Matki pracują daleko od domu, dziećmi opiekują się ojcowie, kobieta prowadzi autobus, mężczyzna jest pielęgniarką. Literatura powinna otwierać przed nami świat, a nie go zawężać, powinna pokazywać możliwości.
Olga Wróbel: W niemal każdym materiale, jaki przeglądałam, przygotowując się do wywiadu, jest pani nazywana „nową Astrid Lindgren”. Czy to jest jeszcze komplement czy już raczej męczący schemat?
Maria Parr: Oczywiście komplement, który nadal mnie nieco zawstydza. Nie czuję, że osiągnęłam już ten pułap. Astrid Lindgren była i zawsze będzie moją ulubioną pisarką, nic się w tej sprawie nie zmieniło od czasów, kiedy byłam dziewczynką. To w dużej mierze dzięki jej książkom jestem teraz pisarką.
Czy w Szwecji i Norwegii rozmawia się o twórczości Lindgren – czy jest to tylko ukochana klasyczka?
Jest nadal bardzo popularna, choć oczywiście nie wszystkie jej książki cieszą się jednakowym powodzeniem. I chociaż należy do kanonu, jest nadal żywo odbierana. Aktywna lektura jest bardzo ważna, trudno promować coś tylko dlatego, że dawno temu wzbudzało pozytywne emocje.
Akcja pani książek, przynajmniej tych opublikowanych w Polsce, rozgrywa się zawsze w małych wioskach. Czy to płynie z osobistego doświadczenia?
Tak. Oczywiście większość fabuły jest wymyślona, nie wzoruję się na konkretnych postaciach, moi przyjaciele nie odnajdą się w książkach. Ale otoczenie, sposób, w jaki ludzie odnoszą się do siebie, wszystko jest mocno osadzone we wspomnieniach z dzieciństwa spędzonego w takim właśnie miejscu. Zresztą po latach wróciłam do wioski, w której się wychowałam, i teraz tam jest mój dom.
Czy trudno było się odnaleźć z powrotem w tym świecie?
Nie, było wspaniale. Jestem bardzo związana z ludźmi, którzy tam mieszkają. Nie było mnie trzydzieści lat, trochę przez ten czas podróżowałam, nauczyłam się kochać też miasto. Przez ten czas wiele się w wiosce zmieniło, ale to nadal wspaniałe miejsce.
Mówi pani o zmianach, ale książki pani autorstwa wydają się rozgrywać poza czasem. Pojawiają się małe wzmianki o nowoczesnych urządzeniach typu telefon komórkowy, ale gdyby je pominąć, akcja mogłaby równie dobrze toczyć się w czasach dzieci z Bullerbyn.
Tak, ale nie jest to kwestia ideologiczna – omijanie współczesności albo wysyłanie komunikatu „technologia to zło”. Unikam opisywania urządzeń czy sposobów komunikacji, ponieważ te fragmenty książek starzeją się najszybciej. Za kilka lat nikt nie będzie ich rozumiał. Skype? Co to jest Skype? Poza tym moje własne dzieci są na razie bardzo małe i słabo się orientuję w panujących wśród młodzieży modach. Dzięki temu istnieje szansa, że w przyszłości te książki nadal da się czytać.
czytaj także
Mierzy się pani z trudnymi tematami: samotność, dzieci porzucone przez rodziców czy nierozumiane przez rówieśników, odrzucenie.
Dzieci wcale nie różnią się od dorosłych. Łatwo tłumaczyć sobie, że ich problemy są małe, niepoważne, ale dzieci są nimi równie przytłoczone jak my naszymi sprawami. W książce o Tonji najważniejsze zdanie brzmi: „To nigdy nie jest wina dziecka”. Takie stwierdzenie wydaje się oczywiste, ale dzieci muszą to wyraźnie usłyszeć, szczególnie kiedy w rodzinie coś się psuje, kiedy między rodzicami przestaje się układać. Jest bardzo ważne, żeby wyraźnie wygłosić ten komunikat, nie zakładać, że dziecko samo wie czy się domyśla. Mam wrażenie, że wiele dzieci nadal dorasta w przekonaniu, że zrobiły coś źle, że mogłyby zmienić bieg spraw, na które tak naprawdę nie miały najmniejszego wpływu.
Dzięki pani książce to zdanie słyszą i dzieci, i dorośli, którzy czytają swoim pociechom.
Było dla mnie ważne pokazanie, że nawet jeżeli nie dorastasz w idealnej rodzinie, możesz mieć całkiem szczęśliwe dzieciństwo, a rodzice mogą odgrywać ważną rolę nie tylko wobec swoich, ale także wobec innych dzieci, mogą liczyć się w ich życiu. To czuje się wyjątkowo wyraźnie w małych miejscowościach – dom sąsiadów bywa twoim domem.
W Tonji z Glimmerdalen mamy szczególnie mocno zaakcentowaną kwestię nieobecnych rodziców. Gunnvald nie ma kontaktu z córką, ale znikają także matki. Pokazuje pani jednak, że ten brak nie musi być toksyczny i krzywdzący – matka Tonji, pracująca jako oceanografka, potrafi mądrze uczestniczyć w życiu córki. Czy przy konstruowaniu tych postaci przyświecały pani feministyczne ideały?
Nie wiem, czy matki odgrywają tu aż tak ważną rolę, ale znaczący jest fakt, że główna bohaterka to dziewczynka. Kiedy zaczęłam pisać tę książkę, Tonja była chłopcem. W tym samym czasie jednak zbierałam materiały do pracy magisterskiej i natrafiłam na badanie Niny Med dotyczące literatury dziecięcej. Autorka przestudiowała sto książek wydanych po drugiej wojnie światowej, poszukując dziewczynek w rolach głównych, dziewczynek obdarzonych sprawczością. Znalazła bodajże pięć. Byłam w szoku i zrobiło mi się wstyd – proszę bardzo, piszę książkę i bohaterem jest oczywiście chłopiec. Strasznie łatwo wpaść w tę pułapkę, chłopiec w roli głównej wydaje się neutralnym wyborem. Potem pomyślałam o Ronji, córce zbójnika, jak ważna była dla mnie – a dokładniej, jak ważny był fakt, że jest dziewczynką, i to taką dziewczynką! Postanowiłam, że zmieniam wszystko. Matki pracują daleko od domu, dziećmi opiekują się mężczyźni, kobieta prowadzi autobus, mężczyzna jest pielęgniarką. Literatura powinna otwierać przed nami świat, a nie go zawężać, powinna pokazywać możliwości.
Na przykład: możesz spędzać pół roku poza domem i wcale nie musisz rezygnować z rodziny.
Nie wszystko z mojej strony jest świadome. Jeżeli chodzi o matkę Tonji, to po prostu musiałam się jej pozbyć. Jeżeli rodzice kręcą się ciągle wokół dziecka, to trudno stworzyć z tego dobrą opowieść. Spójrzmy na najpopularniejsze książki dziecięce: rodzice zazwyczaj są…
Martwi.
Dokładnie. Ale nie chciałam zabijać matki Tonji, w literaturze dziecięcej jest zdecydowanie więcej nieżywych matek niż w naszym doświadczeniu. Dlatego wysłałam ją daleko, żeby Tonja mogła tęsknić, ale też cieszyć się wolnością.
Różowy jest w porządku. Ale oprócz niego są też inne kolory [rozmowa]
czytaj także
W Polsce mamy obecnie modę na książki pokazujące dziewczynkom atrakcyjne wzorce, wzmacniające wiarę w siebie, promującą odwagę i zadziorność. A co z chłopcami? Czy nie ma pani wrażenia, że wylewamy dziecko z kąpielą, zostawiając dla nich tradycyjne role chłopięce?
Często się nad tym zastanawiam, czy literatura nie wyklucza w jakiś sposób chłopców. Kiedy byłam dziewczynką, czytałam masę książek „chłopackich” i to nigdy nie było problemem. Ale chłopiec czytający literaturę „dla dziewczyn” nie czułby się tak swobodnie. Dlatego tak bardzo skupiam się na tym, żeby tworzyć literaturę dziecięcą, a nie skierowaną konkretnie do którejś z płci. Może potem, kiedy dzieci dorastają, podział na chłopców i dziewczyny nabiera znaczenia, ale dzieci powinny być przede wszystkim dziećmi, a dopiero potem chłopcami czy dziewczynkami.
czytaj także
W serii o Lenie i Kręciołku mamy odważną, bezczelną dziewczynkę i chłopca, który jest wrażliwy i opiekuńczy.
To moja pierwsza książka, napisałam ją, kiedy byłam bardzo młoda. Lenę i Kręciołka wymyśliłam dla mojej siostry i braci, opowiadałam o nich różne historyjki, kiedy wszyscy byliśmy mali. Te postaci nie są świadomymi kreacjami, po prostu tak się rozwinęły przez lata. Ale dzieci często pytają mnie: jesteś bardziej jak Lena czy jak Tonja? Nie, jestem jak Kręciołek. On jest mną. W tym przypadku kwestie genderowe nie są więc aż tak ważne. W książce o Tonji przykładałam do nich szczególną wagę, tutaj nie.
W Polsce cały czas powtarza się chłopcom, że nie powinni płakać, że powinni być twardzi. Stąd moje pytanie o nowe wzorce w literaturze.
W Norwegii już nie usłyszy się takich stwierdzeń, one należą raczej do czasów mojego dziadka.
Pisze pani także – co mnie zaskoczyło – o polowaniu i zabijaniu zwierząt. Czy jedzenie mięsa i świadomość, skąd ono pochodzi, jest ważną częścią kulturowego doświadczenia?
Mam wielu przyjaciół wegetarian, naprawdę szanuję decyzję o niejedzeniu mięsa. W najnowszej książce do wioski przyjeżdża dziewczynka z Holandii, a wraz z nią trafia tu powiew innego świata. Kręciołek nagle odkrywa, że nie wszyscy myślą i żyją tak jak on; musi to przepracować, nauczyć się, że inne postawy też są w porządku.
Ale w Tonji z Glimmerdal polowanie na jelenie pokazane jest bardzo wyraźnie.
To był naturalny element mojego świata. Wychowałam się w pobliżu lasu. Moja najlepsza przyjaciółka jest rolniczką, hoduje owce. Bardzo o nie dba, nadaje im imiona, ale zjada je w formie świątecznego obiadu. Moje dzieci były ostatnio na przedszkolnej wycieczce, obserwowały żaby, brały je do rąk, ale potem musiały oczywiście delikatnie odłożyć zwierzęta na trawę. Nauczyciele opowiadali im, że wszystkie żywe stworzenia należy szanować, co wieczorem usłyszałam w następująco przetworzonej formie: „Mamo, jeżeli zabijasz jakieś zwierzę, to musisz je zjeść”.
Czy trudno było pozwolić postaciom dorosnąć? W Bramkarce i morzu Lena i Kociołek mają po dwanaście lat, zbliżają się do okresu dojrzewania.
Byłam absolutnie pewna, że nie napiszę tej książki. Gofrowe serce zostało przerobione na serial telewizyjny i dzieci grające główne role prosiły, żebym pisała dalej, bo uwielbiają swoje postaci i chętnie by jeszcze trochę je poodgrywały. Powiedziałam jednak „nie”. A potem napisałam jeden rozdział, specjalnie dla nich, i poczułam się jak w domu. Poddałam się i po prostu zaczęłam pisać dalej, tym bardziej, że inny projekt, nad którym pracowałam, nie szedł po mojej myśli. Dwanaście lat to bardzo ciekawy moment, życie zaczyna się zmieniać i dociera do ciebie, że nie będzie już tak jak dawniej. Ale to jest zdecydowanie koniec historii z Zatoki Matyldy, ciągu dalszego nie będzie.
W Polsce panuje obiegowa opinia, że norweskie służby opiekuńcze z dużą łatwością mogą odebrać dziecko rodzicom. Pomyślałam o tym w kontekście pani bohaterek, które mają połamane ręce, wstrząs mózgu, przecinają na sankach szosę czy podtapiają się w zatoczkach. Czy w prawdziwym świecie Tonja nie trafiłaby do rodziny zastępczej?
Nie, oczywiście, że nie. Służby są dobrze wyszkolone, potrafią poznać, kiedy dziecku naprawdę dzieje się krzywda. Jeżeli dziecko doświadcza przemocy, należy działać. Zawsze. Natomiast w Norwegii, przynajmniej na prowincji, ludzie zachęcają dzieci do aktywności i przyklaskują ich niezależnym działaniom. Można nawet usłyszeć opinie, że te wszystkie kaski, ochraniacze to nowomodna przesada. Złamana ręka? Zdarza się. Pewnego roku miałam złamałam rękę trzykrotnie, moje dzieci też już odwiedziły szpital.
Pozwala im pani na szalone zabawy na dworze?
Tak. Uwielbiają wspinać się na drzewa, tak jak ja uwielbiam biegać, wspinać się, jeździć na nartach. Jeżeli pozwolę im próbować różnych rzeczy, szybciej się z nimi oswoją i nauczą się, jak nie robić sobie krzywdy. Wydaje mi się, że próbowałam opisać to w Tonji z Glimmerdal – fizyczne doznanie radości płynącej z przebywania na dworze. Oczywiście, Tonja to wymyślona bohaterka, inspirowana Ronją, córką zbójnika, która jest królową na swojej ziemi. Nie pozwoliłabym dzieciom na aż tak wiele.
czytaj także
W najnowszej książce Lena mówi, że dorośli oceniają ją tylko po tym, czego nie umie robić. Czy myśli pani, że tradycyjna edukacja nie służy dzieciom w dzisiejszych czasach?
Służy, ale nie wszystkim. Może na początku książki problemy Leny wydają się nam zabawne, ale starałam się prowadzić narrację tak, żeby potem śmiech uwiązł nam w gardle. Ważne jest to, żebyśmy za szkolnymi osiągnięciami widzieli realne dziecko, takie, jakie ono jest. Lena jest wspaniała i świetnie radzi sobie z wieloma rzeczami, na które inni nie zwracają uwagi. To nie jest sprawiedliwe. Dzieci powinny umieć czytać i pisać, ale to, jak sobie radzą w szkole, nie mówi nic o tym, jakimi są ludźmi.