Zamieszkali w ursynowskim bloku, odłożyli komórki, przebrali się i kupili sobie starego małego fiata. Czy dowiedzieli się czegoś nowego o PRL-u? Albo Polsce dziś? Recenzja książki Nasz mały PRL.
Ludzie mają zdolność wcielania się w różne role, również dosyć egzotyczne i na co dzień im obce. Stąd aktorstwo, oszuści, gry RPG, rekonstruktorzy czy atrakcyjny gatunek reportażu, jakim jest reportaż wcieleniowy. Trudno powiedzieć, gdzie w tej gamie możliwości mieści się działanie Izabeli Meyzy i Witolda Szabłowskiego, którzy postanowili przeżyć pół roku jak w PRL-u.
Zamieszkali w ursynowskim bloku, zamiast w swoim nowym mieszkaniu z kredytem, odłożyli komórki, wyłączyli internet, przebrali się, kupili sobie starego małego fiata i zrezygnowali z sushi na rzecz prostego peerelowskiego jadła. Tyle, co na kartki. Wszystko to następnie opisali w książce Nasz mały PRL i nawet odnieśli sukces. Dziwactwa są interesujące. Czy wynika jednak z tego jeszcze coś więcej? Czy dowiadujemy się czegoś o PRL? A może o współczesnych czasach? O samych bohaterach?
O PRL niczego nowego – poza utrwalonymi i powszechnie znanymi obrazkami: kolejki, braki w zaopatrzeniu oraz różne staroświeckie gadżety. PRL był, jaki był, nie było to tak dawno temu i fakty historyczne oraz stan kultury materialnej nie są trudne do zbadania. Może zostało jeszcze trochę zagadek historycznych, ale nie o tym jest ta książka. Jest o tym, jak się żyło w PRL-u, a właściwie jak żyłoby się dzisiejszym przedstawicielom wielkomiejskiej klasy średniej uzależnionym od rozmaitych dóbr, bez aspiracji większych niż praca, rodzina i dóbr tych gromadzenie. Żyłoby im się niefajnie. Ale za to odkryliby wartości rodzinne i przyjemność wynikającą z rozmawiania przy śniadaniu. Bo dawniej więcej było kontaktów międzyludzkich, a dziś fb, internet i brak czasu.
No tak. Trudno jednak winić PRL za brak internetu. W gruncie rzeczy wiele komunistycznych cierpień wynikało dla bohaterów po prostu ze zmiany cywilizacyjnej. I z tego, że posługiwali się przedmiotami z tamtych czasów. Nie twierdzę, że maluchy się nie psuły, ale nie była to gehenna posiadacza 25-letniego autka, kupionego za kilkaset złotych. Dzieci nie bawiły się starymi zabawkami wyciągniętymi z piwnicy, a niemodne ciuchy, które dziś stanowią obciachowe przebranie, wówczas były modne.
Część mojej irytacji zapewne wynika z tego, że mój PRL był inny, więc nawet nie miałam szansy na miłe tchnienie nostalgii. Wydaje mi się, że nie śmierdziałam z powodu braku mydła. Gdybym chciała ogolić nogi, to zrobiłabym to maszynką, a nie koniecznie superdepilatorem. Nie podcierałam się gazetą, bo jak nie było papieru, to zawsze była lignina – takiego miękkiego papieru nawet kapitalizm nam nie dostarcza. Nie miałam trwałej ani nie nosiłam sukienek z bistoru. Nie spędzałam długich godzin w kolejkach, a mimo to nie jadłam tylko kartofli ze smalcem. I nie dlatego PRL-u nie lubiłam.
Autorom zdaje się w minimalnym stopniu przeszkadzać brak demokracji, wolności, książek, zagłuszanie zagranicznych radiostacji i tym podobne głupoty. Choć oczywiście są w opozycji, więc Szabłowski, żeby przeżyć coś podobnego, udaje się na demonstrację pod domem gen. Jaruzelskiego. I nie podoba mu się. Gdyby naprawdę chciał coś przeżyć, doradzałabym jakąś zadymę z pałowaniem przez policję. Dziś też można się na to załapać.
Wszystko to jednak można byłoby wybaczyć. Ktoś stworzył sobie RPG PRL i bawi się, a potem zgrabnie to opisuje. Kto wolałby inny scenariusz, może sobie napisać inną grę.
Prawdziwy kłopot z tą książką wynika z tego, w jaki sposób świat zostaje podzielony na PRL i kapitalizm. Dobrze pokazują to rozważania o służbie zdrowia.
Kiedy Meyza dowiaduje się, że jest w ciąży, próbuje dostać się do lekarza. Z NFZ. Okazuje się to niewykonalne. O! To czysty PRL! Jak zwierzał się niedawno w telewizji jej mąż, wtedy skończyła się zabawa, a zaczęło być naprawdę groźnie: żona – zgodnie z regułami gry w PRL – nie mogła pójść do prywatnej, eleganckiej kliniki. Dlaczego, nie wiadomo, istniały przecież wówczas spółdzielnie lekarskie. Klasa średnia, zwana pracownikami umysłowymi, chodziła do ginekologa prywatnie, i było to całkiem luksusowe, oczywiście na miarę ówczesnych standardów. W końcu znajduje pokątnie przyjmującego lekarza, który jako swoją pacjentkę przyjmuje ją poza kolejnością w przychodni. Uff… udało się. Ciekawe co by było, gdyby nie chodziło o badanie w ciąży, tylko o aborcję.
W każdym razie autorzy stwierdzają, że tu natknęli się na prawdziwą skamielinę po PRL-u.
Otóż nie, to jest właśnie prawdziwy kapitalizm, który osoby biedne pozbawia możliwości leczenia. Dziś większość Polaków twierdzi, że służba zdrowia była lepsza za komuny. Powiedzmy, że jest to miara frustracji, a nie obiektywna ocena. W każdym razie dostępność chyba rzeczywiście była lepsza. Istniały takie egzotyczne instytucje jak lekarz szkolny i szkolny dentysta. Totalitarne państwo zmuszało do szczepienia dzieci, a ja na studiach, żeby zaliczyć kolejny rok, musiałam okazywać książeczkę zdrowia z aktualnymi badaniami.
Dla Meyzy i Szabłowskiego każdy obszar biedy, zaniedbania, upadającego sektora publicznego to PRL, jak żywy. Pozostałości po PRL. Natomiast kapitalizm to sushi, francuskie sery, przedziwne zabiegi u kosmetyczki, których brak zamienił ich ciała w śmierdzące wraki, a także dobre samochody i milion innych gadżetów.
Trzeba przyznać, zauważają, że wielu Polaków wciąż „żyje w PRL-u”. Ale może pora, żeby już nie myśleć jak elektorat PiS, że wszystko, co poszło nie tak, to wciąż żywa komuna. Nie, to jest bardzo żwawy kapitalizm.
Na koniec powinnam przynajmniej pochwalić autorów za zwrócenie uwagi na kwestie równości płci. Możliwe, że teraz związki są bardziej partnerskie, chociaż bilans czasu poświęcanego przez kobiety i mężczyzn na prace domowe wcale tak bardzo się nie zmienił. I pojawiły się nowe problemy, ze żłobkami, przedszkolami, na rynku pracy. Zresztą takiego drobiazgu jak to, że w PRL-u nie było bezrobocia, też w książce nie znajdziemy.
Ta wycieczka w przeszłość okazała się niezbyt interesująca. Może następną autorzy odbyliby do tego, co wydaje im się pozostałością po PRL-u. Stworzenie takiej sytuacji nie wymagałoby szukania po strychach przedmiotów sprzed trzydziestu lat ani sztucznego racjonowaniu papieru toaletowego. Po prostu państwo wyprowadzają się z mieszkania, bo nikt im nie da kredytu. Pani jest na urlopie wychowawczym z dwójką dzieci, pan zarabia średnią krajową plus dodatki rodzinne. Czyli są w całkiem niezłej sytuacji. Teraz tylko trzeba wynająć mieszkanie i przeżyć. Ciekawe, jak szybko zatęskniliby za swoim małym PRL-em.
Izabela Meyza, Witold Szabłowski, Nasz mały PRL. Pół roku w M3 z trwałą wąsami i maluchem, Znak 2012