczące ilości i miejsca pogrzebania zwłok możliwych do ekshumacji”.
12 marca, a więc ponad miesiąc po powołaniu Komitetu, „Życie Warszawy” informuje o ekshumowaniu przez Komitet i ZOM dopiero tysiąca zwłok. 19 marca to samo pismo przynosi informację, że „[p]onad 4.500 zwłok usunięto dotąd z Warszawy lewobrzeżnej przy pomocy zarówno komitetu do spraw ekshumacji zwłok, jak i ZOM oraz bezpośrednio ludności, która zgłasza się do Inspektoratu Sanitarnego […] po zezwolenie na zabieranie ciał leżących w pojedynczych mogiłach”. Jakkolwiek podane liczby z pewnością są obciążone znacznym błędem, z tak dużej różnicy (od tysiąca do czterech i pół tysiąca w ciągu tygodnia!) można wnosić nie tylko o przyspieszeniu prac ekshumacyjnych wraz z nastaniem wiosny, lecz – przede wszystkim – o stosunkowo dużym udziale pochówków dokonywanych przez bliskich, pomimo wszystkich wspomnianych utrudnień instytucjonalnych. Dziennikarz „Gazety Ludowej” stwierdzi wręcz, że ten etap ekshumacji „miał charakter inicjatywy prywatnej”, a jedynymi liczącymi się uczestnikami były rodziny poległych i PCK.
Na łamach „Życia Warszawy” informowano w kolejnych dniach, że zgodnie z przyjętymi priorytetami „Komitet zajmie się przede wszystkim grzebaniem zwłok leżących na ulicach, placach, podwórzach, w domach i piwnicach”, a ludność zamieszkująca dany teren była proszona w kolejnych ogłoszeniach o udzielanie pomocy kolumnom ekshumacyjnym, zwłaszcza o udostępnianie wszelkich informacji pozwalających na identyfikację zmarłych. Ciała leżące głęboko i zawalone gruzami nie miały być w pierwszej fazie poszukiwane i ekshumowane w ogóle. Pod koniec kwietnia Referat Ekshumacji mógł się już poszczycić siedmioma tysiącami pochowanych, przy czym były to ciała ekshumowane na wniosek rodzin, płytko zakopane lub wręcz leżące na powierzchni.
Likiernik: Jedyna sensowna rzecz w konspiracji to było nauczanie podziemne
czytaj także
Kolejnym ważnym zadaniem było oczywiście ustalenie lokalizacji i liczby prowizorycznych grobów na terenie miasta. Specjalnie w tym celu powołano zespół inspektorów. „Głos Ludu”, łącząc funkcję informacyjną i propagandową, podawał:
„Do dnia 10 kwietnia znaleziono ponad 25.000 grobów pojedynczych i zbiorowych. Ustalono również, że w kanałach znajduje się wiele zwłok pomordowanych w bestialski sposób przez Niemców dzieci, kobiet i mężczyzn. Wszystkie te zwłoki są nagie. Jednym z takich zbiorowych grobów jest kanał przy ul. Dworskiej. Znajduje się tam około 500 zwłok. Jak stwierdzono w wielu przypadkach Niemcy zakopywali lub wrzucali do kanałów ludzi jeszcze żywych”.
Do grup ekshumacyjnych przydzielano fotografów, których zadaniem była dokumentacja odnajdowanych zwłok. Od początku liczono, że „[f]otografie te będą stanowiły dokument zbrodni popełnionej przez Niemców na bezbronnej ludności Warszawy”. Jednocześnie z Referatem Ekshumacji, którego prace mają niewątpliwie znaczenie pierwszorzędne, wciąż działał na tym polu także ZOM. W połowie lutego w porozumieniu z Wydziałem Zdrowia oraz Wydziałem Planowania Zarządu Miejskiego powstała Sekcja Ekshumacyjna Zakładu Oczyszczania Miasta, zajmująca się „likwidowaniem grobów […] rozsianych po całym mieście”. W celu usprawnienia prac ekshumacyjnych 1 lipca 1945 roku został utworzony Miejski Zakład Pogrzebowy.
czytaj także
Centralizacja procesu ekshumacyjnego, zaostrzana w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu stolicy, nie przyniosła należytych wyników i już od marca Warszawę uprzątali także żołnierze i członkowie Brygad Pracy. W poszczególne rejony miasta wysyłano jednocześnie nawet kilkaset osób, takich sektorów oczyszczano w jednym czasie kilka. Strategia ta przyniosła szybko całkiem wymierne efekty. Jednocześnie z początkiem marca weszło w życie rozporządzenie władz miasta o grzebaniu zwłok, głoszące, że sprawą ekshumacji „winny zająć się w pierwszym rzędzie Komitety Obywatelskie, w porozumieniu z Inspektoratem Sanitarnym m. st. Warszawy i Milicją. Grzebać należy przede wszystkim zwłoki leżące na ulicach, podwórzach, klatkach schodowych itp.”.
Oczywiście przez cały czas ekshumacje prowadził i nadzorował także PCK, którego pracownicy dostarczyli bezcennych dziś materiałów dokumentujących niezliczone prowizoryczne mogiły. Cała lewobrzeżna Warszawa została na potrzeby PCK podzielona na sektory. W każdym z takich obszarów działała dwuosobowa ekipa, przeczesująca wszystkie budynki, zabudowania gospodarcze i ogrody. Zespoły, pracujące z niezwykłą ofiarnością, spisywały dane z krzyży ustawionych jeszcze w trakcie powstania, poszukiwały dokumentów, które mogły zachować się przy zwłokach, prowadziły wywiady ze świadkami.
Ciechanowski: Powstanie odniosło odwrotny skutek, niż zamierzano
czytaj także
***
Rozpoczynając opowieść o zranionej pamięci, trzeba było najpierw ukazać traumę w całej jej dojmującej materialności. Mam świadomość, że może to wyglądać jak próba „holokaustyzacji” powstania warszawskiego – a więc wpisanie się w nurt ekstremalnej martyrologizacji, który Elżbieta Janicka dostrzega na przykład w Kinderszenen Jarosława Marka Rymkiewicza. Nie chodzi tu jednak o ukazywanie ogromu cierpienia ani tym bardziej o rywalizację z innymi wydarzeniami historycznymi czy ostentacyjne epatowanie horrorem. Szczegółowy opis jest o tyle ważny, że niemal każdy przywoływany w tym rozdziale element (wszechobecne zwłoki, zawalone kamienice, starte z powierzchni ziemi ulice) znajdzie odpowiedź w praktykach pamięci, które będziemy analizować w kolejnych częściach. Zgodnie z tezą o narodzinach pamięci z ducha żałoby uroczystości upamiętniające „uzupełniają nieobecne”, próbując przywrócić równowagę świata, w którym nie ma już tego, co utracone. Żeby zrozumieć pamięć, trzeba więc najpierw sięgnąć właśnie do utraconego, choćby wiązało się to z osunięciem w rejestr horroru.
Fragment książki Powstanie umarłych Marcina Napiórkowskiego wydanej nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Książka zdobyła wiele wyróżnień: Nagrodę Rektora Uniwersytetu Warszawskiego za rok 2016, nominację do Nagrody im. Jana Długosza 2017 i nominacja do Nagrody Złotej Róży.
W przedrukowanym fragmencie usunięto przypisy.