Polskie kino ma być depresyjne, ma na nie pójść trzysta osób. Kino, które chce coś powiedzieć, ale także apelować do szerszego widza, jest traktowane jako obce.
Jakub Majmurek: Masz wrażenie, że Twój debiut Yuma został niesprawiedliwie potraktowany przez krytykę filmową w Polsce?
Piotr Mularuk: Recepcja filmu nie była ani przychylna, ani sprawiedliwa. Ale ponieważ tu mieszkam i chcę pracować, nie jest mi łatwo o tym mówić. Recenzji Yumy było wiele, wśród nich rzeczywiście takie, które uważam za bardzo niesprawiedliwe, zupełnie rozmijające się z filmem, nie chwytające tego, co tam się dzieje: odniesienia do gatunku, związanych z nim ikon, schematów. Byłem naprawdę skonsternowany, że, poza nielicznymi wyjątkami, krytyka nie łapała w ogóle o co w tym filmie chodzi.
Jaki był powód tego niezrozumienia? Miałeś już wcześniej poczucie, że coś jest nie tak z polską krytyką filmową?
Wcześniej robiłem w teatrze telewizji Stół, adaptację opowiadania Pawła Huellego, Skarb, według Olgi Tokarczuk, Pana Dwadrzewsko Lidii Amejko, Dickensa. Za każdym razem miałem znakomite recenzje. Nie było ich dużo, bo to telewizja, ale recepcja była świetna. Potem przyszła Yuma. I sam wiesz, jak to wyglądało.
Jaki był powód jej odrzucenia? Po pierwsze film narusza pewien temat tabu. Pokazuje Polaków, którzy kradną. A to jest temat niepopularny, wiadomo przecież, że nie kradniemy, a jeśli nawet kradniemy, to po co o tym mówić. Miałem problemy z znalezieniem pieniędzy na ten film i w Polsce, i w Niemczech. O jumie w Polsce prawie w ogóle się nie mówi. Powstała jedna naukowa książka, kilka artykułów w gazecie, wiele lat temu był jakiś króciutki reportaż TVN’u. I to wszystko. A zjawisko ciągle trwa. PISF długo nie chciał dać na ten film pieniędzy, choć w końcu go dofinansował i chwała mu za to. Ale w Niemczech nie zdobyłem na niego ani jednego euro. W ogóle w Niemczech nie chcą go pokazywać, by „nie psuć relacji z Polską”.
Drugi zarzut, jaki najczęściej słyszę, brzmi: „zrobiłeś amerykański film po polsku”. Słyszę go nie tylko w Polsce, ale także w Europie, dlatego film ma problem ze sprzedażą na europejskie rynki. W Polsce uznano, że „tak się tu nie kręci filmów”, że ta forma właściwa jest dla uznawanego przez krytykę za bezmyślne kina amerykańskiego. Kino gatunkowe utożsamiane jest ciągle z kinem złym, głupim. Przepraszam bardzo, a Ridley Scott, który kręci filmy gatunkowe, nie jest wielkim artystą? Uważa się, że kino gatunkowe jest „łatwe”. Zupełna nieprawda, to gatunek wymagający dyscypliny twórczej.
To właśnie kino „artystyczne” najłatwiej położyć, bo bez porządkujących gatunkowych struktur często zmienia się w bełkot.
W Polsce często robimy takie kino. Dobre polskie kino ma być depresyjne, smętne, ma na nie pójść trzysta osób. Kino, które chce coś powiedzieć, ale także apelować do szerszego widza, jest traktowane jako obce.
Mówisz „obce”, ale przecież wszyscy tu oglądamy to amerykańskie kino.
Tak, ale jako kino amerykańskie. Nie jako polskie. Tak też mówią mi zagraniczni agenci: świetny film, szkoda, że mówiony po polsku. Sprzedalibyśmy go po angielsku, ale po polsku sprzedaje się raczej coś takiego jak Jakimowski.
Dlaczego nie zrobiłeś w takim razie filmu „jak Jakimowski”, tylko wybrałeś tą „amerykańską”, bardzo silnie gatunkową konwencję?
To jest jednocześnie oczywiste i skomplikowane. Dokumentowałem ten film przez sześć lat. Jeździłem nad granicę, spotykałem się ze złodziejami, jumaczami, z dziwkami, w burdelach i nie tylko, z rodzinami żyjącymi z jumy. Ta rzeczywistość jest tak ciężka, że gdyby zrobić o tym film, tak jak robi swoje na przykład Smarzowski, to widzowie by się pocięli, pół Polski by nie żyło. Ja też chciałem rzucić ten film, ta rzeczywistość była naprawdę straszna, to, co widać na ekranie, to naprawdę jest light w porównaniu z tym, co tam się dzieje.
I żeby opowiedzieć o tej rzeczywistości, potrzebowałem odrealnić świat na ekranie, zbudować fikcję. Gdzie geografia miejsca, zdjęcia, kostium, składają się w pewną ostateczną całość. Film oparty jest na faktach, ale opowiadam go w konwencji baśni, westernu – tego nie chwyciła krytyka.
Skąd western?
Zjawisko kradzieży w Niemczech nazywa się yumą, pisaną przez y. Długo nikt nie potrafił mi powiedzieć dlaczego. Potem odkryłem, że przed wojną partnerskim miastem Słubic była właśnie Yuma w Arizonie. I wyobraziłem sobie scenę, gdy bohaterowie, po niemieckiej stronie, sikają pod tablicą z informacją o partnerstwie z Yumą. To pierwszy trop – już tu, w samej rzeczywistości, tkwiły odniesienia do westernu. Ten krajobraz z dziesiątkami małych miasteczek żyjących z kradzieży, gdzie każdy jest w coś umoczony, ten kradnie, ten sprzedaje – to jest żywcem wzięte z westernu, z granicy meksykańsko-amerykańskiej. Sami mieszkańcy tych miasteczek mówili o latach 90. „dziki zachód”.
Nie tylko mieszkańcy tych małych miasteczek na zachodniej granicy. Bohaterowie Yumy śnią ten sam sen o kapitalistycznym dobrobycie, jaki, przez amerykańską głównie popkulturę, śniła w późnym PRLu cała Polska.
Tak, bohaterowie oglądają w filmie czarno-biały western 15:10 do Yumy, który był wtedy w telewizji, sam go oglądałem. Zyga ma zresztą na ścianie plakat z NRD-owskiego Winnetou.
Yuma to film o transformacji. Czy uważasz, że została ona w ogóle pokazana w polskim kinie?
Yuma opowiada jednak o konkretnej, małej miejscowości. Jej historia jest inna, niż transformacja pisana wielkim T.
Ta „wielka transformacja” składała się z setek takich historii.
Tak, ale takie miasteczka były pozostawione samym sobie, stały na marginesie głównego nurtu zmian.
Mieliśmy dwa przebiegi transformacji. Jeden, gdzie gmach KC zmieniono na giełdę i drugi, gdzie chłopcy z takich miejsc, jak Brzegi, nie mieli wyjścia i musieli pójść kraść na drugą stronę rzeki.
Czy ten pierwszy przebieg jest opisany? Na pewno nie, było kilka filmów, ale nie mam wrażenia, że lata 90 są przedstawione. Ja chciałem zrobić o tym baśń, dać widzom metaforę przemian.
A jak z publicznością? Czy film do niej trafił?
Popełniliśmy pewien falstart puszczając film w sierpniu. Chcieliśmy zrobić z filmu summer movie, coś, co znów nie jest traktowane poważnie. Ale mimo tego, film miał lepszy wynik niż Batman i Spider Man. Jedyny lepszy od nas film w sierpniu 2012 to Madagaskar. Dziś Yuma świetnie sprzedaje się na DVD.
Jakie masz teraz plany?
Chce dalej iść w gatunkowe kino. Takie, które ma coś do powiedzenia.
Jaki gatunek?
To są oczywiście wstępne plany, robię teraz kilka projektów. Ale najbliżej jestem zrealizowania filmu, który określiłbym jako samochodowe kino akcji.
Coś w stylu serii Szybcy i wściekli?
Powiedzmy. Szybcy i wściekli to świetne kino rozrywkowe, mój film będzie bardziej ambitny.
Uważasz, że w ogóle jest w Polsce coś takiego jak kino gatunków?
Nie ma. Jest jego uboga wersja, głównie komedie romantyczne. Bo tradycja komedii prawie zupełnie wymarła w Polsce. Te, które powstają są zupełnie nieśmieszne. Poza tym nie ma gatunków. Horror – nie funkcjonuje.
Było go trochę w PRLu.
Pewnie, Wilczyca…
… Lokis. Rękopis profesora Wittembacha…
…Widziadło. Dziś w ogóle go nie ma. Tak samo thriller – są pojedyncze strzały, Sęp, Uwikłanie. Ale to nie tworzy jeszcze kina gatunkowego z prawdziwego zdarzenia. Dlatego przymierzam się do ataku na gatunek. Chcę robić gatunkowe kino w Polsce. Jakościowo dobre, którego się nie będziemy musieli wstydzić. Wstydzimy się niby rozrywki, ale jak się pojawia rozrywka dobrze zrobiona, to idziemy do kina. Choćby Listy do M., jedyna porządna komedia romantyczna. Reżyserem nie był Polak, scenariusz podrasowali amerykańscy magicy, zagrali polscy aktorzy i był hit. To ciągle nie jest piętro Notting Hill, czy To właśnie miłość, w Anglii by nikt nie zwrócił na to uwagi – ale u nas okazał się hitem.