Czytaj dalej

Młodzież nie jest dziś „rozseksualizowana” bardziej niż sto lat temu [rozmowa z Agnieszką Kościańską]

W ciągu XX wieku średni wiek inicjacji seksualnej specjalnie się nie zmienił. Rozmowa z Agnieszką Kościańską, autorką książki „Zobaczyć łosia. Historia polskiej edukacji seksualnej od pierwszej lekcji do internetu”.

Patrycja Wieczorkiewicz: W Polsce uświadamianie dzieci i nastolatków poprzez edukację seksualną zrównywane jest przez konserwatystów z „gorszycielstwem” i „seksualizacją” – nie inaczej było w drugiej połowie XX wieku, o czym pisze pani w książce Zobaczyć łosia. Z czym tak naprawdę walczą przeciwnicy edukacji seksualnej?

Agnieszka Kościańska: Konserwatyści często wyobrażają sobie, że postępowi edukatorzy zachęcają dzieci do seksu, propagują rozwiązłość, antykoncepcję i aborcję, słowem demoralizują. Tak było na przykład w przypadku podręcznika do przedmiotu Przysposobienie do życia w rodzinie autorstwa Wiesława Sokoluka, Dagmary Andziak i Marii Trawińskiej z 1987 roku. W kościołach czytano list biskupa Kazimierza Majdańskiego „przeciw demoralizacji”. Katolicka psycholożka Maria Braun-Gałkowska dopatrywała się w podręczniku zagrożeń dla cywilizacji: „Jeśli młodzież, do której jest adresowana przyjmie sugestie Autorów, cofnie się w rozwoju moralnym do poziomu najbardziej prymitywnego”.

Jednak kiedy zajrzymy do podręcznika, to zobaczymy zimny wywód na temat seksualności człowieka. W rozdziale dotyczącym inicjacji seksualnej autorzy traktują młodzież serio. Mówią jej, że jeśli chce zacząć życie seksualne, to sprawę trzeba gruntownie przemyśleć, absolutnie nie zdawać się na przypadek. Owszem, prezentują argumenty za, ale też mocne argumenty przeciw. Mówią o aborcji, ale przekonują, że znacznie lepiej ciąży zapobiegać, niż ją usuwać. Gdzie tu demoralizacja?

Na pewno nie znajdziemy jej też we wcześniejszych pracach. Zbigniew Lew-Starowicz na łamach magazynu studenckiego „itd” w 1971 roku pisał: „działanie seksualne można podejmować po gruntownym poznaniu jego fizjologii, patologii i skutków, a to jest możliwe dopiero w okresie dojrzałości psychoseksualnej, która determinuje stan pogłębionej miłości, powiązania współżycia z rodzicielstwem”. Seksuolodzy i edukatorzy mówią więc młodzieży, że do seksu trzeba dojrzeć, co jak sądzę, nie przeszkadza konserwatystom. Zapewne brakuje im stwierdzenia, że seks dozwolony jest tylko w małżeństwie.

Większość ludzi słysząc o edukacji seksualnej wyobraża sobie zajęcia z naciągania prezerwatywy na banana – to obrazek znany dobrze z amerykańskich filmów. Jak takie zajęcia wyglądały w Polsce Ludowej?

Bardzo różnie. Teoretycznie od przełomu lat 60. i 70. w polskich szkołach uczono o seksie. W programie do Przysposobienia do życia w rodzinie z 1975 roku czytamy: „Niezwykle doniosłymi problemami ze społecznego punktu widzenia, a jednocześnie żywo odczuwanymi przez młodzież są problemy erotyczne oraz towarzyszące im zagadnienia natury psychologicznej, ideowo-moralnej, zdrowotnej i prawnej”. Program z 1984 roku podejmował kwestie takie jak „młodzieńcze stosunki erotyczne, ich charakter i ocena moralna”, „aktywność seksualna w młodzieńczych związkach partnerskich”, inicjacja, „odpowiedzialność partnerów wynikająca z przekroczenia kolejnych »barier intymności«”, „regulacja urodzeń”.

Z realizacją było bardzo różnie. W 1971 roku w jednym z artykułów Zbigniew Lew-Starowicz dzielił się swoimi doświadczeniami: „Mając kilka dni temu wykład dla uczniów klas VII jednej ze szkół stołecznych przekonałem się, że jedynie 3 proc. rodziców raczyło w ogóle rozmawiać ze swymi dziećmi na tematy seksualne”. Również szkoła niewiele robi: „W zagadnieniach seksualnych jest miła zmowa milczenia, a najlepiej sprowadzić prelegenta z zewnątrz, radość jest wówczas niekłamana, bowiem przed Kuratorium można się pochwalić, że szkoła zna potrzeby współczesności, i wobec samego siebie można zyskać spokój – że przykra »praca« została już zrobiona. Prelegentowi podstawi się pisemko do podpisu i miły spokój na rok. Mając wiele wykładów w szkołach nieraz nie wiem, kto wita mnie radośniej – nauczyciele czy młodzież?”. Ale oczywiście były szkoły, w których faktycznie się starano. Zbigniew Izdebski opowiadał mi, że kiedy sam był uczniem w jego szkole Przysposobienia do życia w rodzinie uczono, posiłkując się solidną literaturą seksuologiczną.

Cieplak: Skąd się biorą dzieci?

Izdebski wspominał, że kiedy w latach 70. zaczął uczyć w szkole, dzieci chciały rozmawiać przede wszystkim o seksie i masturbacji. Ja z lekcji biologii z gimnazjum pamiętam, że wśród uczniów skrępowanie i chichot budził już sam opis genitaliów. Mam wrażenie, że dzisiejsza młodzież niespecjalnie lubi rozmawiać z dorosłymi o swojej cielesności i seksualności.

Uczniowie prof. Izdebskiego też pewnie byli początkowo nieco skrępowani. Ale kluczem do dobrej edukacji seksualnej są ludzie, którzy nie boją się o tym rozmawiać i mają odpowiednią wiedzę. Więc możliwie, że u pani w szkole osoba prowadząca sama się trochę wstydziła. To bardzo częste, nawet w postępowej i często idealizowanej Szwecji. Przeprowadzane w 2006 roku badania sposobów prowadzenia edukacji seksualnej w tym kraju pokazują, że nauczyciele, rozmawiając z uczniami o seksie, często czują zażenowanie, aż 90 procent spośród nich uważa się za nieprzygotowanych do prowadzenia lekcji na ten temat.

Listy nastolatków do „Filipinki” z lat 70. i 80. różnią się czymś – poza językiem – od tych np. z „Bravo”? Czy to wciąż te same wątpliwości i problemy? Stan wiedzy z zakresu seksualności poprawił się, czy wręcz przeciwnie – wygrała internetowa dezinformacja?

Kluczem do dobrej edukacji seksualnej są ludzie, którzy nie boją się o tym rozmawiać i mają odpowiednią wiedzę.

Kiedy zbierałam materiały do książki, chyba najbardziej uderzyła mnie właśnie ta kwestia. Młodzież generalnie zawsze pyta o to samo. Pytania można streścić w kilku punktach: Jak nie zajść w ciążę? Co począć, jeśli się zaszło? Jak nie zarazić się chorobami przenoszonymi drogą płciową? Czy masturbacja jest szkodliwa? Co można poradzić na nieszczęśliwą miłość? Kiedy jest dobry moment na pierwszy raz? Co zrobić, jeśli podobają mi się osoby tej samej płci? Co jeśli mam ciało kobiece, a czuję się mężczyzną? Dlaczego dotyka mnie przemoc seksualna? Jak się kochać, żeby było przyjemnie?
Dziś faktycznie mamy do czynienia z internetową dezinformacją, ale pamiętajmy, że kiedyś również istniały rozmaite źródła dezinformacji: koledzy z podwórka z jednej strony, cenzura obyczajowa z drugiej.

Konserwatywne środowiska nieustannie grzmią o „upadku wartości moralnych” wśród polskich nastolatków, czemu, jak twierdzą, winna jest demoralizacja płynąca z Zachodu. Młodzież faktycznie jest dziś bardziej „rozseksualizowana”, czy, powiedzmy, wyzwolona, niż sto lat temu?

Zdecydowanie nie. Na początku XX wieku Marian Falski – pedagog, a później autor słynnego Elementarza – przeprowadził ankietę dotyczącą życia młodzieży. Odpowiadali na nią głównie uczniowie w wieku 16-19 lat, w sumie 97 osób. Wśród badanych 42 uczniów rozpoczęło życie płciowe. Jeśli – jak czyni to Falski – zestawimy to ze studentami Uniwersytetu Warszawskiego (15,33 proc. „niewinnych”) czy Politechniki Warszawskiej (32,14 proc. dziewiczych) badanymi kilka lat wcześniej odpowiednio przez Zdzisława Kowalskiego i Izabelę Moszczeńską, może się wydać, że to niewiele. Ale badani studenci byli starsi. Uczniowie Falskiego zwykle rozpoczynali współżycie w wieku 14-17 lat, studenci z badania Moszczeńskiej – 17-19. W wynikach Falskiego uderza powszechność płatnego seksu. 14 chłopców udawało się do domów publicznych, jeden korzystał z usług „rogówki”, trzech wyznało, że „różnie bywa”. Tylko niecała połowa zdała się na „wolną miłość”. Często chłopcy uprawiali też seks ze służącymi. 13 miało za sobą choroby weneryczne, głównie rzeżączkę. To wszystko perspektywa chłopców z dobry domów.

Często słyszymy też o coraz niższym wieku inicjacji seksualnej.

W ciągu XX wieku średni wiek inicjacji seksualnej specjalnie się nie zmienił, a dziś jest nawet trochę wyższy niż u Falskiego. W badaniach Zbigniewa Izdebskiego średni wiek inicjacji seksualnej wynosił 16-17 lat.

Ciągle mówimy o młodych chłopcach. A co z młodymi kobietami?

Dziewcząt nikt nie pytał. Miały przed sobą wybór: albo czekały do ślubu, albo schodziły na złą drogę. W miastach los samotnej matki był naprawdę trudny. Często jedyną drogą była prostytucja, od której z uwagi na uwarunkowania prawne nie było odwrotu.

Warto o tym pamiętać zanim zaczniemy narzekać na „dzisiejszą młodzież”, która zwykle zaczyna życie seksualne z miłości, ciekawości, sympatii, z osobą o równym statusie.

Na początku książki opisuje pani oburzenie, jakie w latach 80. wywołał podręcznik do edukacji seksualnej, a potem jego pozytywna recenzja w „Tygodniku Mazowsze”. Jej autorka pisała, że największe oburzenie dotyczy niewidzialnego – ludzi przeraził już sam temat i dwa obrazki z zarysem podstawowych pozycji seksualnych, więc nie zgłębiali całości. Istniałaby jakakolwiek szansa na porozumienie, gdyby środowiska walczące o edukację seksualną i stanowczo jej przeciwnie usiadły wspólnie i wysłuchały swoich argumentów?

Myślę, że tak. Takie próby zresztą podejmowano. Wbrew pozorom w wielu sprawach konserwatyści i postępowcy – w przeszłości, a także obecnie, co pokazuje Marta Zimniak-Hałajko w swojej nowej książce Ciało i wspólnota. Wokół prawicowej wyobraźni – mówią podobne rzeczy: żeby nie zaczynać za wcześnie, że nie można ulegać presji, że seks to nie jest zabawa. Wszyscy ostrzegają przed chorobami, niechcianą ciążą, pornografią internetową. Oczywiście są też różnice: zdaniem konserwatystów z seksem trzeba czekać do ślubu, zdaniem postępowców do dojrzałości. Różnie zapatrują się też na kwestie takie jakie kontrola urodzin czy homoseksualność. Zwykle jednak – szczególnie ostatnio – te środowiska w ogólne się nawzajem nie słuchają, nawet już nie kłócą, tylko okopały się na swoich pozycjach.

W przeszłości podejmowano próby dialogu?

Wbrew pozorom w wielu sprawach konserwatyści i postępowcy mówią podobne rzeczy: żeby nie zaczynać za wcześnie, że nie można ulegać presji, że seks to nie jest zabawa.

Tak. Na przykład w 1962 roku ukazał się numer „Więzi” o etyce seksualnej przygotowany przez Andrzeja Wielowieyskiego. O sprawie dyskutowali m.in. Mikołaj Kozakiewicz, ze świeckiego, antyklerykalnego wręcz i realizującego politykę władz Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa, i Wanda Półtawska, twarz konserwatywnego polskiego katolicyzmu.

Ponad dwie dekady później to Kozakiewicz był gospodarzem. Zaprosił konserwatystów i postępowców, by wspólnie stworzyli książkę Pro i contra w planowaniu rodziny, w wychowaniu seksualnym. Niestety ten dialog nie przerwał sporów politycznych wokół seksu, a przede wszystkim wokół aborcji w III RP. Ale na szczęście odbywa się on i dziś, ale z dala od kamer telewizyjnych. Pewna postępowa, feministyczna edukatorka opowiedziała mi, jak wystąpiła na katolickiej konferencji. Mówiła o przemocy seksualnej: „Jak skończyłam prezentację, to podeszły do mnie cztery kobiety uczące w gimnazjum i liceum jezuickim. Powiedziały, że to było dla nich fantastyczne, że pierwszy raz ktoś poruszył temat przemocy na tle seksualnym, że one to widzą – chłopcy przyciskają dziewczynki do ścian na przerwach, strzelają im z gumki od stanika – tylko nie potrafią na to reagować”. Na koniec ksiądz, który zaprosił edukatorkę, powiedział, że może nie jest zwolennikiem takiego typu feminizmu, ale cieszy się, że mógł posłuchać, że to „ubogaciło konferencję”.

Wróbel: Zanim staniecie się kobietami

Środowisko polskich seksuologów do lat 90. uważane było za dość postępowe, a dziś uchodzi za raczej konserwatywne. Skąd ta zmiana?

Sądzę, że środowisko seksuologiczne tak bardzo się nie zmieniło. Zmieniły się za to warunki. Pojawiały się grupy znacznie bardziej postępowe, na przykład feministki. A też postępowość seksuologów w PRL była dość ograniczona. Owszem, byli zwykle bardzo otwarci w kwestiach (hetero)seksualności, ale z dużą rezerwą podchodzili na przykład do przemiany ról płciowych. Na przykład Michalina Wisłocka pisała: „W sferze płci nie ma i nie będzie nigdy identyczności odczuwania. […] Nasze babcie twierdziły, że »mężczyzna to myśliwy, a kobieta – ptaszka, na którą poluje«. Im trudniejsza do upolowania czy złowienia, tym cenniejsza. Nie odbierajcie, dziewczęta, waszym chłopcom przyjemności polowania na cenną zdobycz. Spójrzcie na niesłychanie dumne i rozradowane miny panów, którzy na łamach gazet czy przed ekranem telewizyjnym pokazują z triumfem taaaką rybę złowioną własnoręcznie. Absolutne szczęście maluje się na ich obliczu. Sam złowił taką rybę, jaką niewielu może się pochwalić”.

Seksuolodzy byli otwarci w kwestii stosunków heteroseksualnych – jak zmieniało się ich podejście do homoseksualizmu?

Te zmiany widać doskonale w publicystyce Zbigniewa Lew-Starowicza z lat 70. i 80., która zwykle miała formę dialogu z czytelnikami. Na początku tego okresu seksuolog dostawał listy w stylu „Jestem nieszczęśliwym człowiekiem, nie mogę się uczyć, straciłem chęć do życia, wiarę w siebie i do ludzi. Jest mi bardzo źle. Powodem tego wszystkiego jest homoseksualizm… Brzydzę się sam sobą. Chcę stać się normalnym człowiekiem”. Odpowiadał na nie tak, żeby przeszło przez cenzurę (władze PRL postrzegały homoseksualizm jako coś sprzecznego z socjalizmem), czyli: „Leczenie jest możliwe i skuteczne”. Jednocześnie pisał o tym, co dzieje się na Zachodzie. Że istnieją kluby i organizacje. Przybliżał czytnikom badania pokazujące powszechność homoseksualności. Mówił, że wielu uczonych uznaje ją za normę. Podkreślał, że osoby homoseksualne cierpią, że trudno im żyć w warunkach braku akceptacji. W innych artykułach opowiada o miłości między mężczyznami w starożytnej Grecji czy o homoseksualistach-artystach.

Śmiszek: Polskie sądy się boją [sprawa Urbanika]

czytaj także

W rezultacie czytelnicy zaczęli przysyłać nieco odważniejsze listy. Jeden z nich pisał: „Każdy z nas ma prawo [do tego], co piękne według niego. Dlaczego normy społeczeństwa wyznaczają nam krąg naszych doznań? Czy nie czas, aby te bariery pękły?”. Odpowiedzi też stawały się coraz bardziej otwarte. W artykule z 1985 roku czytamy: „homoseksualizm nie jest chorobą ani dewiacją seksualną. Jest to inność psychoseksualna, nietypowa forma zachować seksualnych […]. W zdecydowanej większości przypadków homoseksualizmu leczenie nie jest potrzebne, ani możliwe”.

Lata 70., które na Zachodzie są dekadą emancypacji gejów i lesbijek, również i u nas są czasem pewnej liberalizacji. Seksuolodzy odgrywają ważną role w tym procesie. Przybliżają to, co dzieje się na Zachodzie. Wsłuchują się w głosy swoich pacjentów, informują opinię publiczną o ich życiowych tragediach. Prowadzę teraz badania dotyczące homoseksualności w latach 70. Homoseksualni mężczyźni, którzy dorastali w tym czasie, doskonale te artykuły pamiętają. Nie podobało im się postrzeganie homoseksualności jako choroby, ale doceniali, że w ogóle można się było czegoś dowiedzieć. Cieszyły ich rozważania o skłonnościach artystycznych.

Polskie Towarzystwo Seksuologiczne przedstawiło ostatnio swoje stanowisko w sprawie związków i rodzicielstwa osób homoseksualnych i biseksualnych, oficjalnie popierając równość małżeńską, wraz z prawem do wychowywania dzieci.

Pod stanowiskiem Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego w sprawie związków i rodzicielstwa osób homoseksualnych i biseksualnych podpisali się głównie przedstawiciele młodszego i średniego pokolenia seksuologów, którzy już od dłuższego czasu starają się przekonać starszych kolegów do zajęcia publicznie stanowiska w tej sprawie. Jak widać z sukcesem.

Mistrzowie seksu [rozmowa z Agnieszką Kościańską]

Podobał się pani film o Wisłockiej?

Cieszę się, że powstał film o niesłychanie ciekawej PRL-owiej seksuologii, tym bardziej, że ma ona tu twarz kobiety, która jawi się jako sprawczyni ważnych przemian obyczajowych. Zabrało jednak pokazania słabszych stron tej rewolucji. Co martwi tym bardziej, że filmowi towarzyszy wznowienie Sztuki kochania. Wisłocka owszem mówiła kobietom, że mają prawo do przyjemności seksualnej. Dawała konkretne wskazówki. I póki są to rady techniczne – super. W ostatnich miesiąca słyszeliśmy bardzo dużo o zaletach tych rad, o tym jak ważna była to książka. I tutaj pełna zgoda.

Ale?

Sprawy zaczynają się jednak komplikować, gdy Wisłocka przechodzi do porad życiowych i relacji damsko-męskich. Mówi kobietom, że rodzina, dom, miłość i seks leżą w ich rękach, że one są za nie odpowiedzialne, ale jednocześnie zaleca, by swoją władzę sprawowały nie wprost: by nigdy nie inicjowały seksu wprost, bo mężczyźni tego nie lubią, tylko sugerowały, pozwalały się zdobyć, niczym te „ptaszki”. W tej sytuacji łatwo o niezrozumienie, prowadzące niekiedy do przemocy. Skoro kobieta nie może powiedzieć, że chce seksu, to i nie może powiedzieć, że go nie chce. A jednocześnie wszystko, cała odpowiedzialność, w jej rękach.

Niektóre twierdzenia Wisłockiej dziś zostałyby uznane za charakterystyczne dla „kultury gwałtu”, czyli normalizacji przemocy seksualnej.

Wisłocka pisała wprost: „Chłopców natomiast poniesionych napięciami seksualnymi, bardzo gwałtownymi w tym wieku, zwykła lekkomyślność dziewcząt naraża na kompromitację, kary sądowe i niejednokrotne wykolejenie się z drogi prawidłowego rozwoju już w latach młodzieńczych”. Jednak kary sądowe zdarzały się rzadko, prawnicy i milicjanci często zgadzali się z postępową lekarką i winili „zwykłą lekkomyślność dziewcząt”.

Ktoś może powiedzieć, że to inne czasy, że tak wtedy myślano. Otóż nie wszyscy tak wtedy myśleli. Na przykład uchwała połączonych izb karnej i wojskowej Sądu Najwyższego z 1972 roku mówiła, że w sprawach o przestępstwo zgwałcenia lekkomyślne zachowanie młodej ofiary, wnikające przecież z jej braku doświadczenia i młodego wieku, nie powinno w żaden sposób zmniejszać winy sprawców.

„Sztuka kochania” aktualna? Może i tak, ale to nie jest dobra wiadomość

Jak to się stało, że w latach 90. aborcja, legalna w Polsce od 1956 roku, została nagle uznana za coś nagannego? Co sprawiło, że zamiast mówić o świadomym macierzyństwie i planowaniu rodziny, także przy pomocy zabiegu przerywania ciąży, zaczęto mówić o mordowaniu nienarodzonych dzieci?

Środowiska konserwatywne nigdy nie pogodziły się z legalnością aborcji. W PRL były próby zmiany ustawy, podjęcia dyskusji nad nią. Ale wtedy władze stały na stanowisku, że dostęp do aborcji to prawo kobiet. Pamiętano też tragiczne w skutkach pokątne aborcje z czasów przed 1956 rokiem – nawet 80 tys. kobiet rocznie trafiało do szpitali w ciężkimi powikłaniami. Te, które mogły wytrzymać ból i krwotoki, lekarzy się obawiały. Argumentowano, że zakaz będzie zagrażał zdrowiu kobiet. Tym bardziej, że z dostępnością środków antykoncepcyjnych bywało różnie, a nawet jak można było je dostać, kobiety wstydziły się ich używać, bo świadczyłoby to o ich gotowości na seks. A wielu uważało, że kobieta powinna się uchylać, mówić nie, by mężczyzna mógł ją upolować. Choć oczywiście Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa, potem przemianowane na Planowania Rodziny, a jeszcze później na Rozwoju Rodziny antykoncepcję popularyzowało.

Niedawno prezydent Andrzej Duda odznaczył Orderem Orła Białego seksuolożkę Wandę Półtawską – przyjaciółkę Jana Pawła II i wielką przeciwniczkę aborcji i in vitro. Co zawdzięcza jej polska seksuologia?

Seksuologia – nic. Raczej należy zapytać, jak zmieniła Kościół. W latach 70. Półtawska, ważna postać polskiego katolicyzmu, pisała sporo o aborcji, ukazywała ją właśnie jako zabijanie dziecka. A także o jej szkodliwości dla kobiet, przechwytujące nieco język drugiej strony. W latach 80. Kościół stawał się coraz silniejszy politycznie, miał coraz więcej wiernych i coraz bardziej angażował się sprawę. Wtedy też zaczął zmienić się język. Kobieta została – „matką”, płód – „dzieckiem”. Ponadto Półtawska, jako lekarka, w dużej mierze wpłynęła też na medykalizację języka Kościoła.

Diduszko: Deklaracja fanatyzmu

Dziś w publikacjach katolickich możemy często przeczytać, że antykoncepcja jest nie tylko grzeszna, ale ma też ujemny wpływ na zdrowie. Na przykład Ksawery Knotz w książce Seks, jakiego nie znacie. Dla małżonków kochających Boga, okrzykniętej „katolicką Kamasutrą”, pisał w 2009 roku: „Dzisiaj już wiemy, że w spermie znajdują się hormony stabilizujące psychikę kobiety, działające antydepresyjnie, mające wpływ na poczucie szczęścia, przypływ energii i optymizm u żony”. To nie wszystko: „Ponadto nasienie ochrania przed rakiem piersi, wpływa na piękno cery kobiety, przygotowuje organizm matki do tolerowania odrębności tkankowej poczętego dziecka”.

Półtawska wpływała na Kościół poprzez papieża?

Wiele wskazuje na to, że to pod wpływem Półtawskiej Jan Paweł II przyjął bardzo konserwatywną linię w sprawie antykoncepcji i aborcji. W latach 60. w Kościele katolickim żywo dyskutowano o przyzwoleniu na sztuczną antykoncepcję. Opowiadało się za tym wielu katolików w Europie, świeckich i duchownych. Sugerowała to powołana przez Jana XXIII specjalna komisja. Debaty na ten temat uciął jednak Paweł VI publikując w 1968 encyklikę Humanae Vitae. Wielu badaczy uważa, że wielki wpływ na jej kształt miał Karol Wojtyła i pośrednio Półtawska.

Okres PRL-u to też czas gorących dyskusji o aborcji, ale też spór wokół masturbacji, zakończony – jak pisze pani w Zobaczyć łosia – dość postępowymi i przystającymi do rzeczywistości wnioskami. A po transformacji zaczęły się debaty nad tym, czy obywatelom wolnej Polski przystoi się onanizować. Nagle cofnęliśmy się o 50 lat.

17 lipca 1993 roku w „Gazecie Wyborczej” Mariusz Szczygieł opublikował tekst Onanizm polski. Cytuje w nim Manifest onanistyczny Artura „Cezara” Krasickiego, który dowodził, że: „W czasach walki z AIDS to właśnie trzepanie kapucyna jest najbezpieczniejszą formą seksu. Poza tym masturbacja jest najzdrowszą formą ucieczki przed światem. Nie alkohol, nie marihuana – lecz właśnie machanie rączkami. Tak więc walmy. Póki młodość w nas”. Szczygieł przytacza także Zbigniewa Lew-Starowicza: „uświadomienie społeczne poszło tak daleko, że zaczyna zanikać w ludziach kompleks onanistyczny; zmniejszyła się więc liczba konfliktów wewnętrznych, stanów psychotycznych i nerwic z tego powodu”. Zbiera też historie zwykłych onanistów: „Najlepsza wojskowa metoda – to onanizm na warcie. Jest spokój, żołnierz stoi w pałatce – pelerynie, która, spinana po bokach, ma otwory na włożenie rąk. Wsadza się rękę, gdyby coś, nikt nie zauważy”.

W mediach wybuchała burza. „Dlaczego w ludzkich mózgach ma się zarejestrować żołnierz polski onanizujący się na warcie?” – pytali czytelnicy.

Półtawska forsowała zaś stanowisko, że onanizm ma negatywny wpływ na zdrowie.

Tak. Ponadto Półtawska otwarcie łączyła seks ze sprawą narodową: „Naród polski, od wieków katolicki, ma prawo wymagać, aby normy etyczne uznawane przez tę większość – a zresztą nie tylko przez nią, istnieją jeszcze przecież w Polsce wyznawcy np. judaizmu – były przez mass media szanowane, zgodnie z podstawowym prawem każdego człowieka do szacunku”. I dalej: „Katolicy w Polsce mają pełne prawo żądać respektowania ich uczuć religijnych i mają prawo wymagać, aby środki przekazu nie demoralizowały ich dzieci”. I w końcu zwraca się do Adama Michnika: „Komu i czemu więc służy, Panie Naczelny Redaktorze, Pańska gazeta?”. Cała ta dyskusja pokazała nie tylko nowy wyraźny głos w sprawie masturbacji (że jest niezdrowa), ale też ustawiła seks jako sprawę narodową.

Często słyszymy, że lewica więcej uwagi poświęca kwestiom obyczajowym, przede wszystkim seksualności i cielesności, niż nierównościom ekonomicznym i podziałom klasowym. To uzasadniony zarzut, czy raczej jedno z drugim się zazębia?

Już na początku XX wieku działacze na rzeczy reformy obyczajów podkreślali, że nie ma równość społecznej bez równości seksualnej i płciowej. Nierówności ekonomiczne często idą w parze z płciowymi czy seksualnymi. Jak pisał jeden z nich, Walenty Miklaszewski: „Dopóki wychowanie dziewczęcia będzie zmierzało do wyrobienia w nim bierności, do zabicia wrodzonych popędów myślenia i działania, dopóki to dziewczę nie stanie się samodzielnym człowiekiem i nie uzyska równych praw z młodzieńcem, dopóty i stosunek wzajemny płci nie będzie miał podstaw moralnych i rozstrzygać o nim musi cielesna i prawodawcza przewaga mężczyzny nad kobietą”. A to – jego zdaniem – prowadzi do trudnej sytuacji kobiet, a także do zwyrodnienia i „dziczenia” mężczyzn.

Dopóki nie będzie równości między mężczyznami a kobietami, między osobami hetero- i homoseksualnymi, między tymi, co dobrze czują się w swoim ciele, a tym, którzy chcieliby mieć ciało drugiej płci, dopóty te słabsze, czyli kobiety, oraz osoby LGBTQ będą narażone na dyskryminację, ograniczenia, biedę, uzależnione ekonomicznie od silniejszych i uprzywilejowanych. Nie ma pełnej emancypacji bez równości płciowej i seksualnej.

Kot: Boimy się rozmawiać o seksie

***
zobaczyc-losiaDr hab. Agnieszka Kościańska pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego; obecnie stypendystka Royal Society of Edinburgh w Edinburgh College of Art na University of Edinburgh i senior researcher w grancie Cruising the 1970s: Unearthing Pre-HIV/AIDS Queer Sexual Cultures. Autorka książek Płeć, przyjemność i przemoc (Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, 2014) oraz Potęga ciszy (WUW, 2009). Redaktorka zbiorów i numerów monograficznych czasopism dotyczących problematyki płci i seksualności, m.in. Gender. Perspektywa antropologiczna (WUW, 2007, wspólnie z Renatą Hryciuk) i Antropologia seksualności (WUW, 2012). Nakładem Wydawnictwa Czarne ukazuje się właśnie jej nowa książka pt. Zobaczyć łosia. Historia polskiej edukacji seksualnej od pierwszej lekcji do internetu. Wkrótce na naszej stronie fragment książki.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Patrycja Wieczorkiewicz
Patrycja Wieczorkiewicz
redaktorka prowadząca KrytykaPolityczna.pl
Dziennikarka, feministka, redaktorka prowadząca w KrytykaPolityczna.pl. Absolwentka dziennikarstwa na Collegium Civitas i Polskiej Szkoły Reportażu. Współautorka książek „Gwałt polski” (z Mają Staśko) oraz „Przegryw. Mężczyźni w pułapce gniewu i samotności” (z Aleksandrą Herzyk).
Zamknij