„Back to Black” – upudrowana autodestrukcja Amy Winehouse

Film „Back to black” to wiarygodny obraz artystki, ale nie człowieka. Nie pokazuje tego, co w życiu Amy Winehouse było najgorsze.
Kadr z filmu „Back to Black”. Fot. Monumental Pictures

„Kocham żyć i żyję, by kochać” – mawiała Amy Winehouse. Miłość do życia nie powstrzymała jej przed autodestrukcją, a życie dla miłości zawierało w sobie mieszankę obsesji i fizycznej przemocy wobec tych, których kochała.

W Back to black. Historia Amy Winehouse – pierwszym fabularnym filmie o artystce (w polskich kinach od 19 kwietnia) – poznajemy ją jako nastolatkę, której nie w głowie rockandrollowy styl życia. Kocha jazz, gardzi narkotykami. Poza ziołem, zioło uwielbia i chciałaby je palić od rana do wieczora. Marzy, że ludzie pokochają ją za to, jak śpiewa i kim jest. A jest nieco nieśmiałą żydowską dziewczyną, wrażliwą indywidualistką z trudną do podrobienia barwą głosu, którego głębia przyprawia o ciarki. Jest też córeczką tatusia i wnuczką zapatrzoną w zawsze elegancką babcię, swoją powierniczkę i ikonę stylu.

Jej życie wywraca się do góry nogami, gdy jako 22-latka poznaje w klubie starszego o rok Blake’a Fieldera-Civila. On roznosi ulotki, ona jest wschodzącą gwiazdą z dobrze ocenianym przez krytyków albumem Frank na koncie, sprzedanym w milionie egzemplarzy, zapełnia sale koncertowe. Ma gdzieś wielokrotnie niższy status społeczny chłopaka. Przez cały wieczór grają w bilard i piją. Pod koniec wyraźnie już zauroczona Amy dowiaduje się, że Blake ma partnerkę. Ta pojawia się w klubie i zabiera go do domu. Tutaj film nieco mija się z prawdą – w rzeczywistości tej samej nocy zdradził swoją dziewczynę z piosenkarką. Amy również miała wtedy partnera.

Oboje zrywają dotychczasowe relacje i odtąd są nierozłączni. Ona tatuuje sobie jego imię na piersi, on jej – na szyi. W 2007 roku biorą ślub.

Ciocia Taylor z Ameryki czy wciąż zwykła dziewczyna?

Amy lubi „niegrzecznych chłopców”, a Blake na grzecznego nie wygląda. Nie lubi za to mężczyzn nie dość „męskich”, czego wyrazem promujący płytę Frank singiel Stronger than me. Kiedy usłyszałam go w kinie, po raz pierwszy od kilkunastu lat, nie mogłam zdjąć z twarzy grymasu zniesmaczenia. Tekst jest wyrazem rozczarowania, że starszy o siedem lat facet, z którym się spotykała, nie był silniejszy od niej – choć powinien. „Nie wiesz, że powinieneś być mężczyzną?” – śpiewa Winehouse. Albo: „Wszystko, czego potrzebuję, to żeby mój facet dorastał do swojej roli”. Nazywa go swoim „ladyboyem” i pyta, czy przypadkiem nie jest gejem. W filmie dokumentalnym z 2015 roku Chris, przedmiot utworu, mówi, że Amy „sprawiała, że czułeś się wyjątkowy, by zaraz potem odebrać ci całą pewność siebie”. Tej niewątpliwej toksyczności głównej bohaterki nie ujrzymy w kinie.

Warto jednak wziąć pod uwagę, że pisząc te słowa, Amy nie miała jeszcze dwudziestu lat, i spojrzeć na niewątpliwie seksistowski (z elementem homofobicznym) wydźwięk utworu z przymrużeniem oka. Katy Perry jeszcze pięć lat później bez cienia zażenowania śpiewała, że facet, który jej nie chce, jest „taki gejowski, a nawet nie lubi chłopców”, a ona ma nadzieję, że  „powiesi się na swoim szaliku z H&M”.

 

W filmie Back to black największe wrażenie robi fakt, że wszystkie piosenki z repertuaru Winehouse zaśpiewała wcielająca się w piosenkarkę Marisa Abela. Jej wykonania trudno odróżnić od oryginałów – imponująca robota, nawet jeśli barwa głosu została dostosowana komputerowo (a została). Aktorka w ogóle gra i wygląda tak, że momentami można zapomnieć, że oglądamy produkcję fabularną, nie dokument. Przynajmniej jeśli nie śledziliśmy medialnych doniesień na temat Winehouse, które pojawiały się w mediach wraz ze zdjęciami pijanej, ledwo trzymającej się na nogach (a czasem nietrzymającej wcale) artystki – Abela wygląda po prostu zbyt ładnie, zbyt zdrowo. To jeden z moich głównych zarzutów wobec filmu: nie pokazuje on tego, co w tej historii najgorsze. Pudruje realne skutki dzikiej autodestrukcji, romantyzując tragiczny los Amy Winehouse.

Przede wszystkim jednak wybiela ją samą. Owszem, dowiemy się, że była sprawczynią przemocy. Mówi o tym filmowy Blake, mówi jego przyjaciel. Jednak nie zobaczymy scen, które mogłyby znacząco nadszarpnąć jej wizerunek. Nie zobaczymy, jak powstawały siniaki na ciele mężczyzny, o których mowa. Nie zobaczymy, co tak naprawdę kryło się pod wyznaniem z pamiętnika Amy, opublikowanego przez rodzinę po jej śmierci: „Czasem staję się fizycznie przemocowa wobec osób, które kocham” – pisała. Nie dowiemy się, że w trakcie związku z Winehouse Blake podjął próbę samobójczą, podcinając sobie żyły.

Dowiemy się, że cierpiała na bulimię, ale nie zobaczymy, jak rzyga. Usłyszymy, że w związku z uzależnionym od cracku i heroiny Blakiem sama sięgnęła po te używki, ale żadna ze scen tego nie przedstawia.

Upudrowana została również postać ojca piosenkarki – w filmie wychodzi na sympatycznego, wspierającego tatusia, choć z doniesień medialnych – nie tylko tabloidowych – oraz produkcji dokumentalnych wiemy, że była to głęboko toksyczna relacja. Jedyna scena, która rzuca cień na postać Mitcha Winehouse’a, to ta, w której stwierdza, że będąca w autodestrukcyjnym ciągu córka nie potrzebuje odwyku, bardziej dbając o to, by pojechała w trasę koncertową – to od jego opinii na ten temat Amy uzależniała leczenie (na późniejszym etapie podjęła je z własnej inicjatywy). Nie dowiemy się też, że w wyniku zaniedbań ze strony rodziców, mając 13 lat, zaczęła brać (przepisane przez lekarza) antydepresanty.

Widzimy piosenkarkę jako ofiarę żądnych krwi paparazzich i jest to najbardziej wiarygodny z ukazanych wątków. Amy nie chciała być sławna – zanim zyskała międzynarodową popularność, mówiła w wywiadach, że by sobie z tym nie poradziła. Na ekranie jest więc ofiarą i bez wątpienia była nią w rzeczywistości. Trudno mieć pretensje o agresywne zachowania wobec fotoreporterów, którzy oślepiali ją błyskami fleszy, gdy pijana i zapłakana potykała się o własne nogi. Szkoda, że zostajemy skonfrontowani tylko z widokiem tej agresji, która daje się usprawiedliwić.

W których rajach podatkowych Kwiat Jabłoni ukrywa swój kapitał kulturowy?

To nie jest film o tym, kim naprawdę była Amy Winehouse. To film o tym, jak jej bliscy chcą, by świat widział ją i ich samych. Wiarygodny obraz artystki, ale nie człowieka. Ogląda się to przyjemnie, a chyba nie powinno. Przyznam, że byłam negatywnie zaskoczona, gdy obejrzałam wywiad Sylwii Chutnik – wielkiej fanki Amy, która zapowiadała film podczas oficjalnej polskiej premiery – dla Filmwebu, w którym mówi, że życzyłaby sobie, aby kobiet takich jak Winehouse było w dzisiejszych czasach więcej – i ani słowem nie wspomina o tym, że artystka była też oprawczynią (pomijając, że autodestukcyjny tryb życia doprowadził ją do śmierci w wyniku zatrucia alkoholem). Skonfrontowałam Sylwię z moimi obiekcjami.

– Zwracasz uwagę na ważną rzecz. Ten film to list miłosny do Amy. Jeśli chodzi o przemoc z jej strony, to myślę, że nie wynikała nawet z nałogu czy dołków psychicznych. Ona po prostu miała problem z kontrolowaniem emocji – powiedziała mi Chutnik. – Moja wyrażona chęć widzenia więcej kobiet takich jak Amy w dzisiejszych czasach była skrótem myślowym. Chodziło mi o nią jako niezależną artystkę i to, jakie wartości prezentowała w mainstreamie, a nie w życiu osobistym. Jej ciemne strony rzeczywiście powinny zostać podkreślone, również w rozmowach wokół filmu. Problematyczne dla mnie jest też jej nastawienie może nie antyfeministyczne, ale na pewno zupełnie różne od wartości, które ja wyznaję.

Ta odpowiedź mnie satysfakcjonuje, choć mam wątpliwości co do tego, czy środowisko feministyczne reagowałoby w równie zniuansowany sposób, gdyby chodziło o sprawcę przemocy płci męskiej. W takich przypadkach to ten wątek – niezależnie od tego, jak wybitnym był lub jest twórcą – wychodzi na pierwszy plan, wszystko inne traci na znaczeniu. Tymczasem nie znalazłam żadnych artykułów, które rozpatrywałyby postać Amy Winehouse pod tym kątem. Jej wizerunek jako wyłącznie ofiary, wrażliwej i pogubionej dziewczyny, zdaje się nienaruszalny.

Od samej artystki wiemy, że Blake nie był jedyną osobą, wobec której stosowała fizyczną agresję. Czego jeszcze potrzeba, by stało się to realną skazą na jej wizerunku, konieczną do konstruktywnej, uczciwej oceny postaci? Ignorowanie wątku przemocy ze strony kobiety utwierdza stereotypy i przyczynia się do tego, że mężczyznom jeszcze trudniej o mówić o swojej krzywdzie.

Mimo to film poniekąd oddaje sprawiedliwość Blake’owi Fielderowi-Civilowi, ukazując go jako współodpowiedzialnego za popadnięcie przez Winehouse w uzależnienie od ciężkich narkotyków, ale też jako ofiarę jej przemocowych skłonności. Dowiemy się, że sam był agresywny, co zaprowadziło go w końcu do więzienia (został skazany na 27 miesięcy odsiadki za napaść na innego mężczyznę), a Amy doprowadziło do rozpaczy.

Gitary, koszule flanelowe i sława [o książce „Grunge. Bękarty z Seattle”]

Fizyczna agresja w ich związku była jednak jednostronna – tu filmowe dialogi pokrywają się z rzeczywistością. Sama wokalistka mówiła w wywiadach, że Blake nigdy nie skrzywdził jej w taki sposób. Cała reszta to wzajemne ciągnięcie się na dno. Fielder-Civil został przedstawiony również jako sęp dybiący na jej majątek – po którymś rozstaniu kumpel namawia go, by wynagrodził sobie doznaną przemoc przez skorzystanie z bezwarunkowej miłości, którą wciąż darzy go Amy, i jej rosnącego wraz ze sławą majątku.

„Poznałem ją, gdy przyszła wraz z Blakiem na konsultację. On ją prowadził, ale odniosłem wrażenie, że to ona bardziej chce poddać się terapii. Była całkowicie bezbronna. Zrozumiałem, że mamy do czynienia z przypadkiem, gdy jedna osoba pasożytuje na problemach drugiej i nie życzy jej wyzdrowienia, bo straciłaby żywiciela” – mówi w filmie dokumentalnym pt. Amy z 2015 roku (również pomijającym wątek przemocy ze strony Winehouse i stawiającym ją w pozycji wyłącznie ofiary) jej terapeuta Chip Somers. Nic nie wiadomo o tym, by Blake zmuszał lub choćby namawiał ją do brania narkotyków, ale z pewnością jej tego nie utrudniał. Ona zaś wierzyła, że muszą być „na tym samym poziomie”, by nie stracić porozumienia. Gdy w 2007 roku pijani i naćpani pocięli się szkłem w pokoju hotelowym – każdy siebie, ona naśladowała jego – miała powiedzieć, że „chce robić wszystko to, co on”. Tej sceny również nie zobaczymy w filmie Back to black.

Dla mediów i opinii publicznej Fielder-Civil był złem wcielonym, potworem odpowiedzialnym za śmierć piosenkarki – i wątpię, by miało się to teraz zmienić. Znosił to przez ponad dekadę, przyznając, że ma poczucie winy, ale sprzeciwiając zero-jedynkowej ocenie ich relacji.

Niemniej to on, mając świadomość wzajemnej krzywdy i pragnąc spokojnego życia, kilka razy odchodził. Za którymś razem, w ramach zemsty, Amy przespała się z jego najlepszym przyjacielem. W końcu to Blake zażądał rozwodu. Bezpośrednim impulsem do przerwania przez Winehouse wielomiesięcznej abstynencji miała być wiadomość, że były mąż spodziewa się dziecka z inną kobietą. Czy to naprawdę wystarczające powody, by zrzucać na niego niemal całą winę (bo część niewątpliwie ponosi) za jej tragiczny koniec i urządzać trwającą już ponad dekadę medialną nagonkę, jednocześnie pomstując na tę, której doświadczyła artystka? Warto dodać, że gwoździem do trumny Amy była również niespodziewana choroba i śmierć jej ukochanej babci.

Back to black. Historia Amy Winehouse to film, który warto obejrzeć z przymrużeniem oka – a raczej niemrużeniem go wobec faktów tam nieukazanych lub ukazanych powierzchownie. I nadstawiając uszu, bo dla nich będzie to prawdziwa uczta.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij