Co to znaczy dorastać w Ameryce, będąc czarnym mężczyzną? Uzodinma Iweala i Colson Whitehead stworzyli bardzo różne opowieści i umieścili je w odmiennych kontekstach. A jednak mimo różnic przeważających nad podobieństwami obie te powieści czytać można jako kolejne próby zmierzenia się z tym samym dylematem: czy czarny mężczyzna może wyzwolić się spod dyscyplinującego wzroku innych?
Uzodinma Iweala, Ani złego słowa, przeł. Piotr Tarczyński, Wydawnictwo Poznańskie 2019
Nowa powieść Uzodinmy Iweali może zaskoczyć tych czytelników i widzów, którzy pamiętają sukces, jakim były zarówno książka, jak i film na jej podstawie pod tym samym tytułem – Beasts of No Nation (książka ukazała się w Polsce pod tytułem Bestie znikąd). Uwagę zwraca nie tylko odmienna tematyka. Ani złego słowa sprawia wrażenie o wiele mniej dojrzałej, o wiele bardziej młodzieńczej – nienasyconej i jeszcze w pewnym sensie „niegotowej” prozy. Ma to wprawdzie swoje zalety, trzeba jednak przyznać uczciwie – nie jest to literatura oszałamiająca ani perfekcyjna. Nie brak jej mielizn, przesadnego nagromadzenia „ciekawych chwytów” i scen chyba zbyt świadomie pisanych jako filmowe, by sprawdziły się w prozie, a nie w scenariuszu.
Nie brak też zaskakująco oczywistych klisz, które autor wykorzystuje do stworzenia podrzędnej wobec głównej narracji opowieści o młodej, białej kobiecie z bogatej i wpływowej rodziny. Wydaje się, że autor tworzący opowieść z tak dużą dozą empatii wobec głównego bohatera nie dostrzegł, że także jego literacka wrażliwość ma pewne ograniczenia. Na pierwszy plan wychodzi tu więc zamysł, przekaz czy obserwacja społeczna – mniej sama historia czy indywidualna perspektywa bohaterki. To jednak mniej istotna część Ani złego słowa – opowieści o nastoletnim Niru, synu nigeryjskich imigrantów mieszkających w Waszyngtonie.
czytaj także
Przyjaźń Niru i Meredith jest jednym z najjaśniejszych punktów w życiu chłopaka. Podczas lektury pierwszych stron powieści można się spodziewać, że to właśnie ta przyjaźń – podobnie jak w wielu nowych nastoletnich serialach – stanie się zasadniczym tematem tej książki. Może miłością, może relacją, dzięki której oboje przetrwają trudny okres dojrzewania, może źródłem kolejnych udręk.
Opowieść skupiona na Niru zmierza jednak w zgoła innym kierunku. Chłopiec przeżywa wprawdzie typowe udręki nastoletniości, ostatecznie jednak o wiele istotniejsze staje się jego pochodzenie. Tradycyjna nigeryjska rodzina jest – ze strony na stronę bardziej – coraz mniej entuzjastyczna wobec coraz bardziej – niezależnego syna, który nie wypełnia ich fantazji o dobrym nigeryjskim synu. Niezależność Niru nie ujawnia się jednak w żadnej skrajnej formie. Jego usilne starania, by zadowolić autorytarnego ojca stają się z czasem faktycznie wysiłkami, aby stać się niewidzialnym. Ojciec i wycofana matka postrzegają zarówno tożsamość seksualną chłopaka, jak i jego perspektywę jako swego rodzaju zagrożenie kulturowe – dla pozycji rodziny, religii, wreszcie męskiego honoru ojca.
Agresja ojca wobec syna ujawnia się w skrajnych formach – drastycznej przemocy cielesnej, trudnych w lekturze obelg, wreszcie „wywiezienia” go do Nigerii. To tam, jak spodziewają się rodzice, możliwe jest jeszcze „odnowa moralna” Niru – niemożliwa już ich zdaniem w zepsutej, ogarniętej homoseksualnym obłędem Ameryce. Nie wydaje się, by ta konstrukcja odsłaniała wyłącznie poglądy ojca, pokazuje także poczucie obcości i lęku wobec wybranego domu. Widoczne poczucie winy i wstydu, że wybrał miejsce życia dla swojej rodziny inne niż Nigeria, nie budzi jednak zbyt wielkiej empatii czytelnika, nie sprawia, że można zrozumieć jego motywacje.
Oddanie syna w ręce ultrakonserwatywnego Kościoła jest szokujące, ale w świetle dotychczasowych wydarzeń nie zaskakuje. W pamięci na długo zostaje jednak scena, w której postawny mężczyzna uderza głową siedemnastolatka w ścianę. Każde z tych wydarzeń sprawia, że Niru staje się coraz bardziej pusty, wydrążony emocjonalnie, pozbawiony nadziei. Prowadzi do tego jednak nie, jak chce domowy tyran, jego orientacja seksualna, ale przemoc i brak akceptacji, jakich doświadcza. Pomoc nie przychodzi znikąd – ta natomiast, która pozornie byłaby osiągalna, pozbawia chłopaka wszystkiego, co ma – rodziny, akceptacji kulturowej i rasowej, wreszcie roli dobrego syna nigeryjskich rodziców.
czytaj także
Powieść Iweali jest pod tym względem przede wszystkim rozpaczliwym lamentem, wielokierunkowym oskarżeniem wobec rodziny i narastającej obsesji imigranckich rodziców, aby za wszelką cenę zachować normy moralne z ojczyzny, z której – im bardziej się wyjechało, tym bardziej się zostaje. To wielki temat współczesnej prozy – podejmowany na rozmaite sposoby, nierzadko łączące kilka wymiarów refleksji społeczno-kulturowej.
Intersekcjonalna perspektywa autora jest w tym przypadku dobrze widoczna. Może zbyt dobrze, by mieć poczucie autentyczności opowieści. Decydują o tym zresztą kwestie czysto kompozycyjne i stylistyczne – autor dobrze czuje się, podsuwając czytelnikowi mocne puenty, konkretne obserwacje – tym trudniejsze do przełknięcia, że wybrzmiewają w środku powieściowych wydarzeń, najbardziej emocjonujących, nie zaś refleksyjnych scen. Najbardziej poruszające w całej powieści nie są finałowe wydarzenia, nawet nie koszmarna podróż do Afryki, lecz absolutna, przemożna beznadzieja Niru. Poczucie, że każdy wybór pozbawia go jakiejś części tożsamości, że ucieczka wiedzie donikąd.
Eddo-Lodge: Czy świat bez rasizmu to naprawdę rzecz nie do pomyślenia?
czytaj także
*
Colson Whitehead, Miedziaki, przeł. Robert Sudół, Albatros 2019
Pamiętam, że kiedy czytałam Kolej podziemną, moje jedyne wątpliwości dotyczyły pewnego rodzaju ilustracyjności tej powieści – podobnie jak w przypadku Ani złego słowa, wynikającej tyleż z perspektywy autora, co z częstego korzystania z mocnych puent. W przypadku nowej powieści Colsona Whiteheada zastrzeżenia tego rodzaju nie znajdują zastosowania. Miedziaki to opowieść o Elwoodzie – nastoletnim czarnym chłopcu, który w latach 60. w wyniku splotu niefortunnych okoliczności trafia do poprawczaka. Główny bohater ma wielkie plany, zdaje się niemal niewzruszony światem, który nierzadko ma go za nic. Walka o równouprawnienie jest jego chlebem powszednim, mimo że jest jeszcze dzieckiem. W mojej pamięci na długi czas zostanie scena z trzeciego rozdziału, w którym Elwood oraz inni uczniowie Lincoln High School dostają podręczniki po białych uczniach ze szkoły obok:
Wiedząc, dokąd trafią książki, dotychczasowi właściciele pisali w nich przesłania dla nowych: „Udław się, czarnuchu”, „Śmierdzisz, gównozjadzie”. Dla białej młodzieży w Tallahassee wrzesień był niczym samouczek najnowszych obelg, które, podobnie jak długość spódnicy i fryzura, zmieniały się co roku. Upokarzające było otworzenie podręcznika do biologii na stronach z układem trawiennym i nadzianie się na „Żebyś zdechł, CZARNUCHU”, ale w miarę trwania roku szkolnego uczniowie Lincoln High School przestawali zauważać obelgi i chamskie sugestie. jak mógłbyś przetrwać dzień, skoro byle wyzwisko miałoby odebrać ci chęć życia?
czytaj także
Do czasu, gdy chłopiec trafia do „Miedziaka”, którego nazwa pochodzi od wartości ludzkiego życia w jego murach, możemy się spodziewać słodko-gorzkiej opowieści. Jednak nawet wówczas Elwood nie zmienia się z dnia na dzień, nie staje się twardzielem z amerykańskich seriali więziennych, nie przestaje być tą samą osobą. A jednak zmiana następuje – niepostrzeżenie, ale bezpowrotnie. Sceny, które kreuje Whitehead, są fikcyjne – nie jest jednak fikcyjna inspiracja pisarza, czerpiącego z archiwalnych opowieści osób, które zmuszone były spędzić część swojego życia w Dozier School for Boys na Florydzie.
Jednak to nie tylko drastyczne sceny pozostaną w pamięci czytelnika. Równie istotne okazują się reguły – formalne i nieformalne – rządzące placówką. System zasług, niewielki prestiż edukacji, wreszcie wewnętrzna hierarchia tworzą nie tyle skomplikowaną, co właśnie aż nazbyt oczywistą machinę mającą za cel zdyscyplinować nastolatków w świecie segregacji rasowej.
czytaj także
W wielu fragmentach powieści powracają cytaty z Martina Luthera Kinga. Bardzo trudno przejść obok nich obojętnie – z niejakim zdziwieniem zauważyłam, że budzą one we mnie ambiwalentne uczucia. Jak trudne są przesłania o miłości bliźniego, okazywaniu swojej najlepszej strony, nadziei – w rzeczywistości, która izoluje i dehumanizuje Afroamerykanów. W powieści kilka razy powraca też postać Jaimiego, którego matka jest Meksykanką, krążącego pomiędzy domem dla białych i „Miedziakiem”. Chłopak jest przenoszony w zależności od pory roku, aktualnej koncepcji dyrektora dotyczącej rasy, wreszcie tego, czy jego skóra dostatecznie dobrze wtapia się w otoczenie.
Emocjonalna niejednoznaczność powieści wynika nie tylko z koszmarnych scen, na które czytelnik będzie trafiał często w najmniej oczekiwanym momencie. Największa siła Miedziaków tkwi paradoksalnie w prozaiczności większości opisów. To jeden z powodów, dla których lekturę musiałam kilkukrotnie zaczynać od nowa. Za jednym podejściem nie mogłam przebrnąć przez całość – jednak nie dlatego, że to powieść niedopracowana, męcząca czy zwyczajnie nudna. Jej lektura wiele mnie kosztowała. Whitehead rzadko sięga po patos, jeszcze rzadziej decyduje się umieścić opowieść w szerszym kontekście, wyjątkowo powściągliwie korzysta z literackich klisz. Prozaiczność, o której wspomniałam, jest przez to przytłaczająca, nierzadko budziła moją złość. To właśnie w rezultacie takich emocji możemy prędko zorientować się, czemu służą te zabiegi. Jakkolwiek banalnie by to brzmiało: nie jest to opowieść o czymś wyjątkowym, niezwykłym. To opowieść o prozie życia nastolatka w Ameryce lat 60. – w poprawczaku, z innymi, bez nadziei na normalność, której dawno już nie potrafi zdefiniować.
czytaj także
W jednej z ostatnich scen powieści bohater czeka na ukochaną, a przez jego myśli przebiega cała seria wątpliwości. Nie dotyczą one jednak ich miłości czy dalszych planów:
Doznał nagłej inspiracji – zapragnął kupić jej kwiaty, jak na początku ich znajomości. Osiem lat upłynęło od chwili, gdy zobaczył ją na imprezie charytatywnej, kiedy starannym pismem wypełniała kupony loteryjne. Czy tak zachowują się normalni mężowie? Kupują kwiaty bez powodu? Tyle czasu upłynęło od wyjścia z poprawczaka, a on wciąż poświęcał kawałek każdego dnia na próby rozszyfrowania zwyczajów normalnych ludzi. Tych, którzy wychowali się w szczęśliwych rodzinach, dostawali trzy posiłki dziennie i buziaka na dobranoc, tych, którzy pojęcia nie mieli o Białym Domu, Zaułku Kochanków i sędziach okręgowych skazujących cię na piekło.
czytaj także
I chyba właśnie w tej osobliwej oczywistości zdarzeń i nieoczywistości tego, jak życie powinno albo mogłoby wyglądać w innych okolicznościach, tkwi przyczyna, dla której powieść Whiteheada jeszcze długo nie da mi spokoju.