Film

Wyzysk jest dla was przezroczysty [Sutowski o filmie „Nowy porządek”]

Kadr z filmu „Nowy porządek”

W „Nowym porządku” Michela Franco meksykańska flaga narodowa jest emblematem pasującym głównie do szubienicy – to dziś realia współczesnych postmodernistycznych dyktatur; jutro – być może – skrawków nadającego się do przeżycia świata.

Za każdym faszyzmem stoi nieudana rewolucja – tę myśl Waltera Benjamina meksykański reżyser Michel Franco odczytał nad wyraz przewrotnie. W jego filmie Nowy porządek rebelia uliczna mas przynosi trochę ofiar i strat, w ludziach i cennych sprzętach domowych, a zaraz potem dyktaturę wojskowej junty. Armia, dość charakterystycznie dla krajów peryferyjnych, przywraca (a właściwie tworzy na nowo) tytułowy porządek po brutalnym zdławieniu ulicznych rozruchów, których źródłem był klasowy (i trochę rasowy) gniew. Dodajmy, dość przewidywalny w pełnym rażących nierówności kraju.

Akty „grabieży zagrabionego” i ekscesy przemocy, jak zwykle w takich sytuacjach bywa, wymierzone są w klasowych ciemiężców, ale rykoszetem uderzają w maluczkich. A jednak nie wyszła z tego wcale reakcyjna powiastka o tym, że w kapitalizmie niedobrze, ale po antykapitalizmie jeszcze gorzej. Względnie, że klasy wyższe odpychające, ale zbuntowany lud przerażający. Że pan batoży, ale chłop to piłą rżnie, a na koniec władza tłumi powstanie – więc może lepiej dać sobie spokój z tą rewolucją, skończyć z wiecowaniem i wrócić do wytężonej pracy. Nowy porządek wygląda raczej jak apel do klasy wyższej: wyzysk jest dla was przezroczysty, a na jęk rozpaczy pokornych jesteście głusi; wciąż jednak wierzycie, że ewentualną rewoltę desperatów zdołacie zdławić siłą. Problem w tym, że panowanie klasowe oparte na samych bagnetach nie jest za darmo. To oparte na umowie społecznej też bywa kosztowne, ale przynajmniej negocjujecie stawki.

Twórcy filmu zdają się pytać te górne kilka procent: nie chcecie progresywnych podatków i płacy minimalnej? No to ściągną z was daninę ciała i krwi. Oczywiście nie ci biedacy, którzy po chwilowym szale, paru mordach i rabunku kaszmirowych płaszczy wrócą na swoje dawne miejsce, a nawet grubo poniżej. Zrobią to ci, których wezwiecie na pomoc.

Na początku więc widzimy wesele – jak z drogiego magazynu life-style’owego. Wszyscy są tacy piękni, tacy pełni smaku, tacy europejscy. Tylko small talki ze wspominkami gigantycznych łapówek wręczanych przez rodzinę państwowym urzędnikom i nazwa meksykańskiej waluty dają nam ten promyk nadziei, że to może być kraj na jakimś innym kontynencie. Podobnie jak ogarnięty niezrozumiałym chaosem szpital, choć te na południu Unii Europejskiej w czasach ekscesów polityki oszczędnościowej mogły wyglądać bardzo podobnie. Dopiero etniczny skład służby kuchennej i ochrony nie pozostawia większych wątpliwości – to musi być jedno z tych miejsc, które tak chętnie obsadzamy w naszych orientalizujących fantazjach. Gdzie rządzą macho, junta, caudillo i (nieco bardziej swojska) korupcja.

„Wesele” Smarzowskiego: Polska jest garem, w którym kipi Obrzydliwość

A jednak kolejne sceny, raz po raz, zanurzają nas i wynurzają na powrót z „latynoamerykańskiego” kontekstu. Zrozpaczony, ubogi mąż dawnej pracownicy – chyba niani – Wielkich Państwa idzie w dniu wesela ich córki (kłania się Ojciec chrzestny – włoska dzielnica czy Meksyk, wsio rawno) po prośbie. Zajęty przez demonstrantów szpital publiczny nie może uratować jego żony, więc potrzebuje na leczenie sporej sumy pieniędzy, ale Państwo mają go gdzieś (to już akcent bardziej uniwersalny). Co prawda, nie wszyscy – panna młoda w odruchu serca próbuje pomóc i wypasionym SUV-em rusza chorej na ratunek, ryzykując starcie z rozjuszonymi demonstrantami. Potem pacyfikacja ulic przez wojsko… i robi się ciekawie, spojlery fabularne czytelnikom daruję.

Mogę za to powiedzieć, że kontekst społeczny robi się nieoczywisty. Na pozór wygląda to na zwykłe rządy junty i stan wyjątkowy. Jest on jednak nie tylko selektywny (zakaz poruszania się obejmuje mniej zamożne dzielnice), ale wiąże się z praktyczną refeudalizacją stosunków społecznych mocą nowego prawa.

Perspektywą dla uboższych obywateli jest życie z państwowej jałmużny (rozdawana woda pitna), względnie służba w zamożnych domach, pod warunkiem uzyskania zezwolenia na pracę. Dotychczasowa elita, której przywrócono porządek, tylko z pozoru jednak żyje jak dotychczas w swych pełnych przepychu domach. Wojsko nie jest już bowiem emanacją polityczną lokalnej burżuazji, która w międzyczasie zrobiła się za bardzo bohemian – zwłaszcza jej młode pokolenie – lub po prostu zanadto, za sprawą przewagi ekonomicznej się wysferzyła, kupując państwo na własność.

Marzenie ściętej głowy [recenzja „Zielonego rycerza”]

Rządząca armia, zawierająca w sobie całą piramidę społeczną, tworzy nie tylko strukturę równoległą do interesów ekonomicznych elity, ale skutecznie – i bardzo brutalnie – na niej pasożytuje.

Oczywiście, najgorzej jak zwykle mają ci zupełnie na dole, ale i najzamożniejsi przestają być solą lokalnej ziemi, której składa się hołdy, za to stają się kolejnym zasobem do wydrenowania. Oficjalnie, mocą państwowej struktury, ale też trochę na boku – spontanicznie. Poniosą też prawdziwe ofiary. Jak to w kinie dla ludzi dorosłych – największe ci, co może najmniej zasługują.

Bo na tej klasowej wojnie może nie pierwsi, ale za to najokrutniej giną ci, którzy próbowali przełamać strukturalne bariery. Na swe nieszczęście, dysponowali przy tym jedynie mocą odruchu serca, przez realistów zwanego naiwnością, przez cyników – hipokryzją. Tak czy inaczej, wszyscy zapłacą, ale ci z resztkami przyzwoitości – najwięcej.

Fabuła Nowego porządku nie jest bardzo skomplikowana, ale choć postaci nie są bynajmniej z papieru, to Franco raczy nas przede wszystkim filmowym esejem socjo-politycznym. Może to nie zaraz 18 brumaire’a na ekranie, ale na pewno kawał przyzwoitej analizy klasowej.

Warto go obejrzeć łącznie z filmem starszym o ponad pół wieku – legendarną Bitwą o Algier. U Gilla Pontecorvy rewolucjoniści to nie żaden motłoch, lecz zorganizowana, kadrowa organizacja terrorystyczna – animowany świeckim nacjonalizmem Arabów FLN. Wojsko to nie banda degeneratów ani zorganizowany gang, lecz okrutna, choć sprawna machina terroru broniąca interesu elity imperium, nawet jeśli społeczne przemiany w metropolii kruszą jej legitymację. Wreszcie, bunt wyklętego ludu ziemi to akt zwycięski, za którym stoi wola powszechna i Duch Dziejów, a nie ślepy paroksyzm przemocy, który posłuży za pretekst do zwyczajnego zamachu stanu. Różnice w globalnym podziale pracy (wojna Francji, a więc kraju centrum, ze swą faktyczną kolonią kontra wewnętrzny konflikt na meksykańskich peryferiach kapitalizmu) wydają się tu mniej istotne niż upływ czasu.

Bitwa o Algier powstała bowiem u schyłku epoki utopijnych nadziei, sytuowanych na globalnym Południu, wówczas zwanym Trzecim Światem; Nowy porządek zaś to film z czasów, gdy zostały nam już tylko wzywające do przebudzenia ponure przestrogi przed skutkami własnych zaniechań.

Do kryzysu klimatycznego w tym współczesnym przecież filmie politycznym nawiązań jak na lekarstwo (choć zielony kolor ciskanej w SUV-y farby wydaje się nie do końca przypadkowy). Trudno jednak uciec od wrażenia, że planetarne zmiany w przyrodzie są tu niewypowiedzianym głośno kontekstem. Jeśli przyjąć, że junta to oparty na wielopiętrowym wyzysku ekofaszyzm, że radosne wesele to dezynwoltura środowiskowa górnego „1 procenta” (a może raczej 10 procent), a wkurwieni zadymiarze to po prostu ci wszyscy, którzy nie mają już ochoty tonąć lub zdychać od upałów, patrząc jednocześnie, jak inni świetnie się bawią – to wszystko najzwyczajniej się zgadza.

Także i to, że reakcyjny ustrój, jaki może tu zapanować, jeśli nic wcześniej nie zrobimy, nie będzie konserwatywnym układem społecznym udającym przynajmniej jakąś ideologicznie ugruntowaną harmonię, niczym Salazarowskie Estado Novo czy państwo frankistowskiej Hiszpanii. Jawność, brutalność i fizyczna namacalność systemowej przemocy, cofnięcie praw części społeczeństwa do poziomu sprzed liberalnego minimum doby przemysłowego kapitalizmu, likwidacja choćby resztek postępowej fasady systemu i zupełna pustka ideowa projektu państwowego – w Nowym porządku meksykańska flaga narodowa jest emblematem pasującym głównie do szubienicy – to dziś realia współczesnych postmodernistycznych dyktatur. Jutro – być może – skrawków nadającego się do przeżycia świata.

PS. Z bańki społecznościowej dowiaduję się, że nie ja jeden oglądałem film w najbardziej doborowym, ale skromnym liczbowo towarzystwie. Ludzie, spieszcie się oglądać Apokalipsę, zanim stanie się kroniką filmową!

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij