Dlaczego u Camusa słowo „Arab” pada 25 razy, a imię zamordowanego ani razu?
Mama żyje do dziś.
Nic już nie mówi, choć mogłaby opowiedzieć niejedno. Inaczej niż ja – tak długo powtarzałem w myślach tę historię, że już prawie nic z niej nie pamiętam.
To historia sprzed ponad pół wieku. Zdarzyła się i było o niej głośno. Ludzie wciąż o niej mówią, ale wspominają tylko jednego zmarłego – widzisz, wstydu nie mają – a przecież zmarłych było dwóch. Tak, dwóch. Skąd to przemilczenie? Jeden umiał tak dobrze opowiadać, że w końcu zapomniano o jego zbrodni, a drugi był biednym analfabetą, Bóg stworzył go chyba tylko po to, żeby zginął od kuli i obrócił się w proch, nie zdążył nawet otrzymać imienia.
Mówię ci od razu: drugim zmarłym, tym, którego zabito, był mój brat. Nic po nim nie zostało. Zostałem tylko ja, żeby mówić zamiast niego; siedzę w barze i czekam na kondolencje, których nikt mi nigdy nie złoży. Możesz się śmiać, ale to jakby moja misja; odsprzedaję ciszę zza kulis, gdy opustoszeje sala. Po to właśnie nauczyłem się mówić i pisać w tym języku: by opowiadać zamiast zmarłego, rozwijać jego myśl. Zabójca stał się sławny, a jego historia jest napisana zbyt dobrze, bym miał ją naśladować. To jego język. Dlatego uczynię to, co robiło się w tym kraju po odzyskaniu niepodległości: ze starego domu kolonizatorów kamień po kamieniu zbuduję swój dom, swój język. Słowa i wyrażenia zabójcy będą dla mnie jak porzucona własność. Kraj jest zresztą pełen słów, które już do nikogo nie należą, widnieją na szyldach starych sklepów, w pożółkłych książkach, na ludzkich twarzach; jest pełen słów zmienionych przez dziwny język, jaki tworzy dekolonizacja.
Upłynęło już wiele czasu, odkąd zmarł zabójca, zbyt wiele, odkąd zginął mój brat – jednak nie dla mnie. Wiem, niecierpliwisz się, żeby zadać mi pytania, których nie znoszę, ale proszę cię, posłuchaj mnie uważnie, w końcu zrozumiesz. To nie jest zwyczajna historia. To historia, która zaczyna się od końca i wraca do początku. Przypomina naszkicowaną ołówkiem ławicę łososi. Musiałeś ją czytać, jak wszyscy, w wersji opowiedzianej przez tamtego człowieka. Pisze z taką precyzją, że jego słowa przypominają cięte kamienie. Twój bohater był bezwzględny, jeśli chodzi o niuanse, sprowadzał je do matematyki. Do niekończących się obliczeń na podstawie kamieni i minerałów. Widziałeś, jak pisał? Jakby do opisu strzału używał poezji. Jego świat jest czysty, oszlifowany w porannym świetle, klarowny, nakreślony powiewami zapachów i horyzontem.
Jedynym cieniem są tu „Arabowie”, niedookreśleni, nie na miejscu, przybywający z „niegdyś” jak zjawy, a za cały język starcza im dźwięk fletu.
Myślę, że musiał mieć już dosyć kręcenia się w kółko po kraju, który go nie chciał – żywego ani martwego. Popełniona przez niego zbrodnia przypomina zbrodnię kochanka rozczarowanego ziemią, którą nie może zawładnąć. Jak musiał cierpieć, biedak!
Jak to jest: być dzieckiem miejsca, które cię nie zrodziło?
Ja też czytałem jego wersję wydarzeń. Jak ty i miliony innych. Od początku wszystko było jasne: jednemu imię nadał człowiek, drugiemu – przypadek. Powinien był go nazwać Czternastkiem, jak tamten nazwał swego negra Piętaszkiem. Zamiast dnia – godzina. Dobrze, niech będzie druga, czternasta. Po arabsku Zudż, czyli dwa, duo – on i ja; ci, którzy znali historię tej sprawy, nawet nie podejrzewali w nas bliźniaków. Cóż, Arab to byt ulotny, przeżył dwie godziny i jest martwy od siedemdziesięciu lat, bez przerwy, nawet po swoim pogrzebie. Mój brat Zudż jest jakby za szybą; chociaż został zamordowany, nadal wzywa się go imieniem skleconym z dwóch wskazówek zegara i gorącego podmuchu, by wciąż i wciąż odtwarzał swoją własną śmierć, śmierć od kuli wystrzelonej przez Francuza, niewiedzącego, co począć z dniem i z resztą świata, którą dźwigał na swych barkach.
To nie wszystko! Kiedy przywołuję w myślach tę historię, jestem wściekły – przynajmniej gdy mam jeszcze na to siłę. To Francuz zgrywa tu umarłego i rozwodzi się nad tym, jak to stracił matkę, jak w słońcu postradał zmysły, jak stracił ciało kochanki, jak poszedł do kościoła, aby stwierdzić, że jego Bóg opuścił ciało człowieka, jak to czuwał przy zwłokach swojej matki i własnych, i tak dalej.
Dobry Boże, jak można zabić kogoś i odebrać mu nawet jego śmierć? To mój brat zginął od kuli, a nie on! Musa, a nie Meursault, no nie? Jest coś, co mnie zdumiewa. Nikt, nawet po odzyskaniu niepodległości, nie był ciekawy, jak brzmiało nazwisko ofiary, gdzie mieszkała, kim byli jej przodkowie, ewentualne dzieci. Nikt. Wszyscy oniemieli z zachwytu nad doskonałością języka, który lśni jak diament, i współczuli pogrążonemu w samotności zbrodniarzowi, składając mu niesłychanie uczone kondolencje. Kto dziś może mi podać prawdziwe nazwisko Musy? Kto wie, jaka rzeka zawiodła go aż nad morze, które musiał przejść sam, pozbawiony ludu i cudownej laski? Czy ktoś
wie, czy Musa miał rewolwer, jakąś filozofię albo udar?
Kim jest Musa? To mój brat. Do tego właśnie zmierzałem. Żeby opowiedzieć ci to, czego Musa nigdy powiedzieć nie mógł. Kiedy pchnąłeś drzwi tego baru, otworzyłeś grób, młody przyjacielu. Masz w torbie tę książkę? Dobra, przeczytaj mi pierwsze linijki, jak uczeń…
Rozumiesz? Nie? Wytłumaczę ci. Kiedy umiera jego matka, ten człowiek, zabójca, traci swój kraj, ogarnia go lenistwo i poczucie absurdu. To Robinson, któremu się zdaje, że odmieni swój los, jeśli zabije Piętaszka, ale odkrywa, że jest uwięziony na jakiejś wyspie, i zaczyna wspaniale perorować, jak zadowolona z siebie papuga. „Poor Meursault, where are you?” Powtórz parę razy ten okrzyk, a wyda ci się mniej śmieszny, zaręczam ci. Zrób to dla siebie. Ja znam tę książkę na pamięć, mogę ci ją wyrecytować w całości jak Koran. Tę historię napisał trup, a nie pisarz. Widać to w tym, jak się męczy w słońcu i jak oślepiają go kolory, i że nie mówi o niczym, tylko o słońcu, morzu i starych kamieniach. Od początku czuć, że szuka mojego brata. W rzeczywistości szuka go nie po to, aby go spotkać, lecz żeby nie spotykać go już nigdy więcej. Za każdym razem, kiedy o tym myślę, boli mnie jedno: zabił go, gdy przeszedł ponad jego ciałem, a nie kiedy do niego strzelił. Wiesz, w tej zbrodni jest bardzo wiele nonszalancji. Z tego powodu nie udało się potem uznać mego brata za szahida. O męczenniku zaczęto mówić zbyt późno po zabójstwie. W międzyczasie jego ciało uległo rozkładowi, a książka odniosła wiadomy sukces. I odtąd wszyscy wypruwają sobie żyły, byle tylko dowieść, że nie było żadnego morderstwa, jedynie udar słoneczny.
Ha, ha! Co pijesz? Tu najlepsze alkohole podaje się po śmierci, nie wcześniej. To kwestia religii, bracie, pij, spiesz się, za kilka lat jedyny czynny bar zostanie w raju, po końcu świata.
Zanim opowiem ci tę historię, krótkie streszczenie: mężczyzna, który umie pisać, zabija Araba, który tego dnia nie ma nawet imienia – jakby zawiesił je na gwoździu przed wejściem na scenę – po czym zaczyna tłumaczyć, że to przez Boga, który nie istnieje, przez to, co właśnie zrozumiał w słońcu, oraz dlatego, że sól morska szczypała go w oczy.
(…)
Arab. Wiesz, nigdy nie czułem się Arabem. To jak murzyńskość, która istnieje tylko poprzez spojrzenie białego. W naszej dzielnicy, która była dla nas całym światem, było się muzułmaninem, miało się imię, twarz i zwyczaje. Kropka. Oni byli „obcymi”, rumimi, sprowadzonymi przez Boga, żeby wystawić nas na próbę, ale ich godziny tak czy inaczej były policzone; któregoś dnia musieli
odejść, to pewne. Dlatego nie odpowiadaliśmy im, milczeliśmy w ich obecności i czekaliśmy, oparci o mur. Twój pisarz-przestępca się pomylił, mój brat i jego towarzysz nie chcieli zabić ani jego, ani zaprzyjaźnionego z nim sutenera. Po prostu czekali. Aż sobie wszyscy pójdą, on, ten alfons i tysiące innych. Każdy z nas o tym wiedział, i to od wczesnego dzieciństwa, nie musieliśmy nawet o tym
mówić, wiedzieliśmy, że w końcu odejdą. Kiedy zdarzało nam się przechodzić przez europejskie dzielnice, mieliśmy nawet taką zabawę, wskazywaliśmy palcem poszczególne domy i dzieliliśmy je między siebie jak wojenny łup: „Ten jest mój, byłem pierwszy!”, rzucał jeden z nas,
krzycząc jak podczas licytacji. W wieku pięciu lat! Zdajesz sobie sprawę? Jakbyśmy przeczuwali, co – poza walką zbrojną – zdarzy się po wyzwoleniu.
Trzeba więc było spojrzenia twojego bohatera, aby mój brat stał się „Arabem” i od tego umarł. Tamtego przeklętego ranka 1942 roku Musa, jak wspominałem już wiele razy, uprzedził nas, że wróci wcześniej. Trochę mnie to rozzłościło. Oznaczało mniej godzin zabawy na podwórku. Musa włożył swój kombinezon i tenisówki. Wypił kawę z mlekiem, rozejrzał się po ścianach, jakby wertował notes, po czym szybko wstał, bo chyba już zdecydował, gdzie w końcu pójdzie i o której spotka się z przyjaciółmi. Prawie każdy dzień wyglądał podobnie: poranne wyjście, a potem, jeśli w porcie albo na targu nie było pracy, długie bezczynne godziny. Musa zatrzasnął za sobą drzwi, zostawiając bez odpowiedzi pytanie matki: „Przyniesiesz chleb?”.
Szczególnie jedno nie daje mi spokoju: jak mój brat znalazł się na tej plaży? Nigdy się tego nie dowiemy. Ten detal pozostanie niezbadaną tajemnicą i aż w głowie się kręci na myśl, że w ciągu zaledwie jednego dnia można stracić najpierw imię, potem życie, a w końcu własne zwłoki. Tak, w gruncie rzeczy o to właśnie chodzi.
Ta historia – pozwolę sobie na górnolotność – jest historią wszystkich ludzi tamtego czasu. Dla siebie, w swojej dzielnicy, było się Musą, wystarczyło jednak przejść parę metrów dalej, do dzielnicy Francuzów, wystarczyło jedno spojrzenie któregoś z nich, by stracić wszystko, łącznie z imieniem, i zniknąć w martwym polu pejzażu.
W rzeczywistości Musa w pewnym sensie zanadto zbliżył się do słońca. Miał się spotkać z jednym ze swoich przyjaciół, niejakim Larbim, który, o ile pamiętam, grał na flecie. Nawiasem mówiąc, tego Larbiego nigdy nie odnaleziono. Przestał bywać w dzielnicy, by uniknąć spotkania z moją matką, policją i tych wszystkich historii, nawet historii z tej książki. Zostało po nim tylko imię, dziwne echo: Larbi – Arab. Bardziej anonimowym niż ci niby-bliźniacy być nie sposób. Ach, i jeszcze ta prostytutka! Nigdy o tym nie mówię, bo chodziło o autentyczną zniewagę. To sprawa, którą twój bohater wyssał z palca. Naprawdę musiał wymyślać coś tak niewiarygodnego jak historia prostytutki, którą chciał pomścić jej brat? Przyznaję, że twój bohater ma talent do wymyślania tragedii na podstawie wycinka z gazety, wie też, jak rozpalić umysł cesarza jednym pożarem, ale muszę powiedzieć, że w tym miejscu mnie zawiódł. Dlaczego dziwka? Żeby oczernić pamięć Musy, zniesławić go i tym samym osłabić ciężar własnej winy? Dzisiaj zaczynam w to wątpić. Wierzę raczej, że ten pokrętny umysł rozdzielał jakieś abstrakcyjne role. Kraj przybrał postać dwóch wyobrażonych kobiet: słynnej Marii, wychowywanej pod kloszem w niezwykłej niewinności, i rzekomej siostry Musy/Zudża, dalekiej metafory naszych ziem zrytych przez klientów i przybyszów, sprowadzonej do roli utrzymanki niemoralnego i brutalnego alfonsa. Dziwki, której honor musiał pomścić arabski brat. Gdybyś spotkał mnie dziesiątki lat temu, zaserwowałbym ci wersję o prostytutce/algierskiej ziemi i kolonizatorze, który ją wykorzystuje, wielokrotnie gwałcąc i używając przemocy. Ale nabrałem dystansu. Mój brat Zudż i ja nigdy nie mieliśmy siostry, koniec, kropka.
Nie przestaję zadawać sobie pytania: dlaczego Musa znalazł się tego dnia na plaży? Nie wiem. Brak zajęcia to zbyt łatwe wyjaśnienie, a przeznaczenie to wersja zbyt patetyczna. Być może jednak właściwe pytanie brzmi następująco: co robił na tej plaży twój bohater? Nie tylko tego dnia, ale od tak dawna! Od wieku, mówiąc szczerze. Nie, wierz mi, nie należę do tego rodzaju osób. Mało mnie
obchodzi, że on jest Francuzem, a ja Algierczykiem, tyle tylko, że Musa był na plaży wcześniej niż on, i to twój bohater do niego przyszedł. Przeczytaj jeszcze raz ten akapit książki. On sam przyznaje, że trochę się zagubił i niemal przypadkiem wpadł na dwóch Arabów. Chcę przez to powiedzieć, że życie, jakie wiódł twój bohater, nie powinno było go doprowadzić do tak zbrodniczej bezczynności. Zaczynał być sławny, był młody, wolny, miał pracę i umiał widzieć rzeczy, jakimi są. Powinien był znacznie wcześniej przeprowadzić się do Paryża lub ożenić z Marią. Dlaczego przyszedł na plażę właśnie tego dnia? Trudno wyjaśnić nie tylko zbrodnię, ale również życie tego człowieka. To trup, który wspaniale opisuje światło tego kraju, ale utknął gdzieś w zaświatach, w których nie ma bogów ani piekieł. Nic tylko olśniewająca rutyna. Jego życie? Gdyby nie to, że zabił i pisał, nikt by dziś o nim nie pamiętał.
Muszę się jeszcze napić. Zawołaj go.
Ej, Musa!
Kiedy dzisiaj, podobnie jak zdarzało się to już kilka lat temu, robię podsumowania i kreślę kolumny, jestem nieco zaskoczony. Przede wszystkim plaża w rzeczywistości nie istnieje, rzekoma siostra Musy wydaje się alegorią lub też wymyśloną na poczekaniu nędzną wymówką, i wreszcie świadkowie: jeden po drugim okazują się pseudonimami, fałszywymi sąsiadami, jakimś wspomnieniem albo ludźmi, którzy po zbrodni uciekli. Na liście zostają tylko dwie pary osób i sierota: z jednej strony twój Meursault i jego matka, z drugiej – Mama i Musa, a pomiędzy nimi ja, który nie wiem, czyim jestem synem, siedzę w tym barze i próbuję zająć twoją uwagę.
Sądząc po twoim entuzjazmie, sukces tej książki pozostaje bezdyskusyjny, ale powtarzam, moim zdaniem chodzi tu o wielki szwindel. Im więcej czytałem książek twojego bohatera po wyzwoleniu, tym bardziej czułem, jakbym przyklejał twarz do szyby, za którą trwa zabawa, zabawa, na jaką ani moja matka, ani ja nie zostaliśmy zaproszeni. Wszystko odbyło się bez naszego udziału. Nie ma tam śladu naszej żałoby, ani tego, co spotkało nas później. Nic a nic, przyjacielu! Cały świat bez końca asystuje przy tym samym zabójstwie w pełnym słońcu, a nikt nic nie widział ani nawet nie zauważył, że się oddalamy. Mimo wszystko mam chyba powód do złości, nie uważasz? Gdyby przynajmniej twojemu bohaterowi wystarczyło, że się przechwala, i gdyby nie robił z tego od razu książki! W tamtym czasie były tysiące takich jak on, ale to dzięki jego talentowi ta zbrodnia stała się doskonała.
**
Jest to fragment powieści „Sprawa Meursaulta” Kamela Daouda. Z języka francuskiego przełożyła Małgorzata Szczurek. Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Karakter na początku października.
Autor jest dziennikarzem, pracuje i mieszka w Oranie. Znany jest ze swojego krytycznego pióra, za co w zeszłym roku została na niego nałożona fatwa.
**Dziennik Opinii nr 277/2015 (1061)