Manning Walker na równi z męską przemocą i socjalizowaniem chłopców do bycia obleśnymi dziadami interesuje ciśnienie pomiędzy dziewczynami – poddaje podobnej wiwisekcji chłopacką normalizację paskudnych zachowań, jak i grę w seksualny wstyd pomiędzy przyjaciółkami.
Reżyserka How to Have Sex, Molly Manning Walker, rocznik 1993, w czasie wywiadów pokazuje dziennikarzom swoje zdjęcia z okresu, kiedy miała szesnaście, siedemnaście lat: roześmiana od ucha do ucha mordeczka, sztuczne rzęsiory i opalenizna. Szczeniacka wolność współczesnego Grand Touru młodych Brytyjczyków po barach, basenach i plażach. Aleksander Kmak w swojej recenzji nazywa to „najbardziej znienawidzonym w całej kontynentalnej Europie archetypem, Angolem na wieczorze kawalerskim w Krakowie”.
Tu oczywiście wariacja na temat archetypu jest dziewczyńska i rzucona na wybrzeże Krety – w kurorcie dla Brytyjczyków w Malii. Manning Walker dużo opowiada o byciu weteranką tego typu wypadów, jej debiutancki pełny metraż, który właśnie wszedł do polskich kin, uszyty jest z własnych doświadczeń, doświadczeń koleżanek i (co ważne) kolegów.
W środek doświadczenia
Główna bohaterka, Tara (Mia McKenna-Bruce) i jej najbliższe przyjaciółki (Lara Peake i Enva Lewis) udają się na parodniowy wypad tuż przed ogłoszeniem wyników GCSE-ów (angielskiej małej matury). Hotel z basenem, szybkie zawarcie znajomości z ziomeczkami z sąsiedniego pokoju, m.in. łagodnym Badgerem (Shaun Thomas) i wyszczekanym, zawsze-do-przodu, co-to-nie-ja, Paddym (Samuel Bottomley). Właściwie od razu zostajemy wrzuceni w zmysłowy wakacyjny ciąg, niedospanie z racji nocnego przylotu jest już punktem wyjścia, lecimy prosto we wrzask, śmiechy i śpiewy, splątanie dziewczęcych ciał, zapach wspólnego spania i babskiego rozgardiaszu, chwilę później wjeżdżają alkohol i frytki (czy co tam Brytyjczycy jadają na urlopach w Grecji).
Mężczyźni na piedestale i w kryzysie bohaterami nowych produkcji Netflixa
czytaj także
Niewykluczone, że umiejętność natychmiastowego skoku w środek doświadczenia ma coś wspólnego z zapleczem reżyserki, która pracowała wcześniej, i nadal pracuje, jako operatorka i autorka zdjęć (m.in. do filmu Georgie ma się dobrze Charlotte Regan, który był dwa miesiące temu na ekranach polskich kin); za zdjęcia w jej reżyserskim debiucie odpowiada Kanadyjczyk Nicolas Canniccioni. Jest tu i kręcenie po klaustrofobicznych hotelowych pokojach, i pulsujące sceny zbiorowe.
Wibrująca intensywność bycia razem szybko zaczyna stawać się opresyjna: niemożność wyjścia przepoczwarza się w alienację. Manning Walker na równi z męską przemocą i socjalizowaniem chłopców do bycia obleśnymi dziadami interesuje ciśnienie pomiędzy dziewczynami – poddaje podobnej wiwisekcji chłopacką normalizację paskudnych zachowań i dawanie im prawa do wszystkiego, jak i grę w seksualny wstyd pomiędzy przyjaciółkami.
Nie odkrywa nic nowego – How to Have Sex to film, który pracuje na przybliżeniu tego, co znajome, swojskie, rozpoznawalne. Bo umówmy się, większość z nas była po obu stronach tego równania, w roli zawstydzanej i zawstydzającej.
Jest to więc film o samotności w kontekście intensywnej bliskości, o zaduszonej intymności. McKenna-Bruce gra żywe srebro, dziewczynę, która, jak się zdaje z początku, zagada każdego, oczaruje, zbajeruje. Bombkę energii, która z czasem zaczyna cichnąć: dramaturgię filmu wyznacza to cichnięcie, wycofywanie się, zapadanie w sobie. Skądinąd recenzentka „Sight & Sound” Christina Newland określa Tarę jako „a shy virgin”, nieśmiałą dziewicę, co ma się do charakteru tej postaci jak pięść do nosa – i jest moim zdaniem symptomatycznym powtórzeniem mającego zawstydzić mitu.
Podczas oglądania filmu nie ma bowiem wątpliwości, że w gruncie rzeczy wszyscy uczestniczą tu w wielkim oszustwie, tragicznym scamie, którego naturę wszyscy przeczuwają, ale nikt nie ma odwagi powiedzieć o tym głośno i jakoś się mu przeciwstawić. Rytuał „pierwszego razu” jest tu czymś zbliżonym do nastoletnich przechwałek, „ale się najebałem, ale rzygałem, nic nie pamiętam, było zajebiście” – nierzadko te doświadczenia zresztą spotykają się i splatają w jedno, trudno nie westchnąć, słuchając „bardziej doświadczonej” koleżanki Tary. Skądinąd scena seksu oralnego na imprezowej scenie z udziałem Badgera została zainspirowana autentycznym doświadczeniem przyjaciela reżyserki – doświadczeniem, którego ów przyjaciel po prostu nie pamięta, a którym przez długi czas się przechwalał, oczywiście, zagadując seksualne wykorzystanie chłopięcym prężeniem muskułu.
Jeśli miałabym w tej filmowej konstrukcji szukać jakichś niedoróbek, wskazałabym na homoerotyczny wątek na drugim planie. Jako koncept podoba mi się, że queerowa reżyserka ogląda pod lupą hetero-machinę socjalizacji i wtłaczania w role i że przelotny romans między drugą przyjaciółką Tary a kumpelą chłopaków po prostu sobie jest, że punkt napięć i konfliktu jest gdzie indziej. Ale odczułam to jako pewien brak w konstrukcji, jakby ta alternatywna dynamika nie została sproblematyzowana względem teatru przemocy, który toczy się wokół.
czytaj także
How to Have Sex wygrało konkurs Un Certain Regard na ostatnim festiwalu w Cannes (Manning Walker nagrodę odbierała w T-shircie i klapkach, docierając na galę z opóźnieniem po nakładającym się na festiwal wypadzie na zlecenie do Włoch). Wpisze się je kiedyś na listę ważnych filmów powstałych po #MeToo – film właśnie wszedł na brytyjskie ekrany, trochę się wokół niego dzieje, reżyserka udziela świetnych wywiadów. W Polsce na platformie Mubi można też zobaczyć jej krótki metraż Good thanks, you?, również dotykający tematu przemocy seksualnej.
Mam jednocześnie poczucie, że dyskurs recenzencki coś przegapia, koncentrując się tak mocno przede wszystkim na pojęciu zgody. Ja powiedziałabym, że to przede wszystkim film o wstydzie, a obraz naruszania granic, normalizacji przemocy itd. jest po prostu logiczną tego realizacją. Tak się jednak składa, że przed chwilą miało premierę inne coming of age story, gdzie rzeczywiście tematyka granic, relacji wobec nich, negocjacji, rozumienia, rozpoznawania, uczenia się – jest głównym, potężnym tematem.
Rzadki fabularny mikrokosmos
To też debiut i też, zdaje się, wychodzący od autobiograficznych doświadczeń – w tym wypadku pragnienia tworzenia, pragnienia dostania się do szkoły filmowej. Kamila Tarabura, rocznik 1990 (mój własny), świeżo po Zielonej granicy, którą współtworzyła, wraz ze swoją scenarzystką Niną Lewandowską debiutuje w formie autorskiego serialu zrealizowanego, co ciekawe, przed pełnometrażowym debiutem filmowym. (Dwa odcinki wyreżyserowała także Katarzyna Warzecha, znana z nagradzanego We Have One Heart i współpracy reżyserskiej przy wspomnianym filmie Holland).
Absolutni debiutanci mieli premierę na Netfliksie miesiąc temu, ale przy niedużej promocji poczta pantoflowa potrzebowała trochę czasu, aby dotrzeć do tak sceptycznych wobec estetyki platformy oczu jak moje. Co ciekawe, pierwszym telewizyjnym skojarzeniem, jakie nasunęło się mnie i jeszcze paru recenzentom, jest Tacy właśnie jesteśmy Luki Guadagnina – czyli projekt zrealizowany dla HBO w estetyce stanowiącej wyraźną kontrę do poetyki netflixowych seriali o nastolatkach.
Może to akcja osadzona nad morzem, lekkość, wrażliwość i ruchliwość kamery, może w końcu główna relacja opowieści, intensywna, twórcza przyjaźń pomiędzy parą ekscentrycznych dzieciaków, wciągających siebie nawzajem w emocjonalny rollercoaster – dość, że niespodziewanie wpadłam w ten serial jak śliwka w kompot.
(O Tacy właśnie jesteśmy pisałam w ciemnościach pierwszej pandemicznej jesieni tutaj; żeby domknąć koło polsko-włoskich skojarzeń, dodam, że ten z kolei serial kojarzył mi się z Dzieckiem piątku Małgorzaty Musierowicz).
Mniejsza zresztą o porównania, chciałam po prostu wskazać na estetyczną osobność serialu Tarabury i Lewandowskiej względem amerykańskiej estetyki platformy. Ich serial oddycha bowiem nowofalowym luzem i dziewczyńsko-queerową kinofilią, a poza tym polskim wybrzeżem, zapachem wilgotnego piasku i lasem na wydmach. Gama niebieskości zostaje pod powiekami, od (rzadko w polskim kinie wykorzystywanego) błękitu nieba po granat lipcowego zmierzchu. Autor zdjęć Tomasz Naumiuk kontynuuje po Zielonej granicy oraz Imago Olgi Chajdas swój rok pięknych strzałów – jednocześnie różnorodnych i spójnych w swoim pozostawaniu blisko bohaterów, blisko ciała.
Nie po każdym dobrym filmie chce się gadać. O „Aftersun” chcą gadać wszyscy
czytaj także
Blisko ciała jest zresztą kamera samych bohaterów – dziewiętnastoletnia Lena (w tej roli charyzmatyczna Martyna Byczkowska), właśnie pomiędzy maturą a egzaminami na łódzką filmówkę, pędzi przed siebie z kamerą, z energią Agnieszki z Człowieka z marmuru. Za nią pędzi Niko (Bartłomiej Deklewa), najlepszy przyjaciel, właściwie przyszywany brat, z którym Lena wiąże swoje plany artystyczne (wspólne studiowanie w Łodzi) i osobiste (zawsze byli razem, więc będą razem).
Mają wspólne obsesje, domek na drzewie i kinofilski idiolekt (millenialską obsesję na punkcie Pulp Fiction z genzeckim twistem: cytują dialogi po angielsku, a nie słowami Gałązki-Salamon). Wciągnięty w ten twórczy wir zostaje ten trzeci, Igor (Jan Sałasiński), kapitan zespołu koszykarskiego na obozie w niedalekim ośrodku, chłopak o dużej fantazji, ale też przytłoczony presją.
Udaje się tu coś rzadkiego w naszej rodzimej produkcji serialowej – wykreować cały fabularny mikrokosmos, gęstą sieć relacji między postaciami, ciężar wspólnej historii, masę detali, cała ta wielowątkowość jest niewymuszona, a drugi plan pełny (vide wątki rodziców, przede wszystkim Anna Krotoska w dwóch duetach, z Katarzyną Warnke jako przyjaciółką od szkoły średniej i Andrzejem Konopką jako odsuwanym coraz bardziej mężem. Dynamiczna bliskość dwóch rodzin, relacja między Leną a matką Nika uświadomiła mi zresztą, jak mało w naszej kinematografii relacji rodzinnych niebiologicznych, np. relacji dzieci z ciotkami-przyjaciółkami matek).
