Kultura

Filiciak: Sieć strzeżonych osiedli

Nie sprawdziła się fantazja z lat 90. o internecie jako technologii, która unieważni podziały społeczne.

Jakub Dymek: W swojej nowej książce Media. Wersja Beta wykorzystujesz park rozrywki jako alegorię współczesnego przemysłu kulturalnego, z jego mnogością atrakcji i zachętą do wydawania pieniędzy na coraz więcej uciech. To kusząca propozycja teoretyczna, ale zarazem głos niesamowicie pesymistyczny. Park rozrywki jest przecież miejscem, którego nie da się hakować, miejscem, które nie zostawia przestrzeni dla subwersji.

Mirosław Filiciak: To przede wszystkim model wydajny analitycznie – wydobywa połączenia pomiędzy mediami, które z różnych względów przywykliśmy od siebie oddzielać. Ale to pewnie także efekt mojego rozczarowania tym, jak szybko oddolne praktyki internetowe, w tym choćby dziennikarstwo obywatelskie, stały się częścią systemu, który miały podważyć. Park rozrywki wydaje się więc pożyteczną figurą do opisania medialnego mainstreamu, bo pokazuje, że w istocie chodzi o zabawę i o zarabianie. Wreszcie, co może być trochę prowokacyjną tezą, park rozrywki to zerwanie z tęsknotą za Habermasem i wiarą, że media są obszarem racjonalnej dyskusji.

W rzeczywistości może być dokładnie odwrotnie: media podgrzewają emocje, mogą być antyobywatelskie, odciągać od tego, co ważne, pełnić rolę czegoś w rodzaju wentylu bezpieczeństwa.

Czy oznacza to, że mamy pożegnać się z perspektywą wywrotowego, oddolnego użycia mediów? Czy coś zostaje z politycznej, emancypacyjnej obietnicy, wciąż podtrzymywanej przez wielu teoretyków i powtarzanej w niezliczonych opracowaniach?

Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że każda subwersja może zostać przechwycona. Z drugiej strony perspektywa jednoznacznie krytyczna też niesie za sobą pewne ryzyko. Na przykład powtarzania w kółko: „Nic z tego nie będzie – Google i tak w końcu wygra”. W ten sposób można rozbroić każde działanie na rzecz zmiany. Co jednak kluczowe, i w polskiej akademii chyba wciąż niezbyt popularne, to stwierdzenie, że każda perspektywa badawcza jest polityczna, jest powiązana z poglądami – i uwarunkowania, które za nimi stoją, muszą zostać wyartykułowane. W jednym z projektów, nad którym teraz pracuję, m.in. z Pawłem Mazurkiem, zajmujemy się badaniem kompetencji medialnych Polek i Polaków. To, co chcemy w ramach tego projektu rozwalić, to figura „badacza załamującego ręce”, który patrzy na dane i narzeka na lud, który po raz kolejny nie dorósł do oczekiwań. A przecież trudno mieć pretensje do robotnika, który wraca po kilkunastu godzinach pracy w fabryce i włącza mecz w telewizji, o to, że nie prowadzi bloga i nie wrzuca filmików na YouTube’a. To, co ludzie robią z mediami, jest odbiciem podziałów społecznych. Nie ma „złego” użycia mediów, są tylko takie, które wynikają z horyzontów życiowych, celów. Nie wszyscy muszą obcować z mediami jak klasa średnia. Być może jej naśladowanie nie jest złą taktyką, ale jeśli zachęcam do tego innych, to muszę zdawać sobie sprawę, z jakiego miejsca o tym mówię. To chroni przed łatwym protekcjonalizmem.

W swojej książce wyraźnie zwracasz uwagę na dystynkcję klasową. Są hipsterskie sposoby obcowania z treściami – można założyć konto na platformie Netflix i oglądać nowe amerykańskie seriale – i są te „złe”, niemodne praktyki, oglądanie streamingu meczów piłkarskich czy ściąganie kiepskich kopii filmów z polskich czy tureckich „chomików”. Podział przebiega między tymi, którzy wiedzą „co i jak”, a tymi, którzy tych kompetencji nie mają.

Rzeczywiście, nie sprawdziła się fantazja z lat 90. o internecie jako technologii, która unieważni podziały społeczne. To dziś raczej sieć strzeżonych osiedli niż agora. To, co stało się z serialami, jest doskonałym przykładem tej tendencji. Coraz bardziej oddalamy się od sytuacji, kiedy ktoś z klasy średniej mógł porozmawiać z taksówkarzem o czymś, co obaj oglądali wczoraj w telewizji i nie był to sport ani wiadomości.

Przeciwnie, internet i nowe technologie znakomicie obsługują mieszczański indywidualizm. Serial, który kiedyś był formą egalitarną, dziś obsługuje różne nisze.

Choć dzięki temu mamy nową złotą erę seriali… Kulturowa wszystkożerność nie jest jednak tak emancypująca, jak kiedyś mogło się nam wydawać. Można być uprzywilejowanym i ekscytować się jedzeniem popkulturowego hamburgera, ale przeważnie to jednak nie do końca jest taki zwykły hamburger, bo zazwyczaj okazuje się, że to jedzenie w odpowiedniku hipsterskiej i drogiej budki na Mokotowie, a nie w McDonaldzie czy tanim barze. 

W tym, co mówisz, przewija się interesujący wątek: badaczy mediów, którzy – nieproszeni – weszli w rolę neoliberalnych ekspertów, znanych doskonale z czasów transformacji ustrojowej w Polsce. W rolę tych, którzy z racji większej bliskości z mitycznym Zachodem, większych kompetencji, uprawiają pedagogikę „racjonalności” i „prawidłowości”, mówiąc, co i jak robić w nowej – w tym przypadku medialnej – rzeczywistości.

Tak, to jest coś, z czym zetknąłem się już w ramach studiów filmoznawczych. Były lata 90., wszyscy – łącznie z wykładowcami – chodzili z tonami kaset wideo pod pachą, a mimo to wciąż powtarzano nam, że oglądanie filmu na ekranie telewizora jest „nieprawidłowe”, że jedyny pożądany model oglądania filmu to seans w kinie, a telewizor to jedynie wymuszony kompromis. To schizofreniczna sytuacja, w której piętnuje się praktykę angażującą większość odbiorców mediów. Ja sam pewnie 95 procent filmów obejrzałem poza kinem. Chciałem w mojej książce dokonać pewnej korekty tego dyskursu, bo może ten kiczowaty amerykański film oglądany na wideo jest właśnie tym, o co chodzi – a nie jakąś perwersją, aberracją w stosunku do ideału wypracowanego w ramach filmoznawstwa. Ten ideał, podpierający się autorytetem sztuki i teoriami autorskimi, miał kiedyś legitymizować potrzebę zajmowania się czymś tak błahym jak media. Ale dziś anektuje go marketing. 

Akademia od zawsze produkowała ekspertki, specjalistów – takie było jej zadanie, aby przekazać wybranym jednostkom kompetencje do autorytatywnego wypowiadania się w pewnych dziedzinach. A jednak trudno mi przejść obojętnie wobec tego upodobania części badaczek i badaczy mediów do mówienia ludziom, co mogą i czego nie mogą robić z treściami, mediami.

Ale problematyczna bywa też postawa badaczy, którzy nie chcą zamykać się w wieży Akademii i starają się na bieżąco komentować rzeczywistość. To przypadek brytyjskich studiów kulturowych, które w pewnym momencie wpadły w populistyczną autoparodię, próbując dowartościowywać wszelkie praktyki klasy robotniczej. W pewnym momencie pisało się nawet, że jeśli brzuchaty facet leży z piwem przed telewizorem, to i tak walczy z systemem, bo w głowie wytwarza alternatywne znaczenia. To było bardzo wdzięczne narzędzie budowania kapitału badaczy – bardzo miło mówić ludziom, że cokolwiek robią, są kulturowymi partyzantami. Ale teraz chyba jesteśmy w czasach korekty, zamiast obsesyjnie szukać subwersji tam, gdzie jej nie ma, coraz częściej wraca się do kwestii zapomnianych w czasach postmodernizmu, jak choćby do ekonomii. 

Czy to odejście od ekonomii to na pewno dziedzictwo postmodernizmu? Bo trudno przecież myśleć o ekonomicznej bazie, jaka warunkuje dostęp do mediów i ich użytek, bez odwołań do Marksa, marksizmu, a to dla starających się o status „obiektywnych” badaczy i badaczek odwołanie niewygodne.

Czuję się związany z brytyjskimi studiami kulturowymi, a przyznając się do tej tradycji, nie można się nie odwoływać – pozytywnie czy negatywnie – do Marksa.

Bez Marksa – tak czy inaczej przepracowanego – ślizgamy się po powierzchni. Bez ekonomii możemy się posługiwać jedynie interpretacją, analizować to, co pojawia się na ekranie – a przecież powiązania ekonomiczne są niesamowicie ważne.

Zresztą to nie dotyczy tylko ekonomii, ale całego świata poza tekstem – także technologii. Ale zostańmy już przy Marksie. W polskich badaniach kultury to jest wciąż nieprzedyskutowany problem i potencjalnie źródło napięć, bo wiele osób w czasach PRL-u zajęło się tą dyscypliną właśnie po to, żeby uciec od Marksa. Dziś nowa generacja kulturoznawców znów po niego sięga, to nie wszystkim się podoba. Ale skoro zmienił się system, to krytyczna wobec rzeczywistości teoria chyba też powinna…

Dyskutując nad miejscem ekonomii w sporze o media, warto zauważyć, że – co pokazuje świetny raport Media Piracy in Emerging Economies – trzeba było niejako „postkolonialnego” spojrzenia na Brazylię, Indie, Chiny, by zauważyć wpływ ekonomii na praktyki medialne. Tak jakby w zamożniejszych społeczeństwach nie było piractwa, nie było alternatywnych sposobów docierania do treści, innych kontekstów użycia mediów.

Tak, a można przecież – i staramy się to robić – uwzględniać w badaniach piractwo, praktyki bazarowe. Choć na ich temat brakuje danych. Takie chomikuj.pl ma pewnie lepsze dane niż Ministerstwo Kultury, tylko jak do nich dotrzeć? Mamy sytuację, w której o niestandardowych użyciach mediów i o piractwie więcej ciekawych rzeczy mogą powiedzieć badacze z Polski czy Brazylii, niż ze Stanów – tyle że wciąż często myślimy, że nasza rola to przepisywanie autorów z USA. A oni szukają partnerów z krajów kiedyś uważanych za peryferyjne. Centrum Cyfrowe bierze udział w projekcie koordynowanym przez Amerykanów, który zajmuje się nieformalnym dostępem do treści akademickich – i on koncentruje się właśnie na Ameryce Południowej czy Azji. Zapominamy zresztą, że USA – zanim stało się kulturowym hegemonem – też przyzwalały na piractwo, traktując to jako element polityki kulturalnej.

Zresztą zapominanie nawet nieodległej historii to ważny wątek. Wspólnie z Patrykiem Wasiakiem pracuję teraz nad książką o magnetowidach w PRL-u i w trakcie szperania w archiwach i wywiadów wychodzi na jaw masa interesujących rzeczy, o których zapomnieliśmy. Przede wszystkim niesamowite jest to, ile energii ludzie inwestowali w budowę społecznych sieci wymiany treści. To się działo tutaj, całkiem niedawno – nie możemy tego wymazać, dyskutując o kulturze dzisiaj tylko dlatego, że w drugiej połowie lat 90. pojawiły się teksty typu: „Hologram na kasecie to certyfikat moralności”. Rozumiem interesy twórców i wydawców, jednak nie mogą oni oczekiwać, że ich kontrola nad praktykami społecznymi będzie absolutna. Zwłaszcza że w internecie też nie jest tak, że mamy tylko rozkwit obiegu nieformalnego. Z drugiej strony dystrybutorzy treści w formatach elektronicznych ograniczają nasze prawa do dysponowania czymś, za co zapłaciliśmy.

Postulaty powrotu do ekonomii i kategorii klasy społecznej w badaniach kulturowych to jedno, a co z wymiarem technologii – wzajemnego warunkowania się rozwoju praktyk medialnych i narzędzi technologicznych? Dotykasz w swojej książce tematu, który jest właściwie gotowym kluczem do tej historii, czyli porno… 

Henry Jenkins powiedział, że podstawowe siły napędzające rozwój nowych mediów to polityka, religia i porno.

Porno przychodzi na myśl chociażby przy okazji magnetowidów – w ramach naszych badań zebraliśmy masę historii o tym, że porno było „powiewem Zachodu”, że bardzo go brakowało, a równocześnie że ludzie nie potrafili go osadzić w kulturowych hierarchiach. I kiedy już się pojawiało, to organizowano na przykład pokazy dla kilkudziesięciu znajomych, którzy schodzili się całymi rodzinami, choć oczywiście z samej projekcji trzeba było wygonić dzieci. Ważną i zapomnianą praktyką była wymiana wśród znajomych, zacieśniająca więzi społeczne, a wynikająca właśnie z tego, że porno na kasetach VHS było czymś trochę wstydliwym, ale też generującym olbrzymie zapotrzebowanie. Wyparliśmy w pewien sposób wiedzę o tym, jak wiele z nowych w swoim czasie wynalazków było pierwotnie związanych z pornografią. Zresztą z internetem jest podobnie. Choć oczywiście to temat, który trudno złapać w badaniach, bo jest dla badanych wciąż krępujący.

Mówisz, że „media-realizm” jest niełatwy, przesadny optymizm naiwny, a pesymizm cyniczny – co zostaje? 

Po epoce przesadnego optymizmu, zachłyśnięcia się web 2.0, po nadziei, że wszyscy będą pisać blogi i będzie cudownie, przyszedł czas otrzeźwienia. Przychodzi mi na myśl sformułowanie Jenkinsa, który jest postrzegany jako ikona naiwnej wiary w media, ale w Kulturze konwergencji pisze przecież o paradoksalnej propozycji „krytycznego utopizmu”. Badacze mediów muszą mieć w głowie bezpiecznik – obok myślenia o „najfajniejszej rewolucji w historii”, tym fajniejszej, że bierzemy w niej udział, musi też pojawić się świadomość krytyczna. Ale z miejscem na utopijny projekt. Bo utopie są ważne. 

Mirosław Filiciak (1976) – medioznawca, adiunkt w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, redaktor kwartalnika „Kultura Popularna”. Jego zainteresowania ogniskują się na przecięciu zjawisk kultury współczesnej i mediów cyfrowych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij