Pamiętacie film, w którym grana przez byłą narzeczoną Radka Sikorskiego i ostrzyżona na Anne Applebaum agentka CIA kontrolowała politycznie męża, premiera Wielkiej Brytanii? No więc w serialu „Dyplomatka” mamy podobny wątek. Niby romansowy banał, a prawdziwie oddaje naturę transatlantyckiej przyjaźni mocarstw.
Czy serial o spiskujących politykach może być słuszny i postępowy (oczywiście umiarkowanie, w granicach prawa)? Uwaga, będzie aluzyjny spojler: oczywiście, że może, pod warunkiem że spiskuje prawica i rozgrywa swoje szachy, podbijając nastroje nacjonalistyczne i rasistowskie. Koniec spojlera, więcej nie psuję zabawy.
Dyplomatka, bo o niej mowa, to dzieło Debory Cahn, znanej głównie z Homeland – i najlepszy dotąd (a może po prostu pierwszy?) manifest bidenizmu-merytokratyzmu w gatunku political drama.
czytaj także
Inaczej niż mój znakomity kolega Jakub Majmurek (jego recenzje znajdziecie na Filmwebie), nie uważam, by brakowało mu „politycznego mięcha” zastąpionego jakimiś „zbędnymi warzywami”, czytaj: nadmiernie rozbudowanymi wątkami obyczajowymi. W dostępnej od kwietnia produkcji Netflixa – już wiemy, że będzie drugi sezon, pierwszy zakończył się mocnym cliff-hangerem – obyczajowe jest bowiem polityczne, i to podwójnie. Jak przykazuje feministyczna krytyka rzeczywistości z jednej oraz jak uczą konserwatywni boomerzy od historii dyplomacji i służb – z drugiej strony.
Oto na placówkę do Londynu wysłana zostaje – niespodziewanie dla niej samej – zawodowa urzędniczka dyplomacji amerykańskiej, doświadczona na misjach w krajach Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej. Inaczej mówiąc, tam, gdzie USA prowadzą od paru dekad wojny, a ich ambasady to przede wszystkim kwatery główne władz okupacyjnych, sterownie ataków dronowych i huby wywiadowcze.
Posadę w stolicy najbliższego sojusznika Kate Wyler (w tej roli Keri Russell, znana choćby ze świetnych The Americans) traktuje jak niezrozumiałe dla siebie zesłanie – to raczej prestiżowa synekura dla najhojniejszych darczyńców kampanii prezydenckiej niż zawodników wyszkolonych w akademiach dyplomatycznych, co na negocjacjach w jurtach pod Nadżafem czy Kandaharem zjedli zęby.
Jakby tego było mało, ambasadorka Wyler ląduje u Brytyjczyków z samcem alfa plus amerykańskiej dyplomacji u boku – charyzmatycznym ekspertem i urzędnikiem, z którym akurat ma się rozwodzić. Zanim jednak zdąży obrazić królową niewłaściwym kolorem sukni na balu, brytyjski lotniskowiec zostanie skutecznie zaatakowany gdzieś przez kogoś w Zatoce Perskiej, a 46 marynarzy wróci do ojczyzny w skrzynkach stylowo opakowanych w Union Jack. Jednocześnie ktoś bardzo profesjonalnie porwie męża ambasadorki tuż sprzed jej nosa – i zrobi się ciekawie.
Na początku sezonu serial wydawał mi się sympatyczną dobranocką dla wyborców demokratów i transatlantyckiego centrolewu, trochę jak przed ponad dekadą znany z HBO Newsroom.
czytaj także
Tam mieliśmy grupę fajno-Amerykanów próbujących za dobre pieniądze robić przyzwoitą, czyli ogólnie postępową telewizję w czasach ekspansji mediów społecznościowych i skrajnie prawicowego gównodziennikarstwa. Tutaj poruszamy się wśród zawodowych państwowców z dyplomacji i tajnych służb, którzy starają się poskładać do kupy chaotyczny świat i zachować względną przyzwoitość wobec opornych młynów biurokracji, resortowych intryg i – przede wszystkim – inwazji histerycznej demagogii polityków, którzy w imię sondaży podpalą własny kraj i zbombardują dwa kolejne.
A jednak wraz z kolejnymi odcinkami ta dobranocka dla wszystkich, którzy Joe Bidenowi życzą dziś dużo energii i długiego życia w dobrym zdrowiu (czego i ja mu życzę), nabiera odcieni szarości. Nie jest to może John le Carré z jego zupełnie odczarowaną, pozbawioną resztki złudzeń wizją konfliktu mroku z chaosem, ale Dyplomatce daleko do poczciwości zimnowojennych czy Huntingtonowskich historii o starciu cywilizacji. Jej bohaterowie nie przypominają na szczęście strapionych trudną, lecz nieuniknioną odpowiedzialnością za los Zachodu heroin i herosów rodem z Wroga numer jeden (Zero Dark Thirty).
Sama intryga szybko się komplikuje, adekwatnie do świata, w którym obok różnych książąt i ich Metternichów niczym z czytanek realistów dawno już usadowili się liderzy wielkich korporacji, półprywatne armie, politycy marionetki, wrogie sobie frakcje w resortach i służbach, a polityką rządzą nie spiżowe prawa, tylko interesy wielkie i drobne, ignorancja i uprzedzenia ludzkie, a na końcu liczy się jeszcze termin wyborów czy referendum, choć demokratyczna wola powszechna już niekoniecznie.
W Dyplomatce nie tylko nie wiemy, kto faktycznie zabił, ale też komu to się faktycznie opłacało. Operacji terrorystycznych pod fałszywą flagą nie wymyślono w naszych czasach, podobnie jak fabularnych zmyłek w thrillerach, ale te naprawdę dobre od pozostałych odróżnia świadomość naszej chwiejności poznawczej – a może najemnicy zrywają się czasem ze smyczy? Czy politycy uderzają na ślepo, jak im podpowiadają sondaże? Czy raczej uderzają w fałszywego sprawcę, bo tak jest wszystkim wygodnie – ofiarom ulży w traumie, premierowi pomoże w sondażach, frakcji jastrzębi w kraju wroga doda punkty do prestiżu, a innemu wielkiemu mocarstwu wzmocni lewar na fałszywie oskarżonego sojusznika? A może jest jeszcze jakiś słoń w pokoju, o którym bohaterowie boją się nawet pomyśleć?
A po co to wszystko komplikować wątkiem obyczajowym? Ano dlatego, że kokieteryjne żarty Hala Wylera o byciu tylko „żoną ambasadora” mówią bardzo dużo o arytmetyce płci w amerykańskiej (i nie tylko) dyplomacji, ale sama jego figura mówi jeszcze więcej o tym, jak bardzo patriarchalna jest polityka. Różnorodność etnosów, koloru skóry czy nawet płci kierownictwa ambasady nie zmieniają faktu, że obok kompetencji i doświadczenia – też tylko formalnie osiągalnych bez różnicy płci – liczy się jeszcze coś innego. Kawaleryjskie szarże nad górami dzikich krajów, znane tylko wtajemniczonym; pamięć wzajemnych grzeczności i niepoprawnych gentlemen agreements, no i oczywiście charyzma, w żadnym razie gender-neutral, sprzyjająca dogadywaniu trudnych spraw pomiędzy samcami alfa – wszystko przysparza wrogów, ale i buduje, choćby niechętny szacunek i status legendy.
W świecie dyplomacji, który w kwestii równouprawnienia jest wciąż gdzieś na początku XX wieku z kilkoma wyjątkami (w Skandynawii kilkunastoma), kluczowa pozycja męża bohaterki jest emanacją tzw. naturalnych okoliczności. A to, czy Hal Wyler to urażony w swej godności samiec alfa sfrustrowany formalnym starszeństwem żony; poszkodowany przez patriarchalne klisze, kochający szczerze swą Kate wrażliwiec pod maską brutala, co w dobrej wierze wpieprza się, gdzie nie powinien; a może cyniczny gracz rozgrywający ją na zimno w imię własnej kariery – wydaje się niemal drugorzędne. Dodam tylko, że to ostatnie pytanie przez osiem odcinków pierwszego sezonu nie zostanie definitywnie rozstrzygnięte.
czytaj także
Wątków romantyczno-erotycznych jest w Dyplomatce więcej, ale jeden zwłaszcza przywołuje wyjątkowo ciekawe politycznie skojarzenia. Pamiętacie film Autor widmo, gdzie grana przez byłą narzeczoną Radka Sikorskiego i ostrzyżona na Anne Applebaum agentka CIA kontrolowała politycznie męża, premiera Wielkiej Brytanii? No więc tutaj pani ambasador Wyler zadzierzga bliższą relację z szefem brytyjskiego MSZ.
Ludzka rzecz, ciągnie ludzi do siebie (to Brytyjczyk zresztą, niezbyt profesjonalnie, zdradza się z niezdolnością skupienia i opanowania emocji w jej towarzystwie). Tyle że ta więź, prawdziwa emanacja amerykańsko-brytyjskiej special relationship zaczyna dość szybko przypominać relację… nazwijmy to, nieformalnie ściślejszego zaufania.
Początkowo wygląda to na sytuację win-win – ambasadorka zyskuje dobre dojście do sojuszniczego rządu, a szef Foreign Office zdaje się tymi kontaktami lewarować własną pozycję wobec premiera. Tyle że układ robi się szybko równie asymetryczny co transatlantycka przyjaźń mocarstw, a zarazem o wiele bardziej prawdziwie oddaje naturę brytyjsko-amerykańskich relacji niż buńczuczne pohukiwania szefa brytyjskiego rządu (w tej roli doskonale odpychający Rory Kinnear). Czy to wszystko zmierza do werbunku, gorącego romansu, czy jednego i drugiego – przez osiem odcinków się nie dowiemy, ale faktem jest, że Dyplomatka – jak to dyplomatka, prawda? – więcej o współczesnej polityce mówi aluzjami niż wprost.
Realizm netflixowej opowieści jest, jak się można było spodziewać, kontestowany – w analizie przygotowanej przez portal Politico z ust jednego z pytanych o serial dyplomatów padło wręcz słowo „niedorzeczny”.
Autorzy wskazują na istotne detale prawne i polityczne: już otwierający serial wątek nagłej nominacji bohaterki na ambasadorkę w Londynie nie mógłby tak wyglądać – po prostu kandydatka musiałaby przejść uciążliwe i długotrwałe procedury w Senacie, przekonując najpierw kongresmenów do swojej osoby. Dalej, uzasadnienie nominacji, które sama bohaterka poznaje po dłuższym czasie – prezydent chce sprawdzić w boju kandydatkę do wiceprezydentury – nie ma większego sensu, bo jej doświadczenie ambasadorskie nijak nie przyda się w amerykańskiej kampanii wyborczej, a dwa, że wiceprezydenta bierze się na pokład po to, by przyciągnął dodatkowych wyborców, a nie – by kompetentnie doradzał w polityce zagranicznej.
Co więcej, choć kontekst polityki współczesnej bywa w serialu odtwarzany bardzo pieczołowicie: wspominana jest np. inwazja na Ukrainę czy rosyjscy najemnicy w Afryce Północnej, a brytyjski premier to współwinny brexitu – to po ataku na brytyjski lotniskowiec w ogóle nie wchodzi do gry NATO, choć zaangażowanie Sojuszu jako całości byłoby w takiej sytuacji oczywistością. Brytyjski premier-jastrząb prawdopodobnie zostałby szybko odwołany przez parlament za tak głośne pobrzękiwanie szabelką wobec mocarstwa nuklearnego itd., itp.
Najpoważniejsze ograniczenie Dyplomatki jest jednak innego rodzaju – ale to nie zarzut do warsztatu, scenariusza, aktorów. Dialogi są błyskotliwe, fabuła trzyma się kupy, a widza w napięciu. Grać ci ludzie potrafią, a sceny są rozpisane bezbłędnie – także w przestrzeni, bo jak Keri Russell dokądkolwiek wchodzi, z kimś tańczy albo gdzieś siedzi, to od razu widać, za kim stoi ta pierwsza waluta rezerwowa świata, te wszystkie HIMARS-y i te wszystkie bombowce dalekiego zasięgu.
„Fauda” ma ambicje, by pokazać świat za izraelskim murem. Co z tego wyszło?
czytaj także
Problem tkwi raczej w dominującej wyobraźni politycznej, jaka stoi za serialami tego rodzaju. Przy wszystkich, nieraz błyskotliwe pokazanych niuansach polityki międzynarodowej można odnieść wrażenie, że za światowym wielokryzysem stoją przede wszystkim aroganckie i cyniczne indywidua na czele państw, frakcje twardogłowych wśród elit dyktatur, no i ogólnie rzecz biorąc, niezbyt rozgarnięty lud, co wybiera szarlatanów. Patriotycznym fachowcom na placówkach zagranicznych jest niewątpliwie przykro, że Ameryka na Bliskim Wschodzie popełniła błędy, a w Kabulu zostawiła na lodzie tysiące swoich współpracowników – wierzymy im, łączymy się z nimi w bólu.
Tylko czy ci fajno-Amerykanie z dyplomami porządnych uczelni naprawdę zdołają uratować świat przed zagładą – byle tylko im demagodzy z histeryczną prawicą pospołu nie przeszkodzili? Czy idealistyczny technokratyzm ekspertów podparty demokratycznym mandatem starszawego i nieco upierdliwego, ale przecież ogarniętego, uczącego się na błędach i niepozbawionego poczucia humoru pana prezydenta – to naprawdę maksimum, co potrafimy sobie choćby wyobrazić?
Może chociaż dobranocki dla zmęczonych walącym się światem powinny być bardziej śmiałe, utopijne, postępowe? Może, ale i tak się fajnie ogląda. Czekam na drugi sezon.