Wątek granic i zgody na płaszczyźnie romantyczno-erotycznej przebiega tutaj równolegle, a właściwie splata się, z tym artystycznym. Dla Leny inicjacja seksualna, także uczuciowa, jest nieodmiennie związana z inicjacją filmową, bo Lena filmem dosłownie czuje, myśli i działa. Film jest częścią niej – nastoletnie przekroczenia i naruszenia splatają się jednocześnie w podrywie, za i przed kamerą. Podobnie zauważać cudze granice i cudze pragnienia, inne od jej własnych, uczy się na poziomie ciała w wirze twórczej eksploracji.
Dialektyka spektrum
Nie chcę się bawić w jakieś punkty za pochodzenie, ale trudno nie odczuć frajdy, oglądając postać polskiej nastolatki, która jest nerdem, jest i wrażliwa, i „trudna”, po ludzku i po nastoletniemu. I chociaż nie czuję się specjalnie pewnie w ocenie niuansów portretu bohaterki jako osoby w spektrum (twórczynie twierdzą, że ten element akurat wyłonił się z procesu pracy nad postacią, że nie stawiały sobie stworzenia protagonistki w spektrum jako zadania, ta cecha sama do Leny przyszła, miała sens, i dopiero wtedy ruszył proces konsultacji, współpracy z kilkoma aktywistkami itd.), wiem tylko, że odczułam ją jako postać bardzo dialektyczną. Spektrum nie jest tutaj ani supermocą, ani słabością; jest jakimś przesunięciem, innym od domyślnego umiejscowieniem w relacjach, które czasami coś utrudniają, a czasami dają więcej siły.
To zostaje wplecione w sieć kolejnych uwarunkowań: uprzywilejowania klasowego, charakteru wychowujących dziewczynę dorosłych („ona nie tylko jest w spektrum, ona ma też matkę”, napisałam po którymś odcinku do koleżanki). I last but not least płeć, oczywiście. Lena nie straciła marzeń o filmówce w socjalizującym do niewiary w siebie czyśćcu dziewczęcego dorastania; ale czy równie zdeterminowanego chłopaka z równie „dobrej” rodziny czytałabym w pierwszym odruchu przez pryzmat nieneurotypowości?
Najciekawsze jest jednak to, co pomiędzy ludźmi: jak „odwrócona” genderowo relacja z Niko, gdzie to Lena dominuje, reżyseruje, we wspólnych zabawach od dziecka zajmuje się mise en scène, a on nierzadko wchodzić musi w tryb pracy opiekuńczej, zataja własne pragnienia. Idzie za tym jeszcze jedno obrócenie domyślnej dynamiki płci – mianowicie to w homoerotycznej relacji z Igorem Niko odkrywa swoją bardziej męską energię, to inicjacja w homoseksualne uczucie jest jednocześnie wejściem w bardziej chłopacki vibe.
Całe trio aktorskie gra tu blisko i na nieoczywistych niuansach. W roli Jana Sałasińskiego zobaczyłam nie tylko queer, ale też tych wszystkich kolegów, którzy zawsze byli gotowi do teatralnych eksperymentów i przebieranek na luzie – co uświadamia mi dziś, jak inaczej upłciowiony był uczniowski teatr w szkołach „na polskiej prowincji” lat 90. i zerowych na tle znanych nam z popkultury archetypów amerykańskiego liceum.
czytaj także
Absolutni debiutanci nie są bez wad i potknięć. Grana przez Paulinę Krzyżańską postać Malwiny, miejscowej dziewczyny, mogłaby zostać mocniej wpleciona w główny wątek: jedna z najciekawszych scen serialu, dotykająca de facto kwestii koordynacji intymności na planach i, szerzej, myślenia o intymności przed kamerą, rozgrywa się właśnie między Leną a Malwiną i nie rozumiem, czemu nie zostało to mocniej pociągnięte.
Co ciekawe, najważniejsza ze scen erotycznych w ogóle mi się nie ułożyła: coś tu zostało przedobrzone (piszę enigmatycznie, bo nie chcę psuć widzom zabawy), także na tle zniuansowania i gęstości całego serialu. Czuję jednak, że większość rzeczy, które mi nie zadziałały, prosiły po prostu o rozwinięcie. I mam nadzieję, że Absolutni debiutanci znajdą swoją publiczność, nie przepadną w strumieniu netflixowego feedu.