Nazizm, stalinizm, Polacy i Żydzi - dyskusja o filmie Agnieszki Holland "Europa Europa", fragment książki „Holland. Przewodnik KP”.
Jakub Majmurek: Film Europa, Europa, być może poza intencjami reżyserki, wpisuje się w spory, jakie wokół najnowszej historii toczyły się w Polsce na początku lat 90. Spory, w których też brałeś udział, dyskutując o stalinizmie, nazizmie, stosunkach polsko-żydowskich. Tu wszystkie te problemy splatają się w historii młodego człowieka, niemieckiego Żyda Salomona Perela. Perel ucieka z rodziną z nazistowskich Niemiec do Łodzi, stamtąd do radzieckiego Grodna, gdzie zostaje komsomolcem. Po zajęciu Grodna przez Wehrmacht zostaje wzięty za Niemca, walczy w niemieckim mundurze na froncie wschodnim i jako niemiecki bohater wojenny trafia do elitarnej szkoły Hitlerjugend. I cały czas ukrywa swoją żydowską tożsamość, obawiając się zdemaskowania. Perel przechodzi przez doświadczenie „obu totalitaryzmów”. W scenie jego snu widzimy zresztą zgodnie tańczących ze sobą Stalina i Hitlera. Twoje pokolenie na początku lat 90., w kontrze do polityki historycznej PRL-u, głosiło tezę o symetrii „dwóch totalitaryzmów”. Jak w tym kontekście odbierałeś ten film?
Cezary Michalski: Po raz pierwszy widziałem go we Francji, gdzieś w okolicach 1991 roku, czyli rok po premierze. Później szybko go sobie powtórzyłem w połowie lat 90. Byłem już w tym okresie uwikłany w różne gry, przepychanki, w nową „politykę historyczną” (choć wtedy jeszcze tego tak nie nazywaliśmy, to przecież stara Orwellowska prawda, że chcąc panować nad teraźniejszością, trzeba zapanować nad przeszłością, była już wszystkim znana i przez wszystkich praktykowana), wiążącą się z przechodzeniem mojego pokolenia na pozycje prawicowej kontestacji. Miałem zresztą pecha, bo jeden z moich pierwszych tekstów w „brulionie” był zatytułowany Na co patrzą biedni Polacy – jak się można domyśleć, była to polemika ze słynnym tekstem Jana Błońskiego. Po jego publikacji ze stopki „brulionu” wycofał się w proteście Ryszard Krynicki, poeta, w którym byłem zakochany za jego Organizm zbiorowy. A ja tego tekstu wcale nie pisałem z pozycji nacjonalistycznych, lecz mackiewiczowskich – od Józefa Mackiewicza oczywiście. Za Mackiewiczem buntowałem się przeciw Norymberdze jako aktowi założycielskiemu rzeczywistości, w jakiej wtedy żyłem i na którą nie mogłem, nie chciałem się zgodzić. W Norymberdze – tak to wtedy widziałem – został potępiony jeden wielki dwudziestowieczny totalitaryzm, a drugi, stalinizm, już nie, bo na mocy czysto militarnego zwycięstwa stał się on pełnoprawną częścią nowego ładu. W latach 80. byliśmy przekonani, że nigdy nie nastąpi osądzenie tego totalitaryzmu, który w 1945 roku wygrał i został zaakceptowany jako element historii, podczas gdy drugi totalitaryzm został rytualnie z historii wyegzorcyzmowany. Oczywiście rok 1989, gdy „skończył się komunizm”, powinien był nas uspokoić, ale z różnych powodów nie uspokoił.
Jasne więc, że gdy po raz pierwszy oglądałem film Europa, Europa, węszyłem. Węszyłem, czy w przedstawianiu „dwóch totalitaryzmów” została zachowana równowaga. I miałem poczucie, że została. Obraz bohatera, który znajduje się w śmiertelnym zagrożeniu pod panowaniem jednego systemu, a pod drugim może oddychać, ale za cenę konformistycznego dostosowania, został przez Holland przedstawiony na tyle tragicznie, że nic mnie w tym filmie nie denerwowało, choć oglądałem go już jako człowiek politycznie zmobilizowany. Reżyserka umiejętnie uogólnia jednostkowy przypadek, a nawet przypadek „żydowski”, tworząc przekonującą figurę everymana, cały czas oczywiście nie tracąc z oczu tego, co szczególne i co „żydowskie” w jej bohaterze. Oglądając ten film, z moją biografią, już wówczas naznaczoną przez doświadczenie miotania się między lewacką i prawacką kontestacją, mogłem sobie wyobrazić siebie w miejscu bohatera. Mogłem sobie powiedzieć, i to dla mnie oznaczało sukces artystyczny reżyserki, że – toutes proportions gardées – „wszyscy jesteśmy niemieckimi Żydami”. My, Polacy, też byliśmy przecież przez historię rzucani między nazizmem a komunizmem.
Paradoksalnie, Europa, Europa wcale nie jest tak daleka od prozy Mackiewicza. On sam opisywał wiele historii podobnych do tych, jakie widzieliśmy w filmie. Bohaterowie Drogi donikąd też miotają się pomiędzy eksterminacją a oportunizmem. Kłopoty „międzysystemowe” ma nawet sam Mackiewicz, któremu jedni będą zarzucać kolaborację z Litwinami, drudzy z Niemcami, a trzeci będą go chcieli wykończyć po prostu za zbyt mały entuzjazm dla heroizmu Armii Krajowej. Mackiewicz będzie z kolei opisywał Gruzinów, Ormian, Ukraińców czy „białych” Rosjan jako ludzi miotających się i przeganianych pomiędzy jednymi a drugimi „wyzwolicielami”. A nawet pomiędzy trzecimi „wyzwolicielami”, bo w powieściach i reportażach Mackiewicza także Amerykanie i Anglicy są przedstawieni jako pewien rodzaj wcale nie tak miękkich okupantów. Oczywiście Żydzi przeżywają okupację nazistowską bez porównania gorzej niż Polacy na Kresach (co zresztą Holland pokazała bez jakiejś ideologicznej tezy w swoim najnowszym filmie W ciemności), to znaczy zazwyczaj w ogóle jej nie przeżywają. Ale nawet przy tych wszystkich poprawkach próby oportunistycznego przystosowania się do kolejnych „systemów” przez przedstawiciela narodu podbitego i pozbawionego własnego państwa to nie są dla Polaka doznania zupełnie niezrozumiałe.
Twoje pokolenie – młodych, przechodzących z kontestacji na prawicę intelektualistów – oglądało ten film? Był wtedy dla was ważny?
Nie, niespecjalnie. Mówię tu raczej o moim indywidualnym odbiorze. Pokoleniowo ważne były dla nas raczej wcześniejsze filmy Agnieszki Holland. Mnie osobiście Holland bardzo „trzymała” od Aktorów prowincjonalnych, przez Gorączkę, po Dantona Wajdy – film, przy którym miała znaczny udział jako scenarzystka i osoba bardzo obecna także na planie. Żywo dyskutowaliśmy wszyscy o Zabić księdza. Ten film nie podobał się wielu moim kolegom i koleżankom. Trudno było zaakceptować w roli Popiełuszki gładysza Lamberta – zresztą nie była to jego najlepsza rola, dużo bardziej przekonujący był w Nieśmiertelnym (śmiech). W Zabić księdza zupełnie przyćmiewa go aktorsko Ed Harris, ale to tym gorzej, bo on przecież gra Piotrowskiego. I gra go lepiej niż Lambert Popiełuszkę, a to przecież niemoralne.
Przypomnij sobie moment, kiedy Europa, Europa wchodzi do kin. Czy były wówczas reakcje takie, jakie na pewno byłyby dziś – że „odbiera” on Polakom ich cierpienie w historii XX wieku, przedstawiając „zamiast niego” cierpienie żydowskie?
Nie, jeśli były tego typu głosy, to marginalne. Nawet prawica z jej polityką historyczną znajdowała się jeszcze na innym etapie.
Bardziej świadoma i refleksyjna „polityka historyczna” prawicy, oparta konsekwentnie na figurze „zazdrości o Holocaust”, na rywalizacji Polaków z Żydami w wyścigu o złoty medal w martyrologii, zaczęła się później, w drugiej połowie lat 90.
Jeszcze przed Jedwabnem, choć spór o Jedwabne ją zintensyfikował. Wcześniej ta zazdrość ujawniała się gdzieś podskórnie w sporach o Józefa Mackiewicza, o pewne sformułowania Herlinga-Grudzińskiego, o porównania nazizmu i stalinizmu. Natomiast z drugiej strony barykady zapamiętałem tekst Konstantego Geberta w „Znaku”, gdzie napisał, że „miejsce na szczycie piramidy cierpienia jest tylko jedno” i zajmują je Żydzi. Ale akurat wokół tego filmu nie było szczęśliwie takiej gry.
Jak właściwie ten film przedstawia stalinizm?
Kontynuuje tak naprawdę to, co pokazywało późne kino moralnego niepokoju, kiedy już coś więcej w tej kwestii pokazać było można. Sceny stalinowskie z filmu Europa, Europa w niczym nie różnią się od tych z Dreszczy Marczewskiego czy Wahadełka Bajona. Podobnie jak w Dreszczach, fascynacja głównego bohatera stalinizmem ma głęboko erotyczny wymiar. Perel i Tomek Żukowski w Dreszczach ulegają fascynacji stalinizmem przez erotyczne, romantyczne zauroczenie stalinowską wychowawczynią. Z drugiej strony w nazizmie Perel raczej jest pożądany, niż pożąda. Pragnie go homoseksualny kolega z kompanii na froncie wschodnim, starsza aktywistka NSDAP, koleżanka usługująca w szkole (w tej roli młodziutka July Delpy). Wątek romansu z tą koleżanką jest zresztą bardzo ciekawy, nie może dojść do jego konsumpcji, bo oznaczałoby to ujawnienie Perela jako Żyda, jego pewną śmierć.
Film Holland raczej wyczerpuje pewną istniejącą już i znaną mi wówczas konwencję pokazywania stalinizmu – także jako stłumionej seksualności – niż zaczyna nową. Zresztą bardzo podobnie skodyfikowane obrazy: młodzi ludzie w szturmówkach, capstrzyki, ideolo, a do tego seksualna represja i szczypta perwersji, pojawiają się w całym kinie z naszego regionu, na przykład na Węgrzech w filmach Meszaros i Szabó.
W filmie Europa, Europa mamy bohatera, którego określiłeś jako everymana. Jednak on jest bardzo „żydowski”, choć swoją żydowskość ciągle problematyzuje i kontestuje. Co polski widz może poznawczo zyskać, patrząc na swoją historię także z punktu widzenia takiego – żydowskiego – everymana?
Ten bohater jest tak naprawdę bliski polskiemu widzowi – może zresztą przesadzam z tą „ogólną” bliskością, może on był bliski tylko tak dziwacznemu polskiemu widzowi jak ja. Dla mnie kluczem do tego filmu od początku było Zezowate szczęście Munka. Europa, Europa to stragizowana wersja Zezowatego szczęścia. Jan Piszczyk i Salomon Perel są do siebie bardzo podobni. Bohater Holland cały czas walczy, by przeżyć, by nie zostać zredukowanym do poziomu homo sacer – nagiego życia, które można bezkarnie zabić. Piszczykowi, poza groteskową sytuacją na bombardowanym kartoflisku, śmierć raczej nie grozi (choć zarówno ten film, jak i Eroica odwołują się do zbiorowych wojennych doznań Polaków, które także nie były przyjemne), ale walczy o to, by w kolejnych rozdaniach, po kolejnych zmianach frontów, nie „wypaść z gry”. Ale u obu działa ten sam mechanizm. Oczywiście różni nasi rodzimi wykrywacze „kulturowego kodu judaizmu” pewnie już dawno znaleźli go u Munka i Kobieli, a w Zezowatym szczęściu „odkryli” opowieść o Żydzie-oportuniście ukrywającym się pod różnymi formami polskości. Każdego prawdziwego polskiego antykomunistę na pewno oburzy też to, że Munk na równi stawia przemoc różnych społecznych konwencji II RP (bo Piszczyka miota przecież od piłsudczyków do endecji) i stalinizmu. Młodzieńcy z endecji organizujący getto ławkowe na uczelni, hurrapatriotyczni polscy oficerowie w stalagu, stalinizm – wszystko to u Munka jest tak samo przychodzącą z zewnątrz przemocą, która wymusza na jednostce oportunizm. Bo i PRL nie przynosi Piszczykowi żadnej emancypacji. Gdyby w międzywojniu dorwał tę oficerską córkę, której był korepetytorem, czułby się bardziej wyemancypowany niż jako PRL-owski księgowy.
Perela z Piszczykiem łączy też to, że żaden z nich nie ustawia się w roli ofiary, nie buduje swojej tożsamości na uwewnętrznieniu cierpienia.
Świetna jest scena, gdy Perel w szkole Hitlerjugend ćwiczy przed lustrem gesty do faszystowskiego pozdrowienia Sieg Heil! Nagle zaczyna przedrzeźniać nazistów, tańczyć, przypomina Chaplina w Dyktatorze. Perel jest antyheroiczny, ale też witalistyczny, ironiczny, nie-martyrologiczny. Wydaje mi się, że w latach 90. część nieprawicowej inteligencji próbowała wzmocnić te narracje w naszej kulturze, w których większą rolę odgrywaliby tacy bohaterowie jak z Munka niż na przykład major Hubal. To się chyba nie udało, bo w latach dwutysięcznych nastąpił w kulturze swoisty „powrót heroizmu”.
A nie uważasz, że film Holland trochę próbuje egzorcyzmować historię? Wszystko – faszyzm, komunizm – przychodzi tu z zewnątrz, bohater przechodzi przez to wewnętrznie nietknięty i na końcu wraca do swojej kulturowej wspólnoty, przedstawianej trochę jak raj poza historią.
Egzorcyzmowanie historii cechuje nawet najbardziej uporządkowane cywilizacje, z samym egzorcyzmowaniem nie mam problemu. Problemem jest raczej to, że w Polsce przybiera ono często patologiczne formy, polska kultura jako kultura peryferyjna ma obniżony poziom pewnej higieny psychologicznej.
Egzorcyzmuje bardzo łatwo wszystko, co stanowi jakikolwiek problem, co zmuszałoby do refleksji nad sobą, a więc nie tylko faszyzm czy komunizm, ale nawet ewidentnie własną „narodową” przemoc. A wszystko na zasadzie, że to przyszło do nas z zewnątrz, zostało do nas przyniesione na czyichś bagnetach, nas nie dotyczy. A jeśli zdarza się przemoc „narodowa”, to albo w ogóle wymyślona przez wrogów, żeby nas pognębić, albo na pewno tylko sprowokowana, czyli także z zewnątrz.
Taka narracja załatwia nam wszystko: nasze ciągoty do obu totalitaryzmów, materialne zyski, jakie z nich czerpaliśmy, a także nasz własny dawny imperializm i bardziej współczesne rasistowskie brudy.
Z drugiej jednak strony fakt, że polska kultura w taki sposób patrzy na komunizm, wydaje mi się jakoś tam zrozumiały. Co innego, gdyby ten komunizm był naszą własną rewolucją. Ale on rzeczywiście przyszedł z zewnątrz, z „reakcyjnym podziemiem” oprócz Milicji Obywatelskiej walczyła także całkiem spora dywizja NKWD.
Zresztą nie tylko Polacy męczyli się z tą alienacją od historii. Gdy tak bardzo ukochane przez niemiecką młodzież francuskie Oświecenie przyszło do tej niemieckiej młodzieży w postaci wojsk napoleońskich obalających te malutkie księstewka, których młodzi Niemcy nienawidzili nad życie, to ci niemieccy młodzieńcy nie poparli napoleońskiej inwazji, tylko wystąpili w obronie napadniętych Niemiec. Niektórych taki kontakt ze zbrojnym Oświeceniem przychodzącym z zewnątrz na francuskich bagnetach zepchnął nawet w głęboką reakcyjność. Czy podobnie nie było z ludźmi z pierwszej „Kuźnicy”, takimi jak Paweł Hertz, którzy do Polski po wojnie wrócili z gułagów razem ze Związkiem Patriotów Polskich? Zastanawiali się wtedy, czy tu będzie jak w ZSRR, czy uda się jednak zbudować coś na milimetr własnego. Ostatecznie jednak mieli poczucie klęski i zostali głębokimi, czasami wręcz „reakcyjnymi” kulturowymi i politycznymi konserwatystami.
Przecież nawet rozliczeniowe kino i literatura z okresu po 1945 roku bardziej udanie waliły w pewne martwe patriotyczno-reakcyjne symbole międzywojnia, niż agitowały za komunizmem.
Inteligenckie rozliczenia z II RP bywały autentyczne, podczas gdy entuzjazm dla nowego ustroju zawsze pozostawał mocno wymuszony.
Młodzieńcy, którzy z lasu wyszli do Nieborowa, raczej odrzucili przedwojenną i AK-owską polskość, niż zostali przekonanymi marksistami. Może trochę tego entuzjazmu jest w nurcie literatury chłopskiej, ale już na przykład Miłosz zadawał bolesne sztychy międzywojniu i heroizmowi AK, natomiast do nowego ustroju wcale się nie kwapił. Może dlatego także film polski w patrzeniu na rzeczywistość PRL-u i w ogóle na doświadczenie dwudziestowiecznego komunizmu jest tak mało dialektyczny. I to nie tylko Bitwa warszawska, która w swoim prymitywizmie jest wprost porażająca, ale także bardziej ambitne kino, które awansem społecznym PRL-u jakoś się entuzjazmować nie potrafi. Człowiek z marmuru jest tu chyba wyjątkiem, próbując pokazać choćby strzępy entuzjazmu wobec nowego ustroju w sposób niegroteskowy.
W filmie Holland z jednej strony widać ten dialektyczny obraz, z drugiej strony ostatnia scena, gdy Perel wraca do swojej wspólnoty, kojarzy mi się z czymś, co mnie bardzo denerwuje. Z tym „restauracyjnym” dyskursem silnym w Polsce od początku lat 90., który próbował unieważnić powojenną historię, wrócić do sytuacji sprzed 1939 roku, w najgorszy możliwy sposób wybawić Polaków z historii.
Ja też nie lubię nazbyt entuzjastycznego odkrywania przez moje pokolenie uroków radykalnych różnic klasowych. Nie lubię, jak chłopskie czy proletariackie wnuki udają Radziwiłłów i posyłają swoje dzieci do prywatnych żłobków. Ale Europa, Europa o wiele silniej niż z latami 90. kojarzy mi się jednak z pisanym w latach 30. esejem Orwella W brzuchu wieloryba. Orwell zestawia tam ze sobą bardzo różnych pisarzy – Eliota, Pounda, Céline’a, Henry’ego Millera – i porównuje ich z biblijnym Jonaszem uwięzionym w brzuchu wieloryba. Zdaniem Orwella pokoleniowe doświadczenie, jakim była masakra i katastrofa I wojny światowej, a potem rewolucji bolszewickiej, sprawiło, że młodzi pisarze jego pokolenia poczuli się nagle wobec „wielkich narracji” XIX wieku (postęp, oświecenie, nauka, naród, proletariat…) tak wyalienowani, jak Jonasz w brzuchu wieloryba. To znaczy poczuli, że te narracje nie emancypują, ale przeciwnie, niosą uwięzionych w nich ludzi tak jak biblijny wieloryb niósł uwięzionego w swoim brzuchu Jonasza. Symptomem tego rozpoznania jest dla Orwella zarówno klasycyzm Pounda i Eliota, jak też nihilizm Céline’a czy hiperseksualizm Millera. Czyli bardzo dobra, ale często politycznie niebezpieczna literatura. Pół biedy z Millerem i jego obsesją indywidualnego wyzwolenia poprzez seksualną ekstazę, ale Céline i Pound skończyli po prostu jako reakcyjni faszyści. Perel też jest człowiekiem, który w wyniku wojen znalazł się w „brzuchu wieloryba”, Jonaszem dwudziestowiecznej historii „niesionym” przez Stalina i Hitlera. Jak w „brzuchu wieloryba” poczuła się także polska inteligencja przechodząca rozczarowanie komunizmem.
Będę się jednak upierał przy latach 90. Wydaje mi się, że to egzorcyzmowanie historii i nacisk na wielonarodową historię Europy Wschodniej, i antyheroiczny bohater są bardzo z epoki. Jak bardzo ten film jest z tamtego czasu, pokazuje jego porównanie z najnowszym filmem reżyserki, W ciemności. Tak jak Europa, Europa jest filmem kręconym jednocześnie dla międzynarodowej publiczności i dla Polaków, tylko tym razem nie o Żydzie, ale o ratującym Żydów Polaku; filmem wychodzący o wiele bardziej naprzeciw oczekiwaniom Polaków.
Ale prasa prawicowa i tak go skopała, już choćby za sceny „brzydkiego” seksu. Także ratujący Żydów Polak nie powinien być kanalarzem granym przez Więckiewicza, ale inteligentem z „Żegoty” granym przez Żmijewskiego. Jeśli W ciemności rzeczywiście miałoby być próbą negocjacji z prawicową wersją historii, to zupełnie się w tej funkcji nie sprawdziło, co dowodzi, że przy obecnym stanie polskiej prawicy w ogóle nie da się z nią negocjować. Trzeba odczekać albo aż polska prawica podniesie się z obecnego intelektualnego upadku, albo przestanie istnieć (to drugie w raczej prawicowym kraju jest mało prawdopodobne, więc trzeba być optymistą, że nasza większościowa prawica nieco się sterapeutyzuje i zmodernizuje).
Z dzisiejszą kluczową figurą prawicowej polityki historycznej, czyli „zazdrością o Holocaust”, trudno negocjować, opiera się ona bowiem na fundamentalnym pomieszaniu pojęć. Z jednej strony używa antynaturalistycznej kategorii „ofiary”, której cierpienie jest moralnym skandalem; z drugiej jednak strony proponuje zaprzęgnięcie tej antynaturalistycznej kategorii do absolutnie naturalistycznej rywalizacji o status „największej ofiary”, który ma służyć załatwianiu naturalistycznie rozumianych interesów (więcej pieniędzy, wpływów, siły). To zupełnie bez sensu. Moim zdaniem nawet Żydom „religia Holocaustu” nie posłużyła. Syjonizm był zdrowszy. Tym bardziej polska zazdrość o Holocaust jest ślepą uliczką, bo wbrew temu, co sądzą Zdzisław Krasnodębski czy „muzealnicy”, to nie poczucie winy świata za Holocaust, ale militarny i cywilizacyjny wysiłek syjonistów stworzył państwo Izrael. Z drugiej strony skrajnie antynaturalistyczny szacunek dla ofiar Holocaustu także się nie nadaje do uzasadniania i osłaniania wyjątkowo naturalistycznej operacji „Płynny ołów” czy tego, co się wcześniej wydarzyło w palestyńskich obozach Szatila i Sabra.
Na Perela można też patrzeć jako na stragizowaną wersję Zeliga z filmu Woody’ego Allena. Tak jak Zelig Perel zawsze płynnie zlewa się z otoczeniem: w Związku Radzieckim jest stalinistą, w III Rzeszy nazistą, po wojnie znów wraca do żydowskiej wspólnoty i w ostatniej scenie filmu oddaje syna do obrzezania. Tylko przymus, pod którym dokonuje tych konformistycznych przemian, jest inny niż ten, jakiego doświadcza Zelig – jest dosłownie śmiertelny.
Nie przypadkiem Zelig jest dziełem żydowskiego reżysera, który ze swoją żydowskością mierzy się i wadzi. Allen tworzy w kulturze, która z jednej strony wywiera silną presję na asymilację, a z drugiej strony na zachowanie własnej tożsamości, indywidualizm i nonkonformizm. Allen kpi sobie z oferty asymilacji, jaką do Żydów kieruje otwarta, liberalna Ameryka, pokazuje tkwiący w każdej sytuacji asymilacji indywidualny przymus, towarzyszące jej w nieunikniony sposób poczucie obcości.
Myślę, że Holland w filmie Europa Europa dotyka bardzo ciekawej rzeczy: tego, że ketman, konformistyczne dostosowanie się, nie jest wyłącznie sytuacją represji, przymusu. Ketman jest, czy raczej może być, produktywny, twórczy.
Ketman tworzy pewną pozytywność, nową tożsamość, która choć powstaje w warunkach nieraz skrajnego wymuszenia, jednocześnie jest zdolna otwierać nowe możliwości, nowe przestrzenie i języki. To mogłaby być najciekawsza lekcja z filmu Holland dla polskich widzów. Mógłby on pomóc nam patrzeć na znane nam z naszej historii ketmany poza moralistycznymi kategoriami, poza stereotypami o „heglowskim ukąszeniu”, dostrzec w nich pewną pracę, pewną pozytywność.
Zresztą, czy kondycja ludzka nie opiera się zawsze na sytuacji wymuszenia? Czy można być poza ketmanem? Czy na przykład nowoczesność nie jest sytuacją urefleksyjnionego wymuszenia? W tym kluczu film Holland mógłby być dla nas, jego polskich widzów, ważną lekcją nowoczesności. Dla mnie zresztą najlepszą definicją tego, co się dzieje z człowiekiem w historii, jest aforyzm Friedricha Schlegla, szczególnie zresztą lubiany przez Paula de Mana: „Wszędzie tam, gdzie ktoś nie potrafi się samoograniczyć, zostanie ograniczony przez świat”. A najciekawszym i najnowocześniejszym z mesjaszy jest dla mnie mesjasz-oportunista Zwi Sabbatai. Perel i Piszczyk są bardziej podobni do Sabbataia, który w wyniku subtelnej sugestii ze strony sułtana przyjął islam, czy do historycznego Jezusa, który został umęczony, uśmiercony i nie zmartwychwstał, niż do mitycznego Chrystusa Króla w kilku ciężkich złotych koronach na głowie, dla którego śmierć tak dalece nie jest żadnym problemem, że on w ogóle w niczym nie przypomina człowieka. Wcielenie dokonuje się wyłącznie na sposób Perela i Piszczyka, inaczej Bóg bawiłby się sam ze sobą w nieskazitelnie heroicznego moralistę.
Jest to skrócona wersja rozmowy opublikowanej w książce Holland. Przewodnik Krytyki Politycznej, która ukazała się nakładem Wydanictwa Krytyki Politycznej.
W niedzielę 7 lipca o godz. 20 zapraszamy do warszawskiej redakcji Krytyki Politycznej na debatę Europa Wschodnia jako źrodło cierpień, w której udział wezmą Agnieszka Holland i Marci Shore. Prowadzenie: Sławomir Sierakowski.
8 i 10 lipca zapraszamy na pokaz filmu Agnieszki Holland Gorejący krzew.