Ten film wypełnia zła pustka. To sprawa otchłani, która wskutek Zagłady otworzyła się pomiędzy losem polskim i żydowskim.
Po Oscarach pył opadł i można już, nie przejmując się kontekstem wyścigów, zapytać: kto właściwie jest bohaterem filmu Ida? Otóż mam w tej sprawie wyraźny pogląd: sądzę, że nie jest tym bohaterem ani tytułowa Ida Lebenstein ani jej ciotka, Wanda Lebenstein. Sprawa bohatera jednak wyjaśnić się winna, gdy ustalimy, o czym ten film opowiada.
Więc o czym jest ten film? Powszechna opinia, wychodząca poza spory o antypolskość czy antysemityzm, jest taka, że to film o jakiegoś rodzaju pustce. Nawet sam reżyser, przy okazji nagrody Akademii, mówił, że zrobił film o pustce i ciszy. I dodawał: a tu proszę, jestem w samym centrum zgiełku… Pustka i cisza, której się w tych interpretacjach domyślam, ma charakter duchowy, jest stanem umysłu związanym z medytacją, klasztorem, oderwaniem od historycznej tragedii a także od żarłoczności i przesytu współczesnej kultury. To pustka, która Kalifornijczykom kojarzyć się może z buddyzmem, zaś w Polsce raczej z klauzurą zakonną. Trop ten jest wyraźny, uprawomocniony przez twórcę oraz mocne sygnały w samej treści filmu. Mała Lebenstein od początku jest „siostrą Anną”, zaś po spotkaniu ze światem mrowiącym się poza murami klasztoru wchodzi – dosłownie – na drogę, która zdaje się powrotem za te mury prowadzić. Jeśliby ten trop uznać za najważniejszy, to moim zdaniem uzasadnione stałyby się zarzuty o chrystianizację problematyki Zagłady. W pewnym uproszczeniu teza brzmiałaby wtedy tak: różne okropne rzeczy zdarzyły się w czasie wojny pomiędzy Polakami a Żydami, ale poradzić sobie z tą nieprzyjemną świadomością można, zwracając się do Boga. W wersji eksportowej zaś: Zagłada to była rzecz okropna, ale najważniejsze jest, żeby odnaleźć równowagę duchową, która mieszka w pustce i medytacji, a nie w paroksyzmach współczesnej cywilizacji.
Nie o tę pustkę jednak tutaj chodzi. Podobnie jak dobra i zła nieskończoność, pustka też może być dobra i zła. Dobra pustka występuje w baśniach, które popkultura snuje o duchowości; w jej stronę zwraca się zmęczony biznesmen, gdy jedzie do klasztoru w Tyńcu, by w ciszy i po zmierzchu spożywać rośliny korzeniowe. Zła pustka pozostaje po zbrodniach i wojnach. Szczególnie tych prowadzonych z większym rozmachem.
Ida jest filmem o złej pustce. O złych pustkach.
Przede wszystkim o tej otaczającej po wojnie ocaleńców z Zagłady. W najprostszym sensie pustka ta wynikała z wymordowania prawie wszystkich bliskich. Doświadczenie dziedziczone; każdy, kto ma pochodzenie żydowskie, zna to dziwne uczucie, kiedy wszyscy znajomi mówią o różnych zjawiających się na imieninach wujkach, ciociach, o dziadkach na wsi, kuzynach kuzynek z Warki, ciotecznych szwagrach z Łomży i tak dalej i temu podobne, a potomek ocaleńców wie, że na urodziny przyjdzie najwyżej jedna, zupełnie zdziwaczała ciotka. I z rodziny nikt więcej. Nikt, nikt, zupełnie nikt. Jeszcze dziwniej jest, gdy ocaleniec związał się z etnicznie polskim partnerem; po jednej stronie mnóstwo niebieskich oczu, blond włosów i zadartych nosów, po drugiej – jedna para ciemnych tęczówek i nic, nic, zupełnie nic… Pustka.
Ten klimat dobrze pamiętam z lat sześćdziesiątych, wydaje mi się, że po raz pierwszy odnalazłem go w filmie stworzonym we współczesnej Polsce.
Ale zła pustka, która wypełnia ten obraz, ma jeszcze inny wymiar. To sprawa otchłani, która wskutek Zagłady otworzyła się pomiędzy losem polskim i żydowskim. Otchłani nie do przebycia. I właściwie to jest, jak sądzę, temat filmu Ida.
Otchłań, dzieląca ocaleńców od tych, którzy czasem ich ocalali, a czasem zabijali, wydaje mi się związana ze słowem użytym wobec nich przez Irit Amiel, na polski przetłumaczonym „osmaleni”, które ja jednak oddawałbym przez „nadpaleni”. Ludzie, którzy byli już po stronie śmierci, a może raczej: których śmierci już oddano, których śmierci oddaliśmy, nie mają powrotu do świata żywych. Kiedy piszę o oddaniu śmierci, nie mam tylko na myśli czegoś dosłownego, ciosu siekierą.
Oddaliśmy, bo uznaliśmy za ich życia, że już nie żyją, że są martwi, choć jeszcze coś mówią i dają jakieś znaki. Nawet jeśli ich uratowaliśmy, to ostatecznie chodziło tylko o nasze dusze, bo uratować ich dla ludzkiej wspólnoty nie było można. Wspólnotę pochłonęła otchłań.
Oddani śmierci nie mają powrotu do świata żywych, to zasada rozpoznana przez antropologię w niechęci, którą obdarza się wszystkich „powracających”, révenants. Ich domy zostały zajęte, ich praca nie jest nikomu potrzebna, ich uczucia mogą tylko zaszkodzić. Rozmowy chłopów mieszkających w domu rodziny Lebensteinów z – bez dania racji żyjącymi – Wandą i Idą; połączenie potrzeby prawnego zabezpieczenia miejsca w bycie, które po nich się przejęło – czyli owego domu i zabudowań – z widoczną irytacją że jest to potrzebne, że trzeba od zmarłych jakieś dokumenty brać, są kolejną trafną rejestracją czegoś głęboko prawdziwego. Kto to widział, żeby paktować z nieboszczykiem?
Problem w tym, że jednak mieszka się w tego nie-całkiem-nieboszczyka domu. Więc wiedząc o tym, w jego stronę się nie patrzy, o nim się nie mówi, nic wobec niego się nie czuje. Powstaje ogromna wyrwa, pustka; w miejscu gdzie winna być jakaś ludzka ciągłość, jakieś przekazanie sobie materii sankcjonujące wzajemne uznanie w człowieczeństwie, nie ma nic. Tu ktoś był? Wypowiadał jakieś słowa? Cierpiał? Nie, tu nikogo nie było. Grzegorz Niziołek nazywa to odmową współczucia; sądzę, że ma to mocny sens odmowy współbycia.
W tajemniczy sposób estetyka, stylizowana na lata sześćdziesiąte, oddaje tę pustkę. Puste drogi. Puste miasteczka. Puste pokoje. Puste niebo. Niewydolność systemu masowej produkcji w realnym socjalizmie pozwala unaocznić moralną implozję powojennego świata.
Znalazłszy się w pustce, istniejąc nie wiadomo dlaczego i po co, panie Lebenstein stają więc wobec dylematu, jak stworzyć więź z otaczającymi je ludźmi. Całym mnóstwem obcych ludzi. Jak stworzyć więź mającą przecież zawsze charakter pewnej więzi nastrojenia, osadzającej człowieka w jakiejś pozycji wobec innych, a więc też uczuć, którymi się ich obdarza, drobnych praktyk codzienności, które do nich się adresuje.
Przypomnijmy, obie one, nadpalone, tkwią w strefie niedostrzegalności; nie widzi się ich, trochę jak muselmana Agambena. Same zaś widzą przez pryzmat tego, co je spotkało. Starsza – przez pryzmat utraty świata w którym żyła, jakiegoś zbydlęcenia w ukrywaniu się, w końcu, doświadczenia bycia zabijanym i zabijania. Młodsza – odniesienia do rzeczywistości klasztoru.
Ale muszą się wpisać w świat ludzi. Szukają do tego drogi, cienkiej szczeliny, którą można przecisnąć się do strefy życia. Albo potęgi, machiny, która je w życie wniesie. Na takie wpisanie się, inskrypcję, pozwalają bowiem wielkie instytucje. Takie jak komunistyczny system represji. Albo Kościół. To w nich uzyskuje się miejsce, rolę, sens istnienia, odpowiedź na pytanie, kim jestem, jakie jest moje miejsce wobec innych ludzi, gdy tego miejsca nie ma. I nie dziwi, że starsza pani Lebenstein wybierze instytucję, która pozwala na odwet. Myślany zresztą zapewne jako okrutna sprawiedliwość, w duchu uchwyconego przez Andrzejewskiego krzyku Ireny Lilien „żeby was też tak palili!”. Nie dziwi też to, że młodsza panna Lebenstein wraca do pustki klasztoru.
Film Ida mówi o niemożności przekroczenia wyrwy, którą stworzyła zła pustka. Ani zemsta, pozwalająca jakoś być wobec ludzi, ani skulenie w chłodnej opiece Kościoła nie zbliżają do tych, którzy naprawdę żyją. Wanda Lebenstein przez krótki czas zagłusza pustkę siłą, jaką daje jej władza; mały samochód, wódka, mężczyźni, a przede wszystkim możliwość spojrzenia ludziom w oczy i powiedzenia:
– Skazuję oskarżonego na karę śmierci.
Prościej zaś:
– A teraz cię zabiję.
Ale wysyłanie innych na śmierć nie okazuje się dobrym sposobem istnienia.
Klęska Idy Lebenstein, siostry Anny, ma inny charakter. Przy okazji to ona właśnie pokazuje, kto jest naprawdę bohaterem tej historii.
Życie rozkwita w niepamięci. Młodzi nie chcą pamiętać losu rodziców, też często dotkniętych spalenizną, tańczą, śmieją się, cieszą sobą. Piją wódkę, inaczej niż starsza pani Lebenstein. Palą, mocno się zaciągając. Całują się… Ida Lebenstein na chwilę się w ten nurt zagłębia. Ale nie jest zdolna tego pragnąć. Bo może istnieć tylko w życiu poza życiem.
Właściwie ona wie to od pierwszej chwili, tej, w której spotyka mężczyznę. Ale uczciwie próbuje. I po chwili, z ulgą, odstępuje. Nie wpisze się w życie. Wróci tam, gdzie nie jest się ani w życiu, ani w śmierci. Tak wygląda jej klęska.
Zwyciężą ci, którzy grają muzykę zza oceanu, bo jest nowa, nieobciążona stęchlizną rozmowy z trupami. Będą tańczyć, tulić się. Potem założą rodziny, znajdą pracę w urzędzie lub zjednoczeniu. Za Gierka dostaną mieszkania, spłodzą dzieci, wyślą je do szkół… Przekażą im pragnienie życia i niepamięć.
Nadpalone wrócą na swoje miejsce. Do grobu albo klasztornej celi.
***
DZIENNIK OPINII O „IDZIE”:
Agnieszka Holland: Jak awansowałam na estetkę
Ewa Puszczyńska, producentka Idy: Nie spodziewałam się komercyjnego sukcesu
Kinga Dunin: Chamy, Polacy, Żydzi i Esteci
Agnieszka Holland: Poraża mnie brak wrażliwości u krytyków „Idy”
Jakub Majmurek: Sennik polski
Edwin Bendyk: 50 twarzy „Idy”
Sebastian Smoliński: Martwa natura, czyli polska historia według „Idy”
Slavoj Žižek: W tej perfekcji jest coś fałszywego
Kinga Dunin, Okrutnie dobre siostry
Agnieszka Graff, „Ida” – subtelność i polityka
Piotr Forecki, Legenda o Wandzie, co zastąpiła Niemca
Elżbieta Janicka, Ogon, który macha psem
Helena Datner, Agnieszka Graff: My, komisarki od kultury – polemika z Krzysztofem Vargą
Jakub Majmurek, Pierwsze odkrycie w Gdyni
**Dziennik Opinii nr 76/2015 (860)