Całe „Moments in Love”, bo tak zatytułowany jest trzeci sezon serialu „Specjalista od niczego”, oglądam w podobnym rozchwianiu, napięciu między docenieniem eleganckiej formy a kłującą nieufnością.
W trzecim sezonie Specjalisty od niczego najbardziej podoba mi się jesień. Bohaterki chodzą w warstwach kolorowych, wzorzystych ubrań, wełnianych czapkach, grubych skarpetach. Nie ma męczącego upału, światło na zewnątrz jest łagodne, a wnętrza przytulne, pełne tkanin w ciepłych kolorach i o mięsistych fakturach.
Podoba mi się też wieś, choć tu już coś zaczyna zgrzytać. Są masywne płoty z belek, warzywa z własnego ogródka, solidne buty i sypanie ziarna kurom – z których każda nosi imię czarnoskórej piosenkarki – ale nie ma błota, żmudnej pracy w ogrodzie i zerkających przez płot sąsiadów.
Wszystko trochę za ładne, piękne przedmioty w rustykalnym domu z cegły i drewna ułożone zbyt symetrycznie, poduszki rozrzucone na sofie w skrupulatnej rekonstrukcji swojskiego nieładu, jak w agroturystycznym folderze lub na instagramowych kontach w estetyce cottagecore. Denise i Alicia robią pranie, zmywają naczynia, czytają książki, rozmawiają przez telefon, goszczą przyjaciół na kolacji, na podłodze rozrzucone są buty, na półce stoją domowe przetwory, ale i tak nie mogę do końca uwierzyć, że ktoś w tym domu naprawdę mieszka.
Całe Moments in Love, bo tak zatytułowany jest trzeci sezon serialu, oglądam w podobnym rozchwianiu, napięciu między docenieniem eleganckiej formy a kłującą nieufnością. Chciałabym wejść w ten obraz, w przeciągłe mastershoty sielskiego krajobrazu: mimo wakacyjnego luzowania obostrzeń nadal czuję w kościach pandemiczną klaustrofobię, długie tygodnie na wysokim piętrze warszawskiego bloku – fantazje o ucieczce na idylliczną wieś są mi bliskie, czuję zew wilgotnej trawy, żywicznego zapachu drewna. Chciałabym wejść także w ekranową opowieść, bolesną, ale ważną: o tym, że miłość bywa trudna i czasem dwie bliskie sobie kobiety krzywdzą się nawzajem, bo ich cele są rozbieżne, a komunikacja nadwyrężona.
Jednak zamiast emocjonalnego zaangażowania i estetycznego zachwytu mój seans na zmianę rozwleka się w nieznośnym znudzeniu i kumuluje w eksplozjach rozdrażnienia. Kusi mnie, żeby wycofać się z tej recenzji – jestem miłą osobą, nie chcę pisać hejterskiego tekstu – tym bardziej że czuję mimo wszystko, że serial nie do końca zasługuje na ten poziom złośliwości, który we mnie prowokuje. Przecież opowiada ważną, mniejszościową historię, jest tak dobrze zrobiony, ma tak słuszne intencje. Może to tu jest problem?
czytaj także
Dobre intencje są ważne, ale czasem niewystarczające. Twórca serialu i gwiazda poprzednich sezonów, Aziz Ansari, przekonał się o tym, gdy w styczniu 2018 roku na fali ruchu #MeToo w internecie ukazał się oskarżycielski artykuł opisujący szczegółowo intymną sytuację, w której znalazła się z nim fotografka Katie Way. Relacja stała się kluczowa w dyskusji o „szarej strefie” seksualnych nadużyć: jedni zbyli opisaną sytuację jako nieudaną randkę, inni rozpoznali w niej seksualną napaść. Sam Ansari stoi na stanowisku, że doszło do nieporozumienia: przeprosił SMS-em, wydał oświadczenie i wycofał się na kilka miesięcy z publicznych wystąpień.
Nie piszę o tym, by analizować rozbieżne wersje stron, nawoływać do cancelowania lub bojkotu, rozpętywać kolejną dyskusję o entuzjastycznej zgodzie (przynajmniej nie tym razem); jest to jednak niemożliwy do pominięcia kontekst nowego sezonu Specjalisty od niczego. Serial Ansariego wraca po czterech latach w radykalnie odmiennej, niekomediowej formule, grany przez niego Dev – główny bohater dwóch pierwszych sezonów – pojawia się na ekranie zaledwie dwukrotnie, w centrum uwagi zamiast niego ustawiona zostaje historia małżeńskiego kryzysu dwóch czarnych kobiet starających się o dziecko.
W szarej strefie przemocy seksualnej [o serialu „Mogę cię zniszczyć”]
czytaj także
Widzowie Specjalisty od niczego znają Denise z wcześniejszych sezonów – odtwórczyni tej roli, Lena Waithe, otrzymała Emmy za scenariusz odcinka Thanksgiving, dającego wgląd w rodzinne backstory bohaterki i obraz stopniowego formowania się jej queerowej tożsamości (sama nagroda zaś zdecydowanie umocniła pozycję Waithe po drugiej stronie kamery). Żonę Denise, Alicię (Naomi Ackie), poznajemy dopiero na początku sezonu trzeciego, kiedy ich związek jest mocno ugruntowany, ale zarazem – jak okaże się wkrótce – już nadwyrężony.
Denise jest pisarką po świetnie przyjętym debiucie, pracuje nad drugą książką. Alicia porzuciła ścieżkę rozwoju naukowego i próbuje zbudować nową karierę w projektowaniu wnętrz. Podjęcie długo odwlekanej decyzji o dziecku, a potem utrata ciąży, staną się katalizatorem, który uruchomi wzajemną niechęć i utajone pokłady żalu, dopuści do głosu skrywany resentyment i uciszane dotąd poczucie samotności. (Odrębne miejsce w tym krótkim sezonie zajmuje odcinek czwarty, w całości poświęcony zmaganiom z bezdusznym i wrogim systemem pragnącej dziecka homoseksualnej kobiety – do obejrzenia niezależnie od pozostałych, jako samodzielny średni metraż).
czytaj także
Nie mogę się zdecydować, czy zmiana formatu i punktu odniesienia serialu – dotąd tak wyraźnie autorskiego – to gest mądry czy cyniczny. Ustąpienie miejsca i udzielenie platformy mniejszościowym twórcom i ich narracjom, czy raczej wykorzystanie tożsamościowej opowieści i postulatu reprezentacji, by zmazać przewiny przeszłości i samemu dyskretnie wrócić w snop światła jupiterów?
Pod nieobecność Ansariego Waithe – współscenarzystka i producentka wykonawcza nowego sezonu – stała się ważną i wyrazistą figurą w amerykańskim przemyśle telewizyjnym i filmowym. (Ekranowa historia małżeńska zawiera zresztą elementy wyraźnie zaczerpnięte z jej własnej biografii). Obecnie to ona zdaje się mieć w show-biznesie pozycję mocniejszą niż Ansari, któremu – choć jego netflixowy stand-up z 2019 został przyjęty dość życzliwie przez widzów i krytyków – wciąż daleko do dawnej sławy. Trudno więc nie zadać sobie pytania: kto tu komu udziela platformy?
Nie będę udawać, że nie mam problemu z Ansarim, chciałabym jednak – pełna dobrych intencji – powtórzyć gest nowego sezonu: odstawić problematycznego twórcę na drugi plan i zająć się queerowymi kobietami.
Niestety konstrukcja serialu tego nie ułatwia. Stanowi o tym staranny splot formy i treści: Moments in Love to opowieść snuta nie tyle w dialogach i sytuacjach, ile środkami filmowymi – od długich, precyzyjnie skomponowanych statycznych ujęć, poprzez zawężoną, raczej filmową niż telewizyjną proporcję obrazu, po sugestywne scenerie i scenografie. To nie są przypadkowe estetyczne gesty, ale elementy znaczące: odzwierciedlają stan relacji bohaterek, uzupełniają informacje, odsyłają do czegoś innego, na przykład klasyki europejskiego kina lub historii i kultury czarnych w USA.
W efekcie dyskusje o nowym sezonie serialu, nawet kiedy wychodzą od kobiecej, queerowej czy rasowej tematyki, prowadzą wciąż z powrotem do Ansariego – tym razem w roli reżysera. Jeśli chcę napisać o tym, jak bohaterki siedzą, filmowa forma przeformułowuje to na pytanie, jak zostały usadzone w kadrze. Uwydatnienie roli kamery i wzmocnienie autorskiego gestu, zamiast służyć opowieści, przekierowuje uwagę na reżysera, niemal podważając to, co wyeksponowane w obrazie.
A może to nie wina serialu, może to ja jestem cyniczna? Patrzę na rozsiane po filmie otwarte nawiązania do Scen z życia małżeńskiego, ale na myśl przychodzą mi złośliwie raczej zbastardyzowane bergmanowskie tropy w filmach Woody’ego Allena – tych z przełomu lat 80. i 90., tuż przed rozstaniem z Mią Farrow. W efekcie nie potrafię otrząsnąć się z wrażenia, że tę historię, potencjalnie najintymniej queerowo-kobiecą – opowieść o miłości dwóch kobiet, ich wzajemnym zranieniu, trudnej bliskości i zbyt łatwej zdradzie, o znoszącym wszelkie przeciwności pragnieniu posiadania dziecka – mansplainuje mi eleganckimi zdjęciami stado heterofacetów.
czytaj także
Nie potrafię przejść obojętnie obok dwuznaczności sceny, w której ważna czarna i queerowa książka Bernardine Evaristo leży nietknięta na nocnym stoliku, podczas gdy bohaterka pogrąża się w lekturze heterobiałasa Arthura Conan Doyle’a. Sceny żartobliwej w założeniu, ale rażącej w perspektywie sezonu jako całości, tkwiącego bardzo podobnym geście: pomiędzy powierzchowną performatyką reprezentacji a historyczną, normicką sztampą małżeńskiego kryzysu filmowanego w wysokim stylu europejskim.
Biorę poprawkę na to, że nieufność, którą odczuwam wobec serialu, jest wyłącznie moja własna. Coś zazgrzytało, mechanizm nie zadziałał zgodnie z planem i wypadłam z tej historii na jednym z pierwszych zakrętów.
W ostatnim geście dobrej woli próbuję przyjrzeć się jeszcze raz własnym wątpliwościom. Wracam myślami do wiejskiej posiadłości, która nie jest prawdziwym domem, do ironicznych notatek z seansu („czy oni naprawdę myślą, że lesbijki się tylko przytulają?”) i zastanawiam się: może tak miało być?
Wielu krytyków tak uważa: wrażenie sztuczności jest celowe, podobnie jak bliskość pozbawiona zmysłowości; statyczna kamera pogłębia poczucie osaczenia, przytłoczenie wnętrz przedmiotami to próba przezwyciężenia pustki panoszącej się w więdnącej od pierwszych scen relacji kobiet. Nie trzeba filmoznawczego dyplomu, żeby rozpoznać, że jesień za oknem jest metaforą temperatury uczuć w związku. To nie błędy w sztuce, to uważnie wybrane reżyserskie narzędzia, które świetnie nadają się do obrazowania małżeńskiego kryzysu – ale nie miłości.
czytaj także
Mimo wszystko szanuję próbę odzyskania bardzo klasycznego stylu europejskiego arthouse’u dla narracji i postaci, na które dotychczas często brakowało miejsca w filmowym kanonie, uważam jednak, że w tym przypadku nie przysłużyła się ona opowiadanej historii. Za dużo energii włożono w budowanie dystansu między bohaterkami – pośrednio także między bohaterkami a widzkami – a za mało w budowanie bliskości.
Mocny czwarty odcinek jest zarazem wyjątkiem i dowodem w sprawie: skupienie się wyłącznie na historii Alicii i jej trudnym marzeniu o dziecku, połączone z poszerzeniem palety filmowych środków (przede wszystkim o mocne, dobrze wykorzystane zbliżenia), sprawiają, że wybija się on znacząco ponad resztę sezonu, tym bardziej uwydatniając jego emocjonalne luki.
Kluczowy problem widoczny jest zresztą w samym tytule, którego pełne brzmienie – Master of None Presents: Moments in Love – nie tylko od razu ustanawia relację między elementami (kto jest specjalistą, a kto może liczyć tylko na momenty?), ale też wymusza na odbiorcach skrócenie przydługiej formuły, a zarazem wybór: maestria czy miłość?