Film

Krytycy o Oscarach: Klub białych mężczyzn

Tegoroczna gala oscarowa to konserwatywny werdykt i postępowe przesłanie.

Kaja Klimek, publicystka popkulturowa

Tegoroczne Oscary upłynęły gładko, przewidywalnie i monotematycznie pod znakiem „filmów o kolesiach, którzy robią rzeczy, które robią kolesie, i bardzo chcą osiągnąć sukces w tym, co robią”. Osiem nominowanych filmów, ośmiu głównych bohaterów i #OscarSoWhite. Jeszcze bardziej monotematycznie i nudnawo już na starcie, zupełnie inaczej niż w zeszłym roku, gdy na ostatniej prostej zostały film o niewolnictwie i film kobiecie walczącej o życie w kosmosie. Z drugiej strony nikt nie spodziewał się, że nadejdą czasy, gdy w kolejce po glejt Centralnego Urzędu Docenienia staną koło siebie takie postacie kina autorskiego, jak Wes Anderson i Richard Linklater. W tym układzie statuetki dla Birdmana Iñarritu, który mimo chóru ochów i achów z każdej strony nadal pozostaje dla mnie Paulo Coelho kina, to spore zaskoczenie, a przy okazji paradoks: czy nie o takim dziele, jakim jest Boyhood, marzy po ciuchu bohater Keatona? Całe szczęście o Birdmanie za parę lat mało kto będzie pamiętał, powtarzane w kółko banały o „ponadczasowych filmach, które przejdą do historii” raczej nie będą go dotyczyć, podobnie jak przypominającej operę mydlaną z BBC i/lub garsonkę królowej Teorii wszystkiego, wypłaszczonej i uładzonej historii Alana Nudziaringa czy kolejnego filmu wojennego Eastwooda

Największe rozczarowanie? Z wielu powodów nie znoszę filmu Whiplash, a szarża i krzyki JK Simmonsa nie robią na mnie żadnego wrażenia, natomiast bardzo liczyłam na Oscara dla o wiele bardziej subtelnego, psychologicznie wiarygodnego Ruffalo w Foxcatcherze.

***

Jakub Majmurek, filmoznawca, publicysta

Cieszy mnie oczywiście Oscar dla Idy, ale tegoroczne nagrody Akademii są jednak rozczarowaniem. Od wysilonej, wypełnionej sucharami rzucanymi w tempie Karola Strasburgera w Familiadzie konferansjerki Neala Patricka Harrisa, po werdykt.

Nie uważam filmu Birdman za zły. Lubię go nawet, nie zgadzam się, że powiela banalne klisze, uważam, że jest tam drugie dno i humor, którego nie dostrzegają atakujący go krytycy. Ale naprawdę zgarnął nagrody lepszym, jak Boyhood i Grand Budapest Hotel, ale także całemu szeregowi filmów niedostrzeżonych przez Akademię. Od złego tripu w serce mroku fabryki snów w Mapach gwiazd Cronenberga, po narkotyczną wyprawę do Kalifornii początku lat 70. w Wadzie ukrytej Paula Thomasa Andersona. Przepadły Zaginiona dziewczyna i Wolny strzelec – dwa świetne filmy o Ameryce w kryzysie, łączące świetnie popularną formułę i społeczną diagnozę. Niedoceniony został Foxcatcher, przejmujący obraz kryzysu męskości z wybitnymi kreacjami Marka Ruffalo, Steve’a Carella i Channinga Tatuma.

Oscary w ogóle zostały zdominowane przez białych mężczyzn. Przepadały nawet wydawałoby się murowane faworytki i faworyci, jak Gillian Flynn, która brawurowo zaadaptowała dla Finchera swoją własną powieść, czy David Oyelowo w charyzmatycznej roli Martina Luthera Kinga w Selmie. Selma dostała wyłącznie nagrodę za piosenkę. W świetnej, nagrodzonej w sobotę nagrodą Independent Spirit za scenariusz komedii Dear White People bohaterka mówi w swoim programie radiowym: „Drodzy biali, liczba czarnych przyjaciół, jakimi trzeba się wykazać, by nie zostać uznanym za rasistę została oficjalnie zwiększona do dwóch. Nie, wasz dostawca trawki, Tyrone, się nie liczy”.

Obawiam się, że jeden Oscar za piosenkę też nie starczy, by nie postrzegać tegorocznych Oscarów przede wszystkim jako koszmarnie anachronicznego klubu białych facetów.

***

Michał Oleszczyk, dyrektor artystyczny Festiwalu Filmowego w Gdyni

Sukces Idy powinien cieszyć nas wszystkich, niezależnie od tego, czy jesteśmy miłośnikami tego filmu, czy nie. Oscar dla Pawlikowskiego kieruje międzynarodową uwagę w naszą stronę w sposób bezprecedensowy, a fakt iż Ida jest tak silnie zanurzona w polskiej historii, dodatkowo zwiększa nasz potencjał. Okazuje się bowiem, że świat chce słuchać naszych opowieści nie wówczas, kiedy gorączkowo imitujemy Zachód, ale kiedy sięgamy w oryginalny sposób do rezerwuaru rodzimych traum i tutejszych historii. Nagroda ta to zarazem symboliczne zwieńczenie pierwszej dekady działalności PISF-u, który dokonał stopniowej zmiany na lepsze. Teraz najważniejsze będzie, by tej zmiany i niesionej przez nią szansy nie zaprzepaścić.

Oscar dla Birdmana był oczywisty, tak jak oczywiste jest dla mnie szalbierstwo tego filmu, w całości zbudowanego na narcyzmie tej samej kasty, która ostatecznie wybrała go na swego pieszczocha.

W tym roku moje prywatne gusta rozminęły się z akademikami w sposób drastyczny (nie uwiódł mnie hipstersko-kolonialny Grand Budapest Hotel, odrzuciła masochistyczna fantazja o dominacji zawarta w Whiplashu), ale Birdman był jedynym tytułem, wobec którego odczuwam aktywną wrogość. Fakt, że Iñarritu sprzedaje swój agresywny sentymentalizm w efekciarskim opakowaniu dostarczonym przez nagrodzone zdjęcia Lubezkiego, dodatkowo mnie zirytował. Tymczasem najlepsze filmy roku – Beyond the Lights, Mr. Turner i Selma – musiały zadowalać się okruchami z pańskiego stołu. Nie waham się powiedzieć, że nagrodę dla Birdmana uważam za największą wpadkę w historii nagrody, porównywalną tylko z Oscarem dla W 80 dni dookoła świata z roku 1956. Niestety, przewiduję, że orgia litości uprzywilejowanych nad nimi samymi, jaką ucieleśnia ten film, bynajmniej nie skończy się wraz z jego oscarowym tryumfem. Kasa zrobiła „dzyń!”; ciąg dalszy nastąpi na pewno.

***

Małgorzata Sadowska, krytyczka filmowa, publikuje m.in. w „Neewsweeku”

„Yes! Yes! Yes!” – trzy razy „tak” wykrzyczane przez Meryl Streep po speechu nagrodzonej za drugoplanową rolę kobiecą Patricii Arquette, wydaje mi się najważniejszym tegorocznym oscarowym komentarzem. W swoim uwielbieniu dla politycznej poprawności (na przykład Oscary za pierwszoplanowe role poszły do aktorów, którzy najładniej poudawali ciężko chorych) Hollywood zapomina bowiem o bardzo podstawowych nierównościach, na jakie zwróciła uwagę Arquette. „Do wszystkich kobiet, które rodzą podatników w tym narodzie. Nadszedł czas, byśmy w Stanach Zjednoczonych Ameryki miały takie same płace jak mężczyźni” – krótko i zwięźle ujęła problem aktorka.

Tegoroczne Oscary pokazały, że do równych płac droga chyba daleka, skoro był to praktycznie rok bez kobiet, na co w krążącym w sieci przed ceremonią filmiku Hey Academy, I’m a Woman zwróciły uwagę Kimberley Dalton Mitchell, Susan-Kate Heaney i Kim Kalish.

Owacje na stojąco dla nagrodzonej za najlepszą piosenkę Selmy nie zmienią tego faktu, szczególnie, że nie były to brawa dla reżyserki, Avy DuVernay, lecz dla bohatera – Martina Luthera Kinga. Ot, kolejny nic nieznaczący gest politycznej poprawności.

W chłopięcym świecie, w którym rozegrały się tegoroczne Oscary, wygrał film o mężczyźnie pogrążonym w kryzysie – osobistym i artystycznym. Akademia postawiła na Birdmana, pacyfikując tym samym poczucie frustracji i odrzucenia sterujące energią tego filmu. Szkoda jedynie świetnego tu Keatona, pokonanego przez wykonującego poczciwą „wcieleniówkę” Eddiego Redmayne’a w nudnej jak źle poprowadzona lekcja fizyki Teorii wszystkiego. Szkoda także Boyhood, największego przegranego w stawce. Zamierzona prostota i nieefektowność filmu Linklatera pozostała najwyraźniej niezrozumiana. Hollywood nie chce prawdziwego życia, chce bajek.

Cieszy nagroda dla Idy, wieńcząca triumfalny pochód tego filmu przez rozliczne festiwale. To mocny dowód na to, że spojrzenie, jakie polskiej historii, pejzażowi, kulturze, posyła Paweł Pawlikowski, będące spojrzeniem insidera i outsidera zarazem, jest najskuteczniejszym sposobem na pozyskanie uwagi świata. To właśnie dystansem, którego tak nam brakuje, zdobył Oscara Pawlikowski.

***

Bartosz Żurawiecki, powieściopisarz, redaktor działu recenzji w miesięczniku „Kino”

Nie mam za wiele do powiedzenia na temat tegorocznych Oscarów, poza tym, że gratuluję twórcom Idy statuetki i żywię nadzieję, że przynajmniej jeden kompleks polski został nakarmiony. Satysfakcja jest tym większa, że nagrodzono dzieło uznane przez prawicę za „antypolskie”, na szczęście więc trudno je będzie podpiąć pod patriotyczne i narodowe narracje. Miejmy nadzieje, że dzięki Oscarowi dla Idy powstanie teraz w naszym kraju wiele kameralnych, czarno-białych filmów o Żydówkach, gejach i feministkach. Może ktoś wreszcie zauważy, że bardziej się to opłaca niż wywalanie kasy na kolejne Bitwy Warszawskie. Oby ta statuetka rzeczywiście otworzyła nowy rozdział w polskiej kinematografii, a nie stała się jedynie najważniejszym okazem w gablotce z trofeami, do której klucz trzyma w szufladzie pan dozorca.

Zresztą, motywy równościowe były wyraźnie zauważalne podczas oscarowej ceremonii, choćby w przemówieniach Patricii Arquette, Julianne Moore, Grahama Moore’a czy też autorów piosenki do Selmy.

Taki przynajmniej pożytek z oscarowego blichtru, że idzie w globalną przestrzeń jasne, postępowe przesłanie, nawet jeśli same nagrody są raczej reliktem konserwatywnego porządku, opartego na hierarchiach i dominacji białych heteroseksualnych mężczyzn (vide nominacje, w których w najważniejszych kategoriach tradycyjnie zabrakło czarnych i kobiet).

Spośród dwóch filmów na „B”, stawiałem raczej na Boyhood, bo taki rodzinny, oparty na koncepcie pracowicie realizowanym przez ponad dekadę, próbujący łączyć mały realizm z tzw. wyższą mądrością życiową (kino amerykańskie, jak wiadomo, uwielbia tego typu połączenia). Myślałem zresztą, że akademicy zwyczajnie nagrodzą twórców za wieloletni trud. Nie doceniłem jednak siły hollywoodzkiego autotematyzmu. Hollywood uwielbia taplać się we własnej legendzie i podziwiać swe (męskie) odbicia w zwierciadłach, kokieteryjnie demonstrując nadmiar tłuszczyku czy przyrost zmarszczek. Dlatego wygrał Birdman, Boyhood był jednak za mało spektakularny i narcystyczny. Sukces filmu Iñarritu (w połączeniu ze statuetkami dla Grand Budapest Hotel) świadczy też o tym, że akademikom wciąż imponują dzieła wyczynowe, ale z polorem wielkiej sztuki i nawet pewnymi pretensjami do awangardy.

A tak w ogóle, to operator Roger Deakins znowu nie dostał Oscara, mimo dwunastej już nominacji. Mam jednak nadzieję, że pozostanie – zgodnie z tytułem filmu, z którym przegrał tym razem – niezłomny.

Czytaj także:
Edwin Bendyk, 50 twarzy „Idy”

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij