O tym, jak wepchnięty w ciasne ramy XIX-wiecznego romansu BDSM truchleje wobec potęgi miłości.
Bezprecedensowa popularność 50 twarzy Greya musiała wygenerowować swoją porcję żartów. Mój ulubiony brzmi tak: „Chciałabym, żeby wszystkie fantazje z «Greya» spełniły się w moim życiu. Na przykład ta, że ona od razu po studiach dostaje pracę”. W tym one-linerze jest jednak coś więcej. 50 twarzy Greya to rzeczywiście książka dla niepewnych, nie tylko pracy. To książka dla „emocjonalnego prekariatu”.
O co chodzi? O to – zdaniem socjolożki Evy Illouz, której Hardkorowy romans ukazał się właśnie w Polsce – że cokolwiek byśmy myśleli o naszej zachodniej cywilizacji (ironiczna, samoświadoma, permisywna, pełna dystansu i wolna od konwencji), to w relacje emocjonalne i seksualne wchodzimy z dużym poczuciem niepewności. Chcielibyśmy stabilności, ale nie stałych reguł. Chcielibyśmy się czasem poddać, ale nie utracić autonomii. Chcielibyśmy wszystkiego. Ale się nie da. Zostają nam więc w końcu stare role, nawyki i przyzwyczajenia. A okoliczności wciąż nowe, bo kultura przypomina nam co chwilę, co robić, a czego za żadne skarby nie robić.
Czy seks na pierwszej randce jest okej? „Wybierz najlepsze wino na wieczór”. Modniejsza jest siłownia czy cross-fit? Sukienka czy dżinsy? Płakać czy nie płakać? Jakich słów mężczyzna nigdy nie mówi? „10 sposobów, żeby zrobić mu najlepszego loda na świecie”.
Grey przynosi ulgę wszystkim tym, którzy – nawet jeśli nie czytają „gazet dla prawdziwych mężczyzn” i „kobiecych pisemek” – mają poczucie rozdźwięku między tym, co nakazuje kultura, tym, czego sami chcą. Czyli większości z nas. Albo przynajmniej tym setkom milionów, które książkę przeczytały. Tym, którzy uważają, że nie są doskonali (a przecież mogą), i tym, które boją się, że doskonały nie jest ich partner (a przecież mógłby). I w końcu także tym, którzy chcieliby poświntuszyć. Albo wcale by nie chcieli, ale chcieliby wyrazić na temat świntuszenia opinię. Bo Grey to – jak pisze Illouz – tak naprawdę poradnik. Tacy „Mężczyźni z Marsa i kobiety z Wenus”, tylko w łóżku (i to drogim).
Dlaczego Grey się sprawdza jako poradnik – czyli literatura pozwalająca się odnieść do osobistych problemów i przedstawiająca je jako niebagatelne przeszkody, ale zawsze do pokonania? Bo w świecie Greya wszystko jest po prostu „okej”. Nie tylko w łóżku: pornograficzny potencjał Greya jest przeceniany, wszystkie te figle z zabawkami Any i Christiana to już naprawdę halequinowski standard. Chodzi raczej o to, że każda z „przeszkód” stojących na drodze dwójki bohaterów do nieskończonej, szczerej i spełnionej miłości jest w książce E.L. James konsekwentnie, na spokojnie i za pomocą bardzo oczywistych środków (powtórzenia, powtórzenia i tłumaczące wszystko wewnętrzne monologi Any) oswajana.
Christian jest nieczuły, „niezdolny do miłości” – ale to tylko skorupa i gra. Brutalny? Skrzywdzili go w dzieciństwie, ale mu przejdzie. Ana jest według typowych wyobrażeń nieatrakcyjna? Nic takiego, on na to nie patrzy. Uległa? Ależ świetnie się w tym odnajduje.
Wszystkie sytuacje, które mogłoby budzić jakieś moralne wątpliwości (podległość, zależność, wykorzystanie), w realiach Greya nie mają szans wybrzmieć jako takie, bo i po co?
Wepchnięty w ciasne ramy XIX-wiecznego romansu BDSM truchleje wobec potęgi miłości. A właściwie potęgi normy, bo im bardziej „normalnym” facetem i „normalną” kobietą są bohaterowie książki, tym łatwiej o bezproblemowe wejście w sytuację, nad którą głowiłyby się jakieś feministki czy mądrale z gender studies. Ale nie nasza para, która z pustej ideologii poradnikowej szmiry („bądź sobą!”) uczyniła życiowe credo. I dobrze na tym wyszła.
Kolejno ujawniające się oblicza (wszystkie tytułowe pięćdziesiąt twarzy) Greya i sekundującej mu Any reprezentują etapy związku ludzi, którzy – wobec natłoku kodów kulturowych i przeróżnych wymagań – nie wiedzą właściwie, co jest pożądane, wiedzą jednak, co czują „i idą za głosem serca” (i waginy, i penisa). Są perfekcyjnym uosobieniem stereotypów o „typowo męskiej” i „typowo kobiecej” relacji, z odpowiednim rozdzieleniem seksualnych i emocjonalnych scenariuszy. On jest seksualnie aktywny, nakierowany na kolekcjonowanie doświadczeń i samodzielne urządzanie pola gry. Ona jest pasywna, ale – jak to kobieta! – nieskończenie bardziej świadoma własnych potrzeb i emocji, co w końcu pozwala jej Greya „przeczekać”, otworzyć i przekierować jego niespożytą energię seksualną ku „właściwym” celom, czyli wierności i trwałości. A także, a może przede wszystkim, rozłożenia nad nią ochronnego parasola. Dzięki temu ona zyskuje autonomię, ale on jej nie traci. On otwiera się na swoje emocje, ona zaczyna swoje kontrolować. Ona zdobywa się na seksualną aktywność, ale on nie musi z niej rezygnować.
Yin i yang zaczynają się uzupełniać, Mars i Wenus wchodzą na jedną orbitę, woda godzi się z ogniem. End of story.
To oczywiście też przypowieść o cierpliwości i negocjacjach, bo odwiecznej i substancjalnej inności mężczyzn i kobiet przekroczyć się nie da. Czemu zatem nie pójść na kompromis? Wenus musi tolerować brudne skarpety Marsa, ale Mars powinien też pozwolić Wenus popłakać.
I w tym tkwi być może sukces Greya wśród szerokiej grupy kobiet. Bo jeśli do pasywności, bierności i uległości wobec pewnych reguł (w sferze publicznej) i nieustannej pracy emocjonalnej oraz samodoskonalenia (w sferze prywatnej) przyuczano je od dzieciństwa, to czemu ta opowieść miałaby się nie podobać? Szczególnie jeśli podlano ją seksem?
Mężczyźni tolerują 50 twarzy… gorzej (zawsze się zarzekają, że wyłącznie z literackich powodów), także dlatego, że – jeśli utożsamiają się z Greyem – cała dramaturgia jest od początku jakoś chwiejna. Seksualnych gratyfikacji Greyowi nie brakuje, a te emocjonalne są jednak podszyte wewnętrzną słabością i krzywdą. Jeśli czytelnik jest choćby w połowie tak stereotypowym mężczyzną, jak stereotypowo sprzedaje męskość E.L. James, to nie jest to książka dla niego. Jeśli – jak Grey – „nie jest zdolny do emocji”, to dlaczego miałby je z Greyem odnajdywać?
I tak „emocjonalny prekariat” może wreszcie odetchnąć z ulgą, bez względu na płeć. Wystarczy zwyczajnie „robić swoje” i zaakceptować rzeczywistość, seksualność i emocje takimi, jakie są, by wszystko się ułożyło. Zupełnie jak na rynku pracy: zaakceptujesz, zrozumiesz i pokonasz wszystkie pozorne przeszkody, gdy przestaniesz myśleć o sobie jako o bezrobotnym w morzu nieszczęść, ale „samodzielnym przedsiębiorcy” płynącym z prądem czasów. To ostateczna porada naszych czasów, którą Grey sprzedał sprawniej niż cokolwiek przed nim. Illouz pisze, że milionom czytelniczek potrzebny był taki poradnik, taka książkowa Oprah Winfrey, która przytuli, podpowie, a na koniec wyda werdykt i poda instrukcje.
Ta instrukcja obsługi związku, jaką jest 50 twarzy…, jest literacko równie sprawna, jak instrukcja obsługi odkurzacza, tylko że do tej drugiej trudno byłoby dorzucić wątek pejczy i kajdanek. To wszystko pokazuje, że choć porno kiepsko sprawdza się jako instrukcja, to instrukcje świetnie sobie radzą jako porno. Na nieszczęście samego porno, kultury pisma jako takiej i wszystkich szczęśliwych par, które dzięki Greyowi powstały i właśnie śladem Any i Christiana odkrywają perwersyjne przyjemności normy.
***
Eva Illouz, Hardkorowy romans. Pięćdziesiąt twarzy Greya, bestsellery i społeczeństwo, PWN, Warszawa 2015