Mimo wszelkich lokalnych specyfik walka wszędzie toczy się o to samo: dostęp do godnego życia, sprawiedliwość, wolność od ucisku.
Pewnego razu na dzikim wschodzie formalnie jest iracko-niemiecko-francuską koprodukcją. Ale tak naprawdę to film kurdyjski. Przedstawia proces formowania się nowej władzy i nowego porządku społecznego na kurdyjskim terytorium w Iraku, które od czasu obalenia Saddama Husajna cieszy się bardzo szeroką autonomią, a w związku z dynamiką wydarzeń w regionie przekształcić może się w faktycznie niepodległe terytorium.
Filmowym gatunkiem przedstawiającym kształtowanie się nowego prawa i społecznego ładu w miejsce chaosu i prawnej próżni jest przede wszystkim western – malujący panoramę prawa i cywilizacji (a także własności i kapitału) obejmujących w posiadanie zachód Ameryki Północnej. Pewnego razu nie tylko na poziomie tytułu (odsyłającego do gorzkiego, epickiego fresku Sergio Leone) nawiązuje do westernowej klasyki.
Western, wydawałoby się gatunek specyficznie amerykański, okazał się chwytliwym towarem eksportowym: swoje westerny produkowali Włosi, Czesi, Niemcy, a także Związek Radziecki.
Wbrew późniejszym zimnowojennym stereotypom to Ameryka była w pierwszych dekadach Rosji radzieckiej postrzegana w Moskwie jako wzór nowoczesnej, przemysłowej cywilizacji. Magnitogorsk budowany był przez amerykańskich inżynierów na wzór przemysłowego miasta Gery w stanie Indiana, a radziecka kinematografia naśladowała amerykańskie wzorce: od musicalu po western. Przeniesione w radziecki kontekst westernowe fabuły i ikony stworzyły nowy, właściwy kinu radzieckiemu gatunek: eastern.
Easterny osadzone były na ogół w Azji Środkowej, w okresie rewolucji 1917 roku i następującej po niej wojny domowej, przedstawiały kształtowanie się władzy radzieckiej na tych terenach. Westernowych jeźdźców znikąd zastępowali czerwoni komisarze, Indian – ludy środkowoazjatyckie. Na ogół przedstawiane protekcjonalnie, jako dobre dzikusy czekające na dobrodziejstwa radzieckiej cywilizacji. Oczywiście na jej drodze stają zawsze w easternie plemienni watażkowie, których pokonać musi bohater.
Nie wiem, czy reżyser Pewnego razu… Hinar Saleem znał easternową tradycję, ale główny bohater jego filmu, Baran (Korkmaz Arslan), ma tyleż wspólnego z szeryfem Chancem (John Wayne) z Rio Bravo, co z sierżantem Suchowem (Anatolij Kuzniecow) z radzieckiego klasyka, Białego słońca pustyni. Baran jest doświadczonym kurdyjskim wojownikiem. Nie umie odnaleźć się w warunkach pokoju. Zostaje wysłany do niebezpiecznego pogranicznego miasteczka, gdzie ma objąć posterunek policji. Okolicą rządzi Aziz Aga – watażka, pan wojny, przemytnik, najbogatszy człowiek w okolicy. Do tej pory to on i jego ludzie stanowili tu prawo. Baran nie chce się przed nim ugiąć, próbuje egzekwować stanowione prawo. Prowadzić to musi do nieuchronnej konfrontacji. Samotny szeryf stojący na straży Prawa przeciw Złu, przy obojętności Miasta – znamy ten schemat z dziesiątek westernów, z W samo południe na czele. Gdyby Saleem po prostu przeniósł go na iracko-turecką granicę, w filmie nie byłoby nic tak naprawdę ciekawego, poza mniej lub bardziej sprawną adaptacją schematu (dodajmy od razu dla porządku, że gatunkowe schematy kurdyjski twórca adaptuje całkiem sprawnie).
Poza ten schemat wychodzimy jednak dzięki drugiej bohaterce, której historia jest równie ważna – Govend (Golshifteh Farahani). To młoda dziewczyna, która chce pracować w trudnym terenie jako nauczycielka najmłodszych dzieci w miejscowej szkole. Lokalna społeczność sama właściwie nie wie, co ma o niej myśleć. Z jednej strony jest wdzięczna, że dzieci mają dzięki niej możliwość kształcenia. Jest jednak jedno potężne „ale”: Govend jest niezamężna, mieszka w szkole sama, nie znajduje się na co dzień pod opieką żadnego mężczyzny. Lokalna społeczność, konserwatywna i skrajnie patriarchalna, wyraźnie ma problem z jej zaakceptowaniem, dręczy ją różnymi małymi złośliwościami. W pewnym momencie Govend wchodzi w konflikt z Azizem Agą, który rozpętuje przeciw niej kampanię nienawiści i oszczerstw. Jako samotna kobieta, na której „honorze” cieniem może rzucić się każde podejrzenie, Govend znajduje się w trudnej sytuacji. Dziewczyna nie ma wsparcia w nikim poza Baranem – nie wspiera jej też rodzina, jej kilku braci chciałoby, by siostra wreszcie wyszła za mąż, za kogoś, kogo jej wyznaczą, i nie narażała „honoru” rodziny.
Efektowna, widowiskowa męska historia odwagi zostaje tu zestawiona z cichą, niespektakularną historię bohaterstwa kobiecej bohaterki, która mimo szykan, ostracyzmu, zagrożenia dla siebie nie chce ustąpić, poddać się władzy braci, zrezygnować z edukacyjnej misji, w której sens głęboko wierzy.
Na szczęście film nie esencjonalizuje też płciowo tych dwóch wzorców heroizmu, ten pierwszy dostępny jest także kobiecym bohaterkom. W tle historii Barana i Govend widzimy dzielne bojowniczki z partyzantki Kurdyjskiej Partii Pracy, prowadzące walkę po obu stronach granicy i utrudniające przemytnicze interesy Aziza Agi. W „prawdziwym świecie” ich odziały podejmują dziś skuteczną walkę z barbarzyństwem Państwa Islamskiego.
Dziś, gdy doniesienia z regionu zdominowane są przez obrazy islamistów dokonujących dekapitacji kolejnych zachodnich dziennikarzy, tym bardziej warto wybrać się na ten film. Wsłuchać się w progresywny głos ze świata zalewanego przez falę fundamentalistycznego barbarzyństwa. Film Saleema jest nie tylko słuszny i ciekawy, ale też po prostu bardzo dobrze zrobiony. Reżyser sprawnie łączy wątki obojga bohaterów, zdjęcia plenerów kurdyjsko-tureckiego pogranicza robią wrażenie swoim pustynnym monumentalizmem, a role Farahani i Arslana to naprawdę światowy poziom.
Tego typu obrazy mają potężny uniwersalistyczny ładunek, przypominający, że mimo wszelkich lokalnych specyfik i kolorytów walka wszędzie toczy się o mniej więcej to samo: dostęp do godnego życia, materialnych środków do jego zapewnienia, sprawiedliwość, wolność od ucisku, możliwość autonomicznego kształtowania swojego życia, niezależnie od takich kryteriów jak „płeć”. I że we „wschodzie”, jakkolwiek „dziko” byśmy go sobie wyobrażali, nie ma nic sprzecznego z tymi wartościami.