Czy warto jeszcze raz opowiadać historię, którą znamy na pamięć? Uwaga, tekst zdradza istotne elementy fabuły serialu!
„Dworek pani Małgorzaty Linde stał w tym właśnie miejscu, gdzie wielki gościniec, prowadzący do Avonlea, opadał w dolinę otoczoną olchami i porosłą paprociami, poprzez którą przerzynał się strumyk mający swe źródło het, daleko w lasach otaczających dwór starego Cuthberta”. Zdanie otwierające Anię z Zielonego Wzgórza (w tłumaczeniu Rozalii Bernsteinowej) jest wyryte w moim sercu. Od kilkunastu lat nie miałam tej książki w rękach, ale we wczesnej młodości czytałam ją nieustannie, razem z tasiemcowymi kontynuacjami. Trudno powiedzieć, dlaczego tak uwielbiałam opowieść o rudowłosej sierocie, która wyrasta na niezależną pannę nauczycielkę, a potem na matkę licznym dzieciom.
Teraz pojawił się pretekst, żeby zmierzyć się ze wspomnieniem, i to na dwóch frontach. Netflix wyprodukował osiem odcinków serialu Ania, nie Anna w reżyserii Moiry Walley-Beckett (fanatycy i fanatyczki przekładu Bernsteinowej od razu zauważą niezręczność tłumaczenia tytułu). Po premierze pojawiły się głosy, że to jest prawdziwa Ania, oskrobana z lukru sentymentalnej powieści Lucy Maud Montgomery. Żeby to sprawdzić, postanowiłam obejrzeć serial i odświeżyć książkę. I muszę powiedzieć, że trudno o dwa bardziej odmienne w stylu i wymowie dzieła, dzielące ze sobą bohaterkę i nazwy miejscowości. I raczej niewiele więcej.
Już otwierająca scena sugeruje, że Ania, nie Anna ze statycznym, spokojnym pierwowzorem będzie miała niewiele wspólnego. Oto starszy mężczyzna galopuje na koniu do wtóru dramatycznej muzyki. Hm, czegoś takiego w książce nie było. Kim jest i dokąd pędzi? Dość szybko okazuje się, że to Mateusz. Ale szaleńcza eskapada na końskim grzbiecie do tej postaci nijak nie pasuje – przecież Mateusz to milczący starzec, który zresztą ma problemy z sercem i chyba niezbyt może tak szaleć (w chwili rozpoczęcia akcji książki Mateusz ma zaledwie 60 lat, ale ten bohater zawsze wydawał się o wiele starszy).
Jednak szybko okazuje się, że w serialu Moiry Walley-Beckett postaci mają znacznie bujniejsze temperamenty niż ich pierwowzory, i im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej. Przy okazji możemy od razu zaakceptować fakt, że wydarzenia toczą się nieco innym trybem niż książkowe, czego nie zauważyła osoba odpowiedzialna za polskie opisy w serwisie Netflix. „Młoda sierotka oczarowuje wszystkich napotkanych mieszkańców Avonlea, począwszy od podstarzałego rodzeństwa, które decyduje się przyjąć ją pod swój dach”. Oczarowuje? Wręcz przeciwnie.
Szybko okazuje się, że w serialu postaci mają znacznie bujniejsze temperamenty niż ich pierwowzory, i im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej.
Serialowa Ania nie jest sympatyczną, wiotką dziewczynką, która fascynuje surowych wyspiarzy rozmarzonym spojrzeniem i kwiatami w rondzie kapelusza. Jest odrobinę starsza od pierwowzoru i wyraźnie widać po niej ciężkie dzieciństwo. Jej słynna gadatliwość zamienia się w nerwicową paplaninę – Ania mówi nie dlatego, żeby dzielić się uczuciami, ale dlatego, że chce zagłuszyć niepokój, przekonać rozmówcę do swoich racji, do swojej wartości, zagadać problemy. Kiedy Ania szczypie się w rękę, żeby przekonać się, czy rzeczywistość nie jest snem, szczypie z całej siły – Maryla z przerażeniem patrzy na pokryte czarnymi sińcami przedramiona dziewczynki. Kiedy płacze, wpada raczej w histerię niż w otchłań rozpaczy, całe jej zachowanie cechuje gwałtowność, nadpobudliwość, przerysowanie.
Ania serialowa ma jeszcze jedną istotną cechę, która odróżnia ją od Ani oswojonej, książkowej. Dość łatwo przychodzą jej kłamstwa i konfabulacje. O ile w słynnej scenie z „broszką ametystową” biedna Ania kłamała, zmuszona do tego przez okoliczności (i chęć pójścia na piknik), o tyle w serialu Ania zmyśla o wiele swobodniej, ze swadą i nawet dumą z umiejętności snucia przekonywujących historii, a scenarzystka daje jej do tego liczne okazje – mleczarzowi odwiedzającemu sierociniec Ania opowiada o swojej wyprawie do rodziny, właścicielowi lombardu zdradza niesamowite pochodzenie sprzedawanych przedmiotów codziennego użytku. Jest wygadana, niemalże bezczelna.
Do tej postaci trudno czuć instynktowną sympatię. I mieszkańcy Avonlea zdecydowanie jej nie czują, nawet nie zamierzają udawać, że jest inaczej. Przypomina to trochę sytuację z książki Mokradełko Katarzyny Surmiak-Domańskiej, w której nikt nie przepada za głośną, ekspansywną kobietą, jako dziecko molestowaną przez ojca, za to wszyscy lubią jej prześladowcę. On jest miły, ona zwichrowana, podejrzana z automatu. Dlaczego taka jest? Nieważne, ale niech trzyma się na dystans i nie próbuje opowiadać o tym, co ją spotkało.
czytaj także
Ania, nie Anna to scena wydarzeń mocno udramatyzowanych. Owszem, w książce społeczność Avonlea jest zdziwiona decyzją rodzeństwa o przygarnięciu dziewczynki z sierocińca. Pani Małgorzata wygłasza słynne uwagi o strychninie w studni i podpalonych domach, ale jest to niechęć, która zostaje szybko przełamana – widok wychudzonego dziecka w brzydkiej sukience w zasadzie wystarcza, by w sercach sąsiadów Maryli obudzić chrześcijańskie współczucie i wyrozumiałość. Trzeba pamiętać, że jest to wspólnota mocno religijna – wszyscy uczęszczają do kościoła, dzieci zasiadają w ławach szkółki niedzielnej, pastor regularnie odwiedza wiernych, a oni słuchają jego sugestii – Maryla rezygnuje ze sporządzania wina porzeczkowego na skutek wyraźnej dezaprobaty duchownego.
W serialu widzimy raczej tępogłowych ksenofobów niż otwartych na inność członków silnej społeczności. Gdzie są więzy sąsiedzkie i wspólnotowe? Nie mam pojęcia. Serialowi mieszkańcy Avonlea ledwo się znają, gospodarująca na Zielonym Wzgórzu od zawsze Maryla poznaje niektóre sąsiadki dopiero na skutek przygarnięcia Ani – obowiązki opiekuńcze otwierają przed nią nowe kręgi. Matka Diany, która w książce była osobą surową i zasadniczą (ale zrównoważoną niejako przez ciepłego męża) zamienia się tutaj w lodowato wyniosłą snobkę, która ogranicza kontakty córki z Anią jeszcze przed pamiętnym podwieczorkiem z sokiem malinowym w roli głównej. Kiedy Maryla i Mateusz pojawiają się z wychowanką na pikniku, mieszkańcy zamierają w lodowatej pogardzie, a potem syczą, szepczą, insynuują.
W serialu widzimy raczej tępogłowych ksenofobów niż otwartych na inność członków silnej społeczności.
Sama Diana też znacząco różni się od pulchnej, dobrodusznej piękności, którą jest w książce. Koleguje się z Anią, ale jest też zgorszona, czasem zszokowana, czasem zawstydzona innością nowej znajomej i zręcznie lawiruje pomiędzy dziwadłem z sierocińca a dotychczasowymi koleżankami. Przyjaźni od serca nie widać, na pewno nie po stronie Diany. Inne dziewczynki ze szkoły nie czują się zobowiązane do nawet naskórkowej uprzejmości. Szydzą z Ani bez umiaru – z jej włosów, strojów, sieroctwa, braków w edukacji, co wywołuje w dziewczynce wspomnienia o dręczeniu w sierocińcu.
Wspomnienia często wracają do Ani w retrospekcyjnych falach – jej zamyślenia nie zawsze dotyczą piękna świata. Pijany mężczyzna katujący żonę, której Ania pomagała w domu, często przy tym obrywając, rozwrzeszczane dzieci, szczegóły współżycia między dorosłymi, które dziewczynka nieopatrznie zdradza rozchichotanym, a potem zbulwersowanym koleżankom ze szkoły. „Jestem wściekły, że niewinna istota musiała na to wszystko patrzeć” – mówi Mateusz. Mieszkańcy Avonlea podzielają jego wściekłość – ale jest ona skierowana przeciwko Ani, brzydkiej, nieokrzesanej przybłędzie, która demoralizuje ich dzieci.
Bardzo długo do wychowanki podejrzliwie odnosi się Maryla – Ania serialowa nie zostaje przyjęta pod dach Cuthbertów bezwarunkowo. Opiekunka funduje jej okres próbny, regularnie strasząc odesłaniem znerwicowanej dziewczynki do sierocińca (które w końcu następuje – i dlatego właśnie w otwarciu Mateusz pędzi konno za pociągiem uwożącym Anię posądzoną niesłusznie o kradzież).
„Veto! Tak w książce nie było!” – syczy moja zbolała dusza. Nie było też pierwszej miesiączki Ani, zmarłego brata Maryli i Mateusza, ich młodzieńczych romansów, sieroctwa Gilberta, pożaru domu Ruby czy sugerowanego lesbijstwa ciotki Józefiny. Nie było pastora pouczającego, że dziewczynki powinny myśleć o małżeństwie, a niekoniecznie o nauce. Nie było obłudnego koła matek-emancypantek, przechwalających się statusem materialnym swoich córek. Nauczyciel w avonleańskiej szkole nie był wzorem zaangażowanego pedagoga, ale nie był też tępym tyranem. Cuthbertowie nie adoptowali Ani, której nikt nie pozwoliłby na ćwiczenie w rodzinnej Biblii podpisu „Anna Kordelia Shirley-Cuthbert”.
Tylko co z tego? Mieliśmy już wierną adaptację powieści Montgomery – ukochaną przez wszystkich wersję z 1985 roku w reżyserii Kevina Sullivana. Oczywiście, wspaniale byłoby zobaczyć Anię „zrobioną” na nowoczesny serial, ale z bezpiecznymi, starymi treściami. Tylko po co? Czy warto jeszcze raz opowiadać historię, którą znamy na pamięć? I tak, i nie.
Doceniam zamysł reżyserki. Uczłowieczyć bohaterów, podskubać trochę idealną społeczność Avonlea. Widziałam opinie według których stosunek mieszkańców do Ani odzwierciedla nasz strach przed innymi, szczególnie uchodźcami, widziałam zachwyty nad dodaniem treści pozostawionych przez Montgomery feministycznego poloru. Zastanawiam się tylko, czy przypadkiem nie wylewamy dziecka z kąpielą, zamieniając bohaterów powieści w istoty pełne traum, lęków i uprzedzeń.
Doceniam zamysł reżyserki. Uczłowieczyć bohaterów, podskubać trochę idealną społeczność Avonlea.
Nie chcąc polegać na idealizującej dziecięce lektury pamięci, wróciłam do książki, poświęcając tym razem mniej uwagi perypetiom z włosami i marzeniom o bufiastych rękawach, a patrząc raczej na stosunki panujące w społeczności kanadyjskiego miasteczka. Oryginalna Ania z Zielonego Wzgórza jest opowieścią o dziewczynce z sierocińca, która dostaje szansę na rozwój w przyjaznej, akceptującej wspólnocie, związanej więzami sąsiedztwa, nierzadko pokrewieństwa, mocno zaangażowanej religijnie. Książkowa Ania bywa dziwaczna, egzaltowana, nie zawsze potrafi zapanować nad emocjami, ale czuje się na Zielonym Wzgórzu – i w Avonlea – bezpieczna. Nie ma mowy o odsyłaniu do sierocińca, którym serialowa Ania przejmuje się od pierwszego do ostatniego odcinka. Maryla podejmuje decyzję szybko i jest ona ostateczna, ani zachowanie Ani wobec pani Linde, ani zaginięcie broszki z ametystami nie wpływają na jej zamysł wychowania dziewczynki na wartościową członkinię wspólnoty – najwyżej czynią to zadanie cięższym.
Siła książkowego Avonlea polega zresztą na tym, że mieszkańcy uzupełniają się w ramach społeczności. Tam, gdzie surowej Maryli brakuje wyobraźni, wkraczają Mateusz i Małgorzata Linde, szyjąca na zamówienie starszego pana wymarzoną suknię z modnymi rękawami. Tam, gdzie Maryla nie wystarcza jako wzorzec, pojawia się żona pastora, kobieca i elegancka, oraz panna Stacy, wykształcona nauczycielka motywująca swoich wychowanków do intelektualnego współzawodnictwa i zdobywania stypendiów. Ostrożnych Cuthbertów, którzy najchętniej trzymaliby Anię pod kloszem, równoważy wielkomiejska ciotka Józefina, zapraszająca dziewczynkę na przedstawienia i koncerty.
czytaj także
Śledząc krytykę (słuszną!) nieobecności pełnokrwistych postaci kobiecych w kanonie lektur szkolnych, spotkałam się z opinią, że Ania Shirley zaczyna jako bohaterka z ikrą, a kończy poskromiona, rezygnując ze studiów i decydując się na posadę nauczycielki w lokalnej szkółce. W kontekście powyższych przemyśleń nie jestem pewna, czy jest to takie proste. Ania nie decyduje się na pozostanie na Zielonym Wzgórzu dlatego, że tak wypada i że zrozumiała wreszcie, że miejsce kobiety jest przy rodzinie, a nie na uczelni. Ania, nie rezygnując z aspiracji (ma staranny plan samokształcenia i w końcu przecież trafia na uniwersytet), spłaca dług wobec społeczności, która ją przygarnęła – wobec pozbawionej wsparcia brata Maryli, borykającej się z chorobą i problemami finansowymi, wobec mieszkańców Avonlea, których dzieci zamierza uczyć i mądrze wychowywać. Nie jest to postawa szczególnie emancypacyjna, ale ma głębszy sens niż proste zapędzenie utalentowanej dziewczyny do zajęć opiekuńczych.
Sama Montgomery była emancypantką umiarkowaną – uważała, że kobiety powinny mieć przede wszystkim prawo głosu – w znaczeniu politycznym i metaforycznym – a także prawo do realizowania swoich dążeń. Jeżeli te dążenia to rodzina i produkcja przetworów – bardzo dobrze, tak skonstruowane są kobiety. Jeżeli nieliczne wyjątki chcą robić karierę w interesach, też nie należy im przeszkadzać. Najważniejszy jest własny głos i zdolność do wyrażani opinii – to najbardziej podziwia w Ani Maryla. Ona nie ma śmiałości, żeby swoje myśli zwerbalizować, dziewczynka nieskrępowanie wygłasza odważne poglądy o pastorze czy pani Linde.
Wprawdzie w późniejszych tomach Ania zamienia się w konwencjonalną matronę, ale wynika to chyba bardziej ze znużenia Montgomery cyklem niż ze starannie przemyślanej budowy postaci, która miałaby wyrażać jedyną słuszną drogę dla kobiety („Ta wstrętna Ania” – pisze o swojej bohaterce autorka, dodając, że sześć książek o jednej dziewczynie to zdecydowanie za dużo – cyt. za Maud z Wyspy Księcia Edwarda Mollie Gillen).
Oglądając przygody netflixowej Ani mam wrażenie, że brakuje im właśnie spójnej koncepcji – już po dwóch odcinkach wiem, że dziewczynka jest straumatyzowana, a mieszkańcy z pasją ją poniżają, zamieniając Avonlea w krzyżówkę Dogville z miasteczkiem z Białej wstążki Hanekego, okraszone szczyptą Olivera Twista.
Tylko dokąd to prowadzi? Donikąd. Serial szybko zaczyna pożerać własny ogon, serwując widzowi coraz mocniejsze dramaty, których próżno szukać w książce. Mateusz, bezużyteczny po zawale, próbuje popełnić samobójstwo. Osierocony Gilbert wyrusza w świat. Maryla wynajmuje pokój na Zielonym Wzgórzu dwóm złodziejom – ostatnia scena sezonu sugeruje, że Ania nie oprze się uwodzicielskiemu urokowi jednego z nich, a w kolejnych odcinkach czekają na nas nowe, pikantne dramaty.
Jest to oczywiście – na pewnym poziomie – gra z oryginałem, gra z postacią, ale mam wrażenie, że zupełnie niepotrzebna. Czy naprawdę nie jesteśmy już w stanie uwierzyć w więzi społeczne, w uzdrawiającą moc akceptacji inności, w cierpliwe uczenie się na błędach i powolne dochodzenie do życiowych prawd, zarówno w przypadku Ani, jak i tych, którzy się nią opiekują? Ania, nie Anna umieszcza współczesne problemy w dobrze znanej historii i scenerii, tylko trudno powiedzieć, co z tego wynika – szczególnie dla nas, jako widzów.