„Pojechałem zająć się wojną, a to wojna zajęła się mną” – pisał Michael Herr, autor uważanych za arcydzieło reportażu wojennego „Depesz”.
Herr przez dwa lata (1967–1969) był w Wietnamie jako korespondent „Esquire”. Towarzyszył żołnierzom na froncie, a po powrocie opisał to, co tam przeżył – „Depesze” ukazały się w Stanach Zjednoczonych w 1977 roku. Swoje doświadczenia Herr wykorzystał także jako współscenarzysta „Czasu Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli i „Full Metal Jacket” Stanleya Kubricka. Publikujemy fragment „Depesz”, których polski przekład ukazał się niedawno nakładem wydawnictwa Karakter.
***
Jednemu chłopakowi w bazie bojowej Khe Sanh koniec tury przypadł akurat na najgorsze ostrzały artyleryjskie, późną zimą 1968 roku. Z trzynastu miesięcy w Wietnamie prawie pięć spędził właśnie tam, z 26. Pułkiem marines, w którym od poprzedniej wiosny stopniowo zwiększano stan: najpierw był pełny, teraz już wzmocniony.
Jeszcze niedawno chłopakom z 26. wydawało się, że całkiem fartownie trafili, mówiło się wtedy, że Khe Sanh ma im wynagrodzić to, co przeszli wcześniej: w przypadku tego marine – zasadzkę na drodze z Cam Lo do Con Thien, gdzie jego oddział poniósł czterdziestoprocentowe straty, a on sam dostał odłamkiem w pierś i ramiona. (Ale – mówił – widywał już na tej wojnie gorsze rzeczy). To właśnie o Con Thien było wtedy głośno i musiało minąć sporo czasu, zanim sprawa Khe Sanh, którą rozdmuchano do rozmiarów oblężenia, stała się obsesją Dowództwa i zanim spadły tam pierwsze pociski, zabijając mu kolegów, a sen upodabniając do jawy.
Pamiętał, że jeszcze niedawno mieli z kumplami czas, żeby się wydurniać w strumyku poniżej bazy, i gadało się tylko o tym, że zieleń na wzgórzach dookoła bazy ma sześć różnych odcieni, pamiętał, że żyli jak ludzie, na powierzchni ziemi, gdzie było jasno, a nie jak zwierzęta, w takim roztrzęsieniu, że zaczęli brać piguły na biegunkę, żeby nie musieć tak często latać do klopów, które nie miały żadnej osłony. Więc tego ostatniego poranka swojej tury powiedziałby ci pewnie, że widział już wszystko i że w sumie poszło mu nie najgorzej.
To był wysoki blondyn z Michigan i miał ze dwadzieścia lat, chociaż wiek tych marines z Khe Sanh trudno było odgadnąć, bo z ich twarzy błyskawicznie znikały wszelkie oznaki młodości. Chodziło o oczy: napięte, wypalone albo zwyczajnie puste spojrzenia, nie było żadnego związku między nimi a resztą mimiki, i przez to wszyscy tam wyglądali na potwornie zmęczonych albo chwilowo niepoczytalnych. (I bardzo starych. Weź zdjęcie grupowe dowolnego plutonu z czasów wojny secesyjnej i zakryj wszystko prócz oczu: między pięćdziesięcioletnim mężczyzną a trzynastoletnim chłopcem nie będzie żadnej różnicy).
Weź zdjęcie grupowe dowolnego plutonu z czasów wojny secesyjnej i zakryj wszystko prócz oczu: między pięćdziesięcioletnim mężczyzną a trzynastoletnim chłopcem nie będzie żadnej różnicy.
Na przykład ten marine, o którym mówię, zawsze się uśmiechał. Wyglądało to tak, jakby zaraz miał zacząć chichotać, ale w jego oczach nie było śladu rozbawienia, wstydu czy niepokoju. Ten uśmiech miał w sobie nutę obłędu, ale przeważała owa enigmatyczność, jakiej po paru miesiącach w strefie I Korpusu nabierało tylu marines przed dwudziestym piątym rokiem życia. Na młodej, niepozornej twarzyczce widziałeś uśmiech, który zdawał się brać z mądrości starca („Powiem ci, skąd ten uśmiech, ale sfiksujesz od tego”).
Na przedramieniu miał tatuaż z imieniem MARLENE, a na hełmie wypisane JUDY. Powiedział mi, „Hm, no tak, Judy wie o Marlene. Ale wszystko jest OK, na luzie”. Z tyłu kamizelki przeciwodłamkowej miał kiedyś napis Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo ni ma w tej dolinie twardszego skurwysyna, ale potem próbował go (bez powodzenia) zetrzeć, bo, jak wyjaśnił, dosłownie wszyscy w strefie zdemilitaryzowanej takie mieli. A potem się uśmiechnął.
Ostatniego poranka tury też się uśmiechał. Sprzęt miał w porządku, papiery podpisane, torbę spakowaną, jeszcze tylko parę wyjazdowych rytuałów: poklepywanie po plecach, podszczypywanki, przekomarzanie ze Starym („Dajcie spokój, przecież wiadomo, że będziecie tęsknić”, „Tajest, panie dowódco. Jeszcze jak!”); wymiana adresów; krępująca cisza, przerywana chaotycznymi strzępkami wspomnień. W plastikowym woreczku zostało mu kilka ostatnich jointów (nie wypalił ich, bo jak większość marines w Khe Sanh spodziewał się ataku lądowego, a nie chciał być ujarany, jak coś się zacznie dziać), więc dał je najlepszemu kumplowi, w każdym razie najlepszemu z tych, którzy przeżyli.
Chłopaka, z którym przyjaźnił się najdłużej, rozerwało na kawałki w styczniu, tego samego dnia, kiedy trafili im skład amunicji. Zawsze się zastanawiał, czy starszy sierżant wie o tym całym jaraniu; ale sierżant miał za sobą trzy wojny i pewnie było mu wszystko jedno, poza tym wszyscy wiedzieli, że sam czasem popala jakiś niezły syf. Chłopak przyszedł do bunkra, pożegnał się ze wszystkimi i potem już nie bardzo wiedział, co z tym porankiem robić, można było tylko wyleźć co jakiś czas na górę, popatrzeć w niebo i wrócić, powtarzając za każdym razem, że do dziesiątej pewnie się przejaśni na tyle, żeby samolot mógł wylądować. W południe, kiedy te wszystkie bywajstary, trzymsię i zamnieteżporuchaj wybrzmiewały już o parę godzin za długo, przez mgłę zaczęło się przedzierać słońce. Podniósł tobołek i małą torbę i ruszył w stronę lądowiska, wzdłuż którego ciągnął się wąski, głęboki okop.
W Khe Sanh było wtedy fatalnie, ale tamtejsze lądowisko to była po prostu mogiła. Najoczywistszy cel dla moździerzy i wyrzutni wkopanych w okoliczne wzgórza, dla ciężkich radzieckich i chińskich dział, ukrytych w jaskiniach masywu Co Roc, jedenaście kilometrów za granicą z Laosem. Przypadek nie grał tu już żadnej roli, nikt z tym miejscem nie chciał mieć nic wspólnego. Kiedy do pasa zbliżał się jakiś samolot, a wiatr wiał z odpowiedniej strony, z głębi doliny słychać było grzechot karabinów maszynowych WAL, a parę sekund przed lądowaniem rozlegał się huk pierwszego pocisku artyleryjskiego. Jeśli czekałeś na transport z Khe Sanh, mogłeś tylko skulić się w okopie, a jeśli byłeś pasażerem tego samolotu, który właśnie nadlatywał, to nie mogłeś zrobić nic, zupełnie nic.
Po pasie i obrzeżach zawsze walały się resztki jakiejś maszyny i czasem lądowisko na parę godzin zamykano, żeby batalion roboczy Seabees albo 11. Batalion Saperów mógł uprzątnąć teren. Sytuacja była tak kiepska, a do tego tak przewidywalna, że siły powietrzne zrezygnowały ze swojego popisowego cacka, C130, i uruchomiły zamiast niego C123: mniejsze, zwrotniejsze. Kiedy tylko się dało, ładunek zrzucano z pięciuset metrów na paletach – było na co popatrzeć, kiedy żółtoniebieskie spadochrony tak sobie dryfowały nad całym obozem.
6 dowodów na to, że mur Trumpa jest najgłupszym z jego pomysłów
czytaj także
Ale z pasażerami trzeba było oczywiście dolecieć na miejsce, albo zgarnąć ich bezpośrednio z lądowiska. To byli głównie żołnierze z uzupełnień, jacyś specjaliści, ktoś jechał na przepustkę albo z niej wracał, znacznie rzadziej jakiś ważniak (większość z dowództwa dywizji i wyższych szarż transport do Khe Sanh i z powrotem organizowała sobie sama); no i oczywiście korespondenci. Zlani zimnym potem pasażerowie czekali na otwarcie luku transportowego, wyobrażając sobie wciąż od nowa, że już biegną do okopów, a tam tymczasem tłoczyło się dziesięciu, czasem nawet pięćdziesięciu marines i korespondentów, którzy zagryzali nadaremnie usta, żeby je chociaż trochę zwilżyć. Potem w jednej chwili wszyscy rzucali się do biegu, zderzali się po drodze, tratowali, zamieniali miejscami.
Jeśli był szczególnie ciężki ostrzał, twarze wykrzywiał najprymitywniejszy popłoch, oczy rozszerzały się bardziej niż u koni, gdy wokół szaleje pożar. Wszystko zlewało się w jedną przezroczystą plamę, w której wyraźniejszy był tylko sam środek, coś jak zamazane zdjęcie diabelskiego koła, tu mignęła jakaś twarz, tam odłamek pocisku w chmurze białych iskier, jakiś sprzęt (o dziwo) zawieszony w powietrzu, smużka dymu, a ty biegłeś, mijając załogę, która uwijała się przy mocowaniach ładunku, przeskakiwałeś tresowane psy i poukładane byle jak worki z ciałami, które zawsze leżały w rojowisku much gdzieś przy pasie startowym.
Ludzie jeszcze się gramolili do środka albo wyskakiwali na zewnątrz, a maszyna już robiła powolny obrót, już się zbierała do najbardziej ekspresowego startu, jaki była w stanie wykonać. Jeśli siedziałeś wtedy na pokładzie, pierwsze szarpnięcie było najczystszą ekstazą. Puste, wymęczone uśmiechy na wszystkich twarzach, czerwonych od laterytowego pyłu, który bezlitośnie osiadał na skórze całymi płatami, i cudowny chłód mijającego strachu, ten króciutki skurcz, który mówił ci, że już jesteś bezpieczny. Nic nie mogło się równać z uczuciem, że właśnie odlatujesz z Khe Sanh.
Ostatniego poranka służby tamten młody marine załatwił sobie podwózkę na lądowisko, zostawili go jakieś pięćdziesiąt metrów od pasa. Resztę drogi pokonał pieszo i już z daleka słyszał nadlatujący C123, ale oprócz tego nic. Pułap nieba był niski, ponury, nie mogło być wyżej niż trzydzieści metrów. Kompletna cisza, nie licząc odgłosu pracujących silników. Gdyby usłyszał cokolwiek poza tym, choćby jeden wystrzał, może dałby radę, ale w tej ciszy przerażał go dźwięk własnych kroków. Mówił nam potem, że to dlatego przystanął. Rzucił tobołek na ziemię, rozejrzał się. Patrzył na lądujący samolot (jego samolot), a potem puścił się pędem w drugą stronę, przeskakując porzucone przy drodze worki. Padł na płask i słuchał odgłosów przeładunku, warkotu ponownie uruchamianych silników; nasłuchiwał tak długo, aż wszystko znów ucichło. Przez cały ten czas nie padł ani jeden strzał.
Gdyby usłyszał cokolwiek poza tym, choćby jeden wystrzał, może dałby radę, ale w tej ciszy przerażał go dźwięk własnych kroków.
W schronie wszyscy się trochę zdziwili na jego widok, ale nikt nie komentował. Samolot mu uciekł: każdemu się może zdarzyć. Sierżant poklepał go po plecach i życzył mu, żeby następnym razem się udało. Po południu chłopak zabrał się jeepem aż do punktu opatrunkowego Charlie Med, rozstawionego po wariacku przy samym pasie startowym. Ale dotarł tylko do worków z piaskiem, osłaniających namiot segregacji rannych.
– Osz ty w dupę jebany – powiedział sierżant, kiedy znów zobaczył chłopaka w schronie, ale tym razem przyjrzał mu się dokładniej.
– No bo… – powiedział tamten. – No…
Następnego ranka dwóch kumpli odprowadziło go aż na skraj lądowiska; dopilnowali nawet, żeby wlazł do okopu. („Do widzenia”, powiedział sierżant. „To jest rozkaz”). Po powrocie zameldowali, że tym razem już na pewno się wydostał. Ale godzinę później znów go zobaczyli; szedł drogą w ich stronę, cały uśmiechnięty. Kiedy pierwszy raz wyjeżdżałem z Khe Sanh, nadal tam był. Chyba w końcu mu się udało wydostać, ale pewności nie ma.
Pod sam koniec tury rzeczywiście dzieją się dziwne rzeczy. Syndrom Bliskiego Końca. Dla takich, co byli gotowi na cały rok, każda tura kończy się przed czasem. Od kogoś, komu został tydzień albo dwa, już się niczego nie wymaga: dopada go obsesja farta, kolekcjonuje omeny, wszystko mu źle wróży. Wyobraźnia lub wojenne doświadczenie każdego dnia przynoszą mu tysiące wizji własnej śmierci, ale zawsze wystarczy mu sił, żeby zrobić to, co najważniejsze: wydostać się stamtąd.
Pod sam koniec tury rzeczywiście dzieją się dziwne rzeczy. Syndrom Bliskiego Końca.
U tego chłopaka problem był inny, i sierżant wiedział, co jest grane. W Wietnamie nazywano to „ostrą reakcją na otoczenie”, ale żargon tej wojny był tak subtelny, że prawdziwego znaczenia czasem nie dało się nawet domyślić. Większość Amerykanów wolała usłyszeć, że syn miał „ostrą reakcję na otoczenie”, niż że cierpi na nerwicę frontową, choć ta była dla nich równie niepojęta jak to, co chłopak musiał przeżyć przez pięć miesięcy w Khe Sanh.
Powiedzmy, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Było jasne, że to przypadek do leczenia, i sierżant musiał dopilnować, żeby coś w tej sprawie zrobiono. Ale kiedy wyjeżdżałem, gość ciągle tam był, siedział zadowolony na swoim tobołku i mówił: „Kurde, jak już wrócę do domu, to będą mnie mogli cmoknąć!”.
Przeł. Krzysztof Majer