Nie lubię szafować lekkomyślnie słowem arcydzieło, zwłaszcza w kontekście filmowych premier, ale w przypadku filmu „Sieranevada” samo ciśnie się ono na klawiaturę.
Minęło 12 lat odkąd Cristi Puiu nakręcił gorzką komedię Śmierć pana Lazarescu, rozpoczynając serię światowych sukcesów rumuńskiej nowej fali. Obserwowaliśmy je z uwagą także w Polsce, zazdrościliśmy Rumun(k)om ich kina, czekaliśmy, kiedy tak mocny filmowy głos zabrzmi wreszcie w Polsce. W ciągu tych ostatnich 12 lat także polskie kino zmieniło się zdecydowanie na lepsze. Filmy na miarę swojego talentu zaczęli kręcić Wojciech Smarzowski i Małgorzata Szumowska, dzieła młodych twórców – Tomka Wasilewskiego, Agnieszki Smoczyńskiej, Jana P. Matuszyńskiego, Bartosza M. Kowalskiego, Kuby Czekaja – zapowiadają, że polskie kino czekać jeszcze może wiele dobrego.
Najnowszy film Puiu – Sieranevada – pokazuje jednak, że kino rumuńskie ciągle jest w stanie pozytywnie zaskoczyć, a polscy filmowcy mogą się wciąż od niego wiele nauczyć. Nie lubię szafować lekkomyślnie słowem arcydzieło, zwłaszcza w kontekście filmowych premier, ale w przypadku obrazu Puiu samo ciśnie się ono na klawiaturę. Niech was więc nie zniechęci, że film trwa trzy godziny – to bardzo dobrze spędzone godziny, wcale się nie dłużą – i zobaczcie go koniecznie w kinach. To jak dotąd najlepszy w tym roku film w dystrybucji. Nie wiem, czy jakiś lepszy jeszcze przed grudniem zobaczycie.
Tytuł Sieranevada sugeruje jakieś odległe, egzotyczne miejsce akcji. Nic bardziej mylnego. Tytuł jest wyłącznie żartem z pretensjonalnej, festiwalowej publiczności, a świat przedstawiony filmu jest jak najbardziej konkretny i przyziemny. Całość rozgrywa się w czasie rzeczywistym w ciągu stypy urządzanej kilka miesięcy po śmierci seniora inteligenckiej rodziny w przeciętnym, rumuńskim mieszkaniu. Gromadzą się dalsi i bliżsi krewni i przyjaciele. Spędzone wspólne trzy godziny stają się – jak to w takich przypadkach – okazją do kłótni, sporów, wybuchów, wzajemnych złośliwości. Na wierzch wychodzą z dawna ukrywane urazy, grzechy z przeszłości, sprawy, o których nigdy nie potrafiło się z bliskimi rozmawiać. Ciasne wnętrze, nadmiar gości, oraz alkohol dokładają do emocjonalnego pieca.
Dawno nie widziałem w kinie tak subtelnego, przejmującego, złożonego portretu rodziny. Wszystkich niegodności, jakie niesie ze sobą ta instytucja i związane z nią osobiste i społeczne więzy; a z drugiej strony skalę wsparcia, jakie daje jednostkom. Reżyser mistrzowsko przechodzi między rejestrami tragedii i komedii, złośliwości i najgłębszej empatii. W odpowiednich momentach potrafi autentycznie wstrząsnąć widzem, w innych szczerze go rozbawić.
Tytuł jest żartem z pretensjonalnej, festiwalowej publiczności.
Kreśląc historię jednej rodziny Puiu jednocześnie pokazuje w niej historię ostatniego pół wieku Rumunii. Nienachalnie, bez deklaratywnych, zanudzających widza dialogów, wprowadza w ściany przeciętnego, inteligenckiego mieszkania, kluczowe dla współczesnej Rumunii kwestie polityczne i społeczne. Pokazuje problemy Rumunów z prawosławiem, dziedzictwem realnego socjalizmu, etosem inteligenckim, wreszcie kapitalizmem.
Film jest rozliczeniem z rumuńską inteligencją, każda postać jest tu jednocześnie figurą z krwi i kości i reprezentantem losów kolejnych pokoleń tej warstwy społecznej. Zmarły nestor rodu – szanowany lekarz – jak się okazuje całe życie zdradzał i okłamywał żonę. Jego pokolenie dość żałośnie starzeje się i pauperyzuje w nowej rzeczywistości, której nie potrafi pojąć. Młode pokolenie nie jest jednak dużo lepsze. Najsympatyczniejszy w całym gronie pierworodny zmarłego nie jest w stanie szczerze zmierzyć się z pamięcią o ojcu, wyraźnie nie może się też pogodzić z tym, że medyczne powołanie zmienił na lepiej płatną posadę przy sprzedaży sprzętu dla szpitali. Jego siostra pełna jest najgorszych, drobnomieszczańskich uprzedzeń. Ich kuzyn nie ma pomysłu co zrobić ze swoim życiem, marnuje czas na śledzenie w sieci teorii spiskowych o „prawdziwym przebiegu 11 września”, na stypie dzieli się nimi ze wszystkimi, niezależnie od tego, czy chcą słuchać, czy nie.
czytaj także
Świetna jest postać starej ciotki, dawnej komunistki, zażarcie broniącej przed antykomunistycznymi i prawosławnymi młodymi pamięci Ceauşescu i „postępu społecznego”, jaki miał się dokonywać pod jego panowaniem. Gdy jednak do mieszkania przychodzi pop, staruszka milknie, pokornieje i udaje wzorcową chrześcijankę. Oczekiwanie na popa zajmuje pierwszą godzinę filmu. Zanim nie przyjdzie i nie poświęci mieszkania, zgodnie z tradycją nie można zasiąść do stołu. Goście są głodni i źli, pop się spóźnia, w mieście korki. Gdy przychodzi obserwujemy rozbudowany rytuał. Co jednak znaczy on dla naszych bohaterów? Trudno powiedzieć. Chrześcijaństwo jest z pewnością częścią tożsamości obserwowanej przez nas rodziny, rezerwuarem istotnych tradycji, ale czy poza rytualną, czy polityczną warstwą ma jakieś znaczenie w jej życiu?
Puiu przedstawia – podobnie jak większość filmowców z jego ojczyzny – współczesną Rumunię, jako kraj radykalnie niechrześcijański w swojej codziennej etyce. W Sieranevadzie widzimy społeczeństwo niezdolne zmierzyć się z przeszłością, wydrenowane z zaufania, egoistyczne, zmienione w sumę rywalizujących ze sobą jednostek. Genialnie pokazuje to scena wybuchającej z niczego gwałtownej, gotowej stoczyć się w realną przemoc kłótni o miejsce parkingowe, w jaką wdaje się dwójka bohaterów opuszczających na chwilę stypę.
Wszystkie tematy, o których mówi Puiu z polskiej perspektywy wyglądają naprawdę znajomo. Polska jest społecznie i historycznie bliżej Rumunii, niż mogłoby się nam co dzień wydawać – scenę z kłótnią na parkingu bez problemu wyobrazić sobie można w dowolnym polskim mieście, tak samo jak starą aktywistkę PZPR pokorniejącą na widok księdza po kolędzie.
czytaj także
Pojawia się więc oczywiste pytanie: czemu nikt u nas czegoś takiego nie nakręcił? Przecież wystarczyłoby wejść z kamerę na dowolne wielopokoleniowe imieniny, by znaleźć podobną kopalnię tematów. Między kolejnymi toastami i przekąskami ktoś zacząłby skarżyć się, jak w latach 90. stracił dobrą pracę i nigdy jej nie odzyskał. Ciocia pielęgniarka narzekałaby na chroniczne niedofinansowanie szpitala, gdzie pracuje, a prowadzący zakład wulkanizacji wuj Stefan na gnębiące go ZUS i podatki. Ktoś na pewno pokłóci się o Gierka, Wałęsę, Balcerowicza, Smoleńsk i „Kaczora dyktatora”. Ateistka będzie się modlić, by dziadkowie znów nie wypytywali jej, kiedy w końcu ochrzci wnuka, a gej ciągle trochę się kryjący w szafie przed rodziną po raz setny będzie tłumaczył, że pozostaje kawalerem, bo „nie poznał nikogo właściwego”. Wszystko to materiał na wielkie kino!
Coś takiego próbował być może nakręcić Smarzowski w Weselu, ale tam to nie wyszło. Zabrakło subtelności, odpowiednio zdyscyplinowanej formy. Reżyser malował swój obraz zbyt szerokimi pociągnięciami pędzla, czarno na czarnym. Poszedł w eksces i przeszarżował.
Film taki jak Sieranevada, który pozornie sam się kręci, wymaga bowiem bardzo zdyscyplinowanej formy. Nie ma bowiem nic w kinie trudniejszego do stworzenia, niż wrażenie podglądania zwyczajnej rzeczywistości. Materiał na trzy godziny w czasie rzeczywistym Puiu kręcił w trakcie 42 dni zdjęciowych. W Polsce przeciętna produkcja ma nie więcej niż 36. By opanować plan, zatrudnił choreografa. W filmie pełno jest mistrzowsko wyreżyserowanych ujęć-sekwencji, w których kamera stoi w przedpokoju i obracając się wokół swojej osi, pokazuje nam akcję rozgrywającą się w kolejnych pomieszczeniach mieszkania. Nie ma tu żadnej wpadki, każdy ruch kamery jest przemyślany, każdy aktor i aktorka są dokładnie na swoim miejscu. Od kina rumuńskiego ciągle sporo możemy się nauczyć, nie tylko jeśli chodzi o temat, ale także o formę.
Puiu udaje się ją utrzymać do końca. Finał filmu dotyka jakiejś bardzo humanistycznej prawdy na temat natury społecznej i rodzinnej więzi. Nie będę pisał, jaka ona jest, gdyż na papierze wypadłoby to po prostu banalnie – wielkość Sieranevady polega na tym, że pozwala zobaczyć i doświadczyć coś, co poza filmowym obrazem nie ma żadnego adekwatnego sposobu wyrazu. To charakteryzuje tylko największe kino